Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i tracił równowagę duchową. Pragnąłby wcale o niej nie myśleć, lecz nie wiedział, jak to zrobić. A może bał się — któż odgadnie tajnie ludzkiego serca — żeby jej z czasem nie musiał znienawidzieć.
Skoro mała Florcia nieśmiało weszła do zwierciadlanej sali, pan Dombi przestał chodzić i spojrzał na swą córkę. Gdyby był spojrzał na nią z większą uwagą i okiem ojca, wyczytałby w jej jasnem spojrzeniu różnorakie uczucia niezdecydowania, nadziei i lęku. Ujrzałby w nich gorącą chęć uściskania go i zawołania: „ojcze, spróbuj mnie pokochać! Nikogo nie mam prócz ciebie!“ A zarazem wyczytałby obawę odtrącenia, lęk okazania się natrętną i obrażenia ojca, wielką potrzebę zachęty i ukojenia, ujrzałby nareszcie w tych jasnych oczach, z jakim trwożnym niepokojem młode serduszko szukało naturalnej przystani dla swej tkliwości i przytłaczającego je bólu.
Ale on zobaczył tylko to, że stanęła w niepewności u drzwi i zwróciła się ku niemu. Nic więcej nie dostrzegł pan Dombi.
— Wejdź — odezwał się. Wejdź, czegóż się boisz?
Weszła i obejrzawszy się wokoło, stanęła nieopodal drzwi, mocno składając rączki.
— Podejdź bliżej, Florentyno — zimno rzekł ojciec. Wszak wiesz, kto jestem?
— Wiem, ojcze.