Strona:Bruno Winawer - Doktor Przybram.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po raz pierwszy chyba wykładał optykę i teorję elektronów w takiem otoczeniu.
— Chcę, poprostu, dać ludziom światło, które dziś z ogromnym trudem z węgla, nafty, z dymomaszyn wydobywają, — za darmo, gratis. W każdym razie — za bezcen. Gdybym mój pomysł urzeczywistnił, światło możnaby nabywać byle gdzie, w kawałkach, w workach. Sprzedawanoby je na podwórzach, jak piesek rzeczny. Chce pan oświetlić — dajmy na to — salon. Posyła pan do dystrybucji po worek piachu, wystawia go pan na balkon — po stronie słonecznej, — piach absorbuje za dnia energję i wieczorem cały balkon świeci różowo, biało, zielono — jak panu wygodniej.
— Jakto? bez licznika? — zdziwił się grubas.
— Bez licznika. Gratis!
— Panie, a co poczną towarzystwa elektryczne? AEG? Siemens? Schuckert? — Plajta?
— Plajta — rzekł łagodnie Przybram. — Żaden postęp nie może się obyć bez ofiar. Zawsze, kiedy ulepszamy samochód, krzywdzimy przez to dorożkarza... Ci ludzie wynajdą sobie inne zajęcie, skierujemy ich pracę w inne łożysko.
— A lampek elektrycznych też nie będzie? Tungsram? Osram? Wolfram?
— Nie — rzekł Przybram. — Zastąpi je pierwsza lepsza rozbita doniczka. Nasypie pan do wnętrza trochę proszku — będzie świeciła lepiej od lampy łukowej.
— Za darmo? — dziwił się grubas.