Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ona mi wcale nie przeszkadza — odrzekła zdziwiona Polli — ja bardzo lubię dzieci.
— Nie o to chodzi, nie o to chodzi, pani Ryczards — broniła się czarnooka napastnica z tak jadowitem spojrzeniem, jakby chciała połknąć swą ofiarę — bardzo przepraszam. Ja na przykład bardzo lubię bułeczki, a nie dają mi ich do herbaty.
— Nie o to też chodzi — powtórzyła Polli.
— A o cóż, podług ciebie, dobra moja pani Ryczards? Nie zaszkodziłoby pani doskonale zapamiętać, że do niej należy opieka nad panem Pawłem, mnie zaś powierzono dozór nad panną Florą.
— Czy tedy mamy się z sobą kłócić?
— Nie, wcale nie, niewzrównana moja pani Ryczards — najzupełniej nie — trajkotała dziewczyna. — Wcale nie pragnę kłótni. Panna Flora przy mnie na zawsze, pan Paweł przy pani chwilowo.
Mała gorączka wyrażała się zwięźle i mocno, bez tchu strzelając sentencyami, o ile myśl je na język niosła.
— Panna Florentyna dopiero co wróciła do domu, nieprawdaż? — pytała piastunka.
— Właśnie, pani Ryczards, dopiero co wróciła. I zaledwie powróciła do domu, już znalazła sposobność zbrukać żałobną suknię, którą pani Ryczards nosi po mamie.