Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ogromny to był i pusty dom pana Dombi zewnątrz i wewnątrz. Zaraz po pogrzebie kupiec kazał nałożyć pokrowce na meble — może chciał je dla syna zachować — i komnaty miały wygląd niezamieszkałych prócz tych, w których mieszkał gospodarz na dole. Śród próżnych sal pojawiały się tajemnicze figury krzeseł i stołów, zgromadzonych razem i osłoniętych wielkimi całunami. Na dzwonkach, sztorach, zwierciadłach, otulonych arkuszami gazet, widniały urywkowe wieści o śmierciach i zabójstwach. Każdy żyrandol, zawinięty w płótno, wydawał się potworną łzą, spadającą z oka sufitu. Od każdego komina tchnęła wilgoć i stęchlizna, jak z grobowca. Zmarła i pogrzebana ledi spoglądała z ram obrazu, jak straszne widmo w białym całunie. A tymczasem wiatr rozwiewał wciąż na pół zgniłe resztki słomy, nasłanej na ulicy w czasie choroby pani. Strzępy te jakiemś dziwacznem prawem przyciągania wciąż zbierały się u progu przeciwległego domu będącego do wynajęcia, który — rzekłbyś — naszeptywał stamtąd jakąś żałosną opowieść oknom pana Dombi.
Komnaty przeznaczone przez kupca do własnego użytku tuż przy sali — składały się z gabinetu, biblioteki i jadalni, na którą zamieniono niewielką oszkloną galeryę, oknami zwracającą się ku suchotniczym drzewom, zajętym najczęściej przez koty. Biblioteka służyła równocześnie za garderobę, tak że woń welinu, per-