Doktor Przybram/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Doktor Przybram
Wydawca Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. ok. 1924
Druk Drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
PRZEMIANY.

Pieniądze nie dają szczęścia, ale zmieniają gruntownie samopoczucie. Przybram, który się snuł wczoraj jeszcze jak blady cień po ulicach kurortu, wyszedł z cukierni krokiem śmiałym i pewnym. Marjonetki z ulicy Głównej nie robiły już na nim wrażenia. Patrzył śmiało na rabina z Bełzca i jego atłasowy chałat, na śniade Węgierki w jedwabnych dżemprach, na Niemców w zielonych kapelusikach myśliwskich i na Lwowian w sztywnych, wykrochmalonych koszulach.
Nadeszły pisma poranne i całe ich stosy leżały przed sklepikami, na krzesłach i na flizach chodnika.
— Tageblatt, Narodni Listy, Chicago Tribune, Az Est, Czas, Adverul — zachwalał swój towar właściciel sklepu tabacznego, usiłując trafić na narodowość dziwnego klienta.
Przybram kupił „Chicago Tribune“, paczkę papierosów egipskich. Kupił też brzytwę i mydło do golenia. Jakiś nowy duch w niego wstąpił.
— Co to za rozkosz — myślał. — Oddać się komuś w niewolę, nie liczyć tych pieniędzy po kieszeniach, uwolnić mózg z pod wieczystej opresji cyfr. Mam pięć funtów na drobne wydatki — chcę, to zafunduję sobie wieczne pióro, maszynkę do strzyżenia koni i „psychoanalizę“ Freuda.
Kasjer w „Escompto-Bank“ spojrzał na Przybrama podejrzliwie, ale pieniądze zmienił. Docent nabył natychmiast, w sąsiednim sklepie, jedwabną chustkę do nosa, pantofle na gumach i mały neseser. Mimo to banknoty wciąż jeszcze rozpychały mu kieszeń, nieoswojoną widocznie z sumami tak wielkiemi.
W „Imperialu“ powiedział portjerowi krótko, tonem niedbałym:
— Proszę... Pokój markiza Castiglioni?... Pan markiz telefonował już, nieprawdaż?
Zawieziono go oszkloną windą na pierwsze piętro. Wszedł do jasnego, balkonowego pokoju. Słońce skrzyło się w lustrzanych szybach, w kryształowych flakonach, zalewało strumieniem złocistym wywoskowaną posadzkę. Na fotelu leżała jedwabna, pstra „pyjama“, na otomanie waliza z jasnożółtej skóry, rakieta tennisowa i książka w czerwonej okładce.
— Zobaczymy, co ten człowiek czyta. Dowiedzmy się, kim jest nasz dobroczyńca i jakie ma upodobania — myślał Przybram.
Na okładce, literami kunsztownie stylizowanemi, wydrukowany był tytuł:

MAN-JONGG, gra chińska.
Jej zasady i jej reguły.

— Dziwna przygoda. Ale co tam! Niech mi się zdaje, że doktór Przybram umarł — jak zresztą był powinien — wczoraj po północy. Zmieniam własny ciężar gatunkowy, gwiżdżę walca z „Zemsty nietoperza“ i puszczam się na najdziksze awantury. Gdybym tylko wiedział, który to jest garnitur „marengo“ i co to słowo wogóle oznacza w konfekcji? Marengo? Bonaparte zwycięża Austrjaków... — w jaki sposób genjusz ludzki zamienił ten fakt dziejowy na marynarkę i spodnie?

Punktualnie o godzinie pierwszej minut trzydzieści portjer hotelu „Impérial“ przeżył najbardziej zdumiewający moment swojej długiej karjery służbowej. Przed godziną wpuścił był do numeru szóstego włóczęgę i obieżyświata, osobistość tak dalece podejrzaną, że — mimo rozkazów telefonicznych pana markiza — kazał dla pewności zorganizować pogotowie na pierwszem piętrze, a już po upływie kilku kwadransów ujrzał nagle na czerwonym, puszystym dywanie w korytarzu sportowca i gentlemana w świetnym angielskim garniturze.
Gentleman pachniał perfumami Atkinsona, pogwizdywał fałszywie, wymachiwał laseczką i z tak wielkopańskim gestem rzucił mu trzydzieści koron, że dygnitarz, który tu jeszcze przecież króla Edwarda pamiętał, oniemiał, zdjął czapkę, zgiął się w ukłonie i długo jeszcze trwał w tej pozycji.
— Widzimy — filozofował, — co ubranie z ludzi robi. Żeby się jeszcze ostrzygł i wąsiska zgolił — hrabia. Co tu gadać — hrabia.
Tak padło po raz pierwszy to gromkie słowo w zestawieniu z doktorem Przybramem.

U Sterna, na miejscu honorowem, w niszy narożnej pod oknem, siedział Castiglioni z człowiekiem tak potwornie otyłym, że wyglądał jak żywa reklama wielkiej fabryki pneumatycznej. Stół trzeba było dla niego wysunąć o pół metra na środek sali; mimo to sprężysty brzuch owego pana wywierał wciąż jeszcze mocne ciśnienie na obrus, na serwetki, szklanki, nakrycia, które ciążyły widać ku tej masie, bo przysuwały się ku niej stale ruchem łagodnie przyspieszonym.
Okrągły jegomość miał zresztą twarz chłopięcą, cerę różową, włosy „na jeża“ — był sympatyczny. Dziwne było tylko, że się trzyma na powierzchni ziemi bez sznurka i że nie frunie, jak dziecięcy balonik w powietrze.
Dwaj panowie rozprawiali z ożywieniem i Przybram musiał chrząknąć, żeby zwrócić na siebie uwagę.
— O, właśnie! — zawołał Castiglioni. — Jest! To on! Pan doktór Przybram — pan dyrektor Geza Nirenstein... Świetnie! Doskonale pan wygląda! Krawat trzeba zmienić, wąsy przystrzyc, włosy — ale to głupstwo. Wygląda pan, jak członek izby lordów na wywczasach letnich. Jak pan sądzi, dyrektorze?
Geza Nirenstein posadził Przybrama obok siebie, nalał mu wina do szklanki.
— Musimy przedewszystkiem denata trochę utuczyć. Będzie pan jadał rzeczy mączne, sardynki, ostrygi, będzie pan pijał porter. Ach, panie, żebym ja tak mógł! Człowiek, któremu wolno jest jadać gęś pieczoną i strudel po wiedeńsku, godzi na swoje życie! Nigdy tego nie zrozumiem. Co to pan wynalazł, panie?
— Zimne płomienie! — rzekł Castiglioni. — Jakaś kolosalna rzecz, dyrektorze. Nie wiem, o co chodzi, ale imponująca historja. Przewrót, zupełny przewrót...
— Jakto? i nie znalazł pan kapitalistów?
— Kołatałem do różnych drzwi — rzekł Przybram, odkładając na chwilę łyżkę. — I ja i profesor Suess z Wiednia, i profesor Garbasso z Florencji, który w moje odkrycie wierzy. Towarzystwo „Montana“ wyznaczyło mi nawet ongi drobniejszą sumę na badania. Był czas, że miałem grubsze pieniądze: trzysta dolarów, które wpakowałem w aparaty. Ale cóż — doświadczenia są kosztowne, a ludzie dzisiejsi tacy dziwni. — Może pan co innego wynajdzie — mówią. — Coś prostszego, prędszego.
— Racja! — wtrącił Castiglioni. — W kartach jest to samo. Nikt dziś nie chce grać w preferansa, bo to trwa za długo. Wszyscy grają w baka. Teraz grunt — to prędka rozgrywka.
— Widocznie mój pomysł wymaga zbyt długiej rozgrywki. Odsyłano mnie od Annasza do Kaifasza, zbywano niczem. Czułem się, jak natrętny kwestarz. Na sam mój widok twarze się wydłużały, jakieś zniecierpliwienie ogarniało ludzi. Towarzystwa naukowe uważały mnie za manjaka, towarzystwa finansowe za warjata. Być może, że mój projekt nie ma doprawdy wartości handlowej...
— Hm... Niech mi pan wytłumaczy, krótko, zwięźle, o co chodzi. Uprzedzam, że mnie wyrzucono z piątej klasy i o nauce pojęcia nie mam. Niech pan je, niech się pan nie przejmuje. Niech pan mówi zupełnie spokojnie! Więc? Polecam panu te knedle.
Przybram jadł knedle, rysował widelcem figury w powietrzu. Potem pił złotawe wino z kielicha, który przedziwnie załamywał światło słoneczne, — operował jakiemś dziwnem, posrebrzanem narzędziem strasznego homara. Chwilami zjawiały się w jego polu widzenia czary greckie, napełnione truskawkami i kremem, to znów jakieś pozłacane, minjaturowe filiżanki i lilje szklane, nalane zielonym płynem.
Po raz pierwszy chyba wykładał optykę i teorję elektronów w takiem otoczeniu.
— Chcę, poprostu, dać ludziom światło, które dziś z ogromnym trudem z węgla, nafty, z dymomaszyn wydobywają, — za darmo, gratis. W każdym razie — za bezcen. Gdybym mój pomysł urzeczywistnił, światło możnaby nabywać byle gdzie, w kawałkach, w workach. Sprzedawanoby je na podwórzach, jak piasek rzeczny. Chce pan oświetlić — dajmy na to — salon. Posyła pan do dystrybucji po worek piachu, wystawia go pan na balkon — po stronie słonecznej, — piach absorbuje za dnia energję i wieczorem cały balkon świeci różowo, biało, zielono — jak panu wygodniej.
— Jakto? bez licznika? — zdziwił się grubas.
— Bez licznika. Gratis!
— Panie, a co poczną towarzystwa elektryczne? AEG? Siemens? Schuckert? — Plajta?
— Plajta — rzekł łagodnie Przybram. — Żaden postęp nie może się obyć bez ofiar. Zawsze, kiedy ulepszamy samochód, krzywdzimy przez to dorożkarza... Ci ludzie wynajdą sobie inne zajęcie, skierujemy ich pracę w inne łożysko.
— A lampek elektrycznych też nie będzie? Tungsram? Osram? Wolfram?
— Nie — rzekł Przybram. — Zastąpi je pierwsza lepsza rozbita doniczka. Nasypie pan do wnętrza trochę proszku — będzie świeciła lepiej od lampy łukowej.
— Za darmo? — dziwił się grubas.
— Za darmo. W każdym razie za jakieś śmieszne grosze. Materjały, których do produkcji używam, są pospolite i tanie. A „radiator X“... nie wiem jeszcze, co prawda, jaki będzie, ale trzeba go tak mało... Szczypta — kilka gramów na cały wagon sproszkowanego światła...
— Wagon światła! — ucieszył się Castiglioni. — To piękne! Jednej rzeczy nie rozumiem: Knot?! Gdzie pan umieszcza knot?
Knot... Przybram musiał rozpocząć całą historję na nowo: elektrony, rezonatory drobinowe, zjawiska fotoelektryczne.
Wreszcie grubas huknął pięścią w stół, odsapnął i rzekł:
— Wiesz co, James? Finansujemy ten interes. Co my właściwie mamy do stracenia? Chodzi poprostu o to, żebyś przysiedział fałdów, żebyś wygrał od Rumuna jakąś grubszą sumę. Kelner! dajcie tam butelczynę szampana. Musimy oblać tę tranzakcję.
Aż do tej chwili docent Przybram mówił bardzo logicznie, chociaż w pewnych wyrazach opuszczał samogłoski, a w innych nawet sylaby. Dopiero, kiedy umoczył wargi w złotawym, musującym płynie, sytuacja zmieniła się o tyle, że myśl biegła sobie, radośnie podrygując, w jedną stronę, a słowa koziołkowały w inną.
— Pan mnie nazywa Przybram — zwierzał się grubasowi, — a ja wcale nie jestem Przybram. I — wogóle — niema mnie. Nie istnieję.
— Jakto?
— Spaliłem wczoraj pasport. Myślałem, że i tak koniec — przytknąłem zapałkę do kupy starych papierów. Spaliłem. Niech mi pan powie, czy w dzisiejszym świecie może istnieć dorosły człowiek, zupełnie, całkowicie pozbawiony pasportu? Ja myślę, że policja mnie zawezwie i każe mi umrzeć. Jak pan sądzi, panie Geza?
— A gdzież pan się urodził?
— We Lwowie. Tak się złożyło, że we Lwowie. Panie, ja mogę wynaleźć „rezonator X“, ale nie mogę przecież — tak z niczego — wyrobić sobie pasportu? Nie, panie, teraz widzę, że nie mam żadnej racji bytu. Muszę zginąć...
— Zaradzimy i na to, doktorze — uspokajał go dyrektor. — Przekroczyliśmy już, Bogu dzięki, miarę, ludzkość tonie w papierze, każda Łotwa wypisuje legitymacje, przybija pieczęcie, stawia stemple, w każdem biurze Cooka, u każdego szwajcara w barze i w magistracie, leżą sterty tych druczków. Dziś pasport nie ma znaczenia, stracił sens. W zeszłym roku miałem takie zdarzenie. Jestem w Karlsbadzie i otrzymuję depeszę, wzywającą mnie do Hamburga. Bon — idę do Tourist Office i proszę, żeby mi w Pradze wyrobiono wizę. Co tu dużo gadać — oni to, jak panu wiadomo, przesyłają pocztą — mój dokument ginie gdzieś po drodze. Rozpacz. Śmierć cywilna! Ani naprzód — ani wtył! Dopiero portjer w hotelu powiada mi: Głupstwo! Niech się pan nie martwi! Zostawił tu u nas niedawno pewien emir afgański swój „feuille-de-route“ — pan jest łudząco do niego podobny. Niech pan tylko brodę zapuści i turban wdzieje. — Cóż miałem robić? Zapuściłem brodę, wdziałem turban, podróżowałem wagonem salonowym ze trzy miesiące. W Dreźnie urządzono nawet na moją cześć bankiet w ratuszu. Poznałem osobiście Ryszarda Straussa, wysłuchałem „Lohengrina“ i podpisałem w imieniu rządu afgańskiego jakiś traktat handlowy. Jak pan się chce nazywać, doktorze? Szuwałow? Azarbejdżanc? Urusow? Martinez y Bilbao? Sierra de Guadarranca? Albo wie pan? coś węgierskiego — Arpad hrabia Mindsenthy!... Pańskie zdrowie, hrabio!

Wznosili wogóle różne toasty. Zdrowie cesarza chińskiego, Dalaj Lamy, czterech stron świata, zdrowie bożka Merkurego i planety o tej samej nazwie — aż wreszcie...
Wreszcie stał się poprostu cud. Nelli...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.