Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Był to i teraz ten sam surowy, ponury, ciężki dżentlmen, jakim go poznała w pierwszej chwili. Utkwił w mamce swego syna wzrok zimny i martwy, a biedna kobieta równocześnie ruchem bezwiednym dygnęła i opuściła oczy.
— Czy pan Paweł zdrów, Ryczards?
— Zupełnie zdrów, proszę pana, — i rośnie.
— To widoczne — zauważył pan Dombi — ze skupieniem przyglądając się drobnej twarzyczce dziecka. — Spodziewam się, że pani otrzymujesz wszystko, jak należy?
— Bardzo dziękuję, proszę pana, jestem zupełnie zadowolona.
Wnet po tej odpowiedzi na jej obliczu pojawiło się tak wyraźne wahanie się, że pan Dombi, już zmierzający do swego pokoju, zawrócił i utkwił w niej wzrok pytający.
— Ja myślę, proszę pana, że dziecina stałaby się żywszą i weselszą, gdyby w około niej igrały inne dzieci — ośmieliła się Polli.
— Kiedyś pani nastała — odrzekł, brwi ściągnąwszy, pan Dombi — mówiłem pani — przypominam sobie — żeby dzieci jej nie pojawiały się w moim domu. Możesz pani kontynuować swą przechadzkę.
To rzekłszy, znikł w swym pokoju, a Polli miała sposobność przekonać się, że wcale jej nie pojął i że niewinnie naraziła się na niełaskę.
Nazajutrz wieczorem, gdy zeszła z góry, pan Dombi przechadzał się po oszklonej kom-