Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jednogłośnie uchwalili, że żałoba całkowicie się już zaczęła zużywać.
Co się tyczy Ryczards, zamkniętej na górze w charakterze honorowego więźnia, jutrzenka nowego życia, jak się zdawało, zimno i posępnie wschodziła. Ogromny dom pana Dombi wznosił się po ocienionej stronie ulicy modnej między portlendzkim placem a brajenstońskim skwerem. Był to narożny dom w dolnej części pełen piwnic i podziemi okratowanych, smutny dom z oficynami w głębi, mieszczącemi rząd pokoi, zwróconych na podwórze, żwirem wysypane, w którem tkwiły dwa suchotnicze drzewa ze szczerniałymi pniami i gałęźmi, z brudnymi liśćmi, które raczej skrzypiały, niż szemrały poruszone wiatrem. Blask letniego słońca zjawiał się na ulicy tylko poranną porą wraz z woziwodami, stróżami, handlarzami starzyzną, łataczami parasoli, kwiaciarkami i ulicznymi zegarmistrzami, którzy bytność swą oznajmiali brzękliwym głosem dzwonków.
Zaledwie słońce ginęło z ulicy, pojawiały się wędrowne orkiestry, kataryniarze z małpami, przekupnie białych myszy a czasem nawet jeża. O zmroku, gdy cała ta czereda ze zdobyczą targu znikała, wychodzili z wrot domowych lokaje, o ile państwo nie jedli w domu obiadu, i lampiarz wedle zwyczaju czynił daremne wysiłki oświetlenia ulicy gazem.