Doktor Przybram/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Doktor Przybram
Wydawca Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. ok. 1924
Druk Drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
CASTIGLIONI.

Nazajutrz był dzień rozkoszny, ciepły, słoneczny i deptak pod Kolumnadą zalała od rana ciżba tak gęsta, że nawet mrówka, wyolbrzymiona do postaci ludzkiej, musiałaby oszaleć w tym tłoku i ścisku. Ci i owi kuracjusze próbowali — zgodnie z przepisem lekarskim — wędrować statecznie po linji prostej, od przeczyszczającego „Kreuzbrunu“ do żelazistego „źródła Ferdynanda“. Ale fala porywała ich natychmiast, miotała nimi, jak spieniony Malstroem miota szczątkiem okrętu, niosła ich od straganów z gazetami pod kiosk orkiestry dętej, wygrywającej co tchu w płucach starego walca Waldteufla. Człowiek najtęższy stawał się tu poprostu molekułą, drobiną z kinetycznej teorji gazów, cząsteczką, która pod ciśnieniem kilku atmosfer zakreśla zygzakowate meandry, tłucze z impetem o inne drobiny, zbacza z drogi pod kątem prostym, nie tracąc zresztą energji pierwotnej. Nawet cadyk galicyjski nie mógł się tego dnia przedrzeć przez tłum śniadych Węgierek i stał ze świtą, odzianą w atłasowe chałaty, na marmurowych stopniach przy wejściu, gładził brodę i cmokał w zamyśleniu językiem o podniebienie.
Około godziny jedenastej zawiesiste morze głów, stłoczonych przy „Kreuzbrunie“, zakotłowało się raptem gwałtownie, jak powierzchnia wody pod działaniem śruby okrętowej. Syrop ludzki skłębił się, zagotował, zabulgotał.
— Proszę się usunąć! Proszę mi dać drogę! — usiłował ktoś mocnym, młodzieńczym głosem przekrzyczeć walca Waldteufla. — Muszę biec na ratunek! Rozumiecie, panowie?! Chodzi o życie ludzkie! Z drogi!
Pałeczka kapelmistrza znieruchomiała. Orkiestra umilkła nagle. Jakaś cisza niesamowita padła na tłum wielojęzyczny.
Ścieżyną, z trudem wyoraną w tem zbiegowisku, pędził człowiek. Dawał nurka, jak pływak, tam, gdzie nie mógł rozbić przeszkody, odbijał się, jak piłka tennisowa, od sprężystych brzuchów osób korpulentnych i, nim ktoś komuś zdążył odpowiedzieć na pytanie „co się stało?“, wypadł na aleję, prowadzącą na placyk kościelny. Pod górą, na zakręcie błysnął między drzewami jego pomarańczowy „cardigan“, słońce zapaliło aureolę nad jasną, wypomadowaną głową i... Walc zadudnił na nowo, fale na deptaku połączyły się i zabulgotały jeszcze głośniej. Nikt sobie nie będzie przecież psuł kuracji dla jakichś tam wybryków.
Jasnowłosy szybkobieg przeleciał obok hotelu Sterna, obok domu Goethego i dopadł wreszcie do niskiej bramy hoteliku „Goldene Krone“. Dzwonek elektryczny, nieprzyzwyczajony do dotknięć tak brutalnych, zabrzęczał głośno i przeraźliwie.
— Halo! — Jest tam kto? Balduf! Balduf Hans, nie Feliks! Co u djabła!
Przybysz chwycił za nogę stołek w podsieniu i jął nim z całych sił walić w ścianę.
Pomocnik portjera, Balduf (Hans), miał czarne, sumiaste wąsy, przypominał zlekka pierwszego skrzypka z orkiestry cygańskiej, ale posiadał jednocześnie flegmę dyplomaty angielskiego. Był świadkiem różnych tragedyj w tem uzdrowisku: widział, jak ludzie gubią kwit bagażowy, jak siadają do fałszywego pociągu, ale nigdy dotąd nie słyszał, żeby ktoś wszczynał rwetes tak szalony i bił poprostu krzesłem o ścianę. Otworzył szeroko usta, patrzył ze zdumieniem na eleganckiego szaleńca i mierzył go wzrokiem od stóp na gumowych podeszwach (Crepe Rubber Soles) aż do czubka głowy, uczesanej z angielska.
— Jestem.
— Pan doktór Przybram??!...
— Mieszka. A jakże, mieszka. Od podwórza. Pierwsze piętro, jedenasty. Trzy tygodnie już mieszka. Klucza w szafce niema — pan doktór jest w domu. Żeby aż taki hałas robić — przepraszam, że to mówię...
— Ma pan klucz zapasowy od numeru jedenastego? Ma pan wytrych, ma pan łom żelazny pod ręką?
— Wytrych? Łom żelazny? Pod „Koroną“? Pan nas ma za szajkę rozbójników.
— Jestem James Castiglioni. Odpowiadam za wszystko! Weźmie pan tę maczugę — tę łopatę i popędzi pan ze mną pod numer jedenasty. Już! Hopla! Będziemy musieli prawdopodobnie drzwi wyważyć. Tylko cicho, spokojnie, żadnych krzyków, bo jestem bardzo nerwowy. Nie lubię gwałtu. Naprzód!
Wątłe drzwi pokoju jedenastego po kilku mocniejszych szarpnięciach rozwarły się natychmiast. Na czerwonej, pluszowej serwecie stołu leżała kartka papieru, zabazgrana ołówkiem i kilka banknotów. Na podłodze, w kałuży wody, cieknącej z rozbitego dzbanka, pływał sterany, czarny kapelusz filcowy, resztki zwęglonych papierosów i kilka kołnierzyków. Z otwartej torby skórzanej płynęła białą kaskadą koszula nocna.
Jessas, Maria und Josef! — biadał Balduf, zrozumiawszy wreszcie, o co chodzi.
— Musi pan zawiadomić policję. Spóźniłem się. — W liście pisze, że dopiero za trzy dni i... macie państwo. Nie lubię, ogromnie nie lubię, kiedy ludzie nie dotrzymują słowa!
Przerażony Balduf wycofał się na korytarz i niskim, basowym głosem, w niezrozumiałym zresztą dialekcie — konferował z piegowatą pokojówką.
Castiglioni usiadł na krześle, westchnął głęboko, wyjął z kieszeni list i czytał go uważnie po raz czwarty:
„Mr. W. P. Morris, Pasadena, Kalifornja. Panie, nazywam się Hubert I. Przybram...“
Castigloni wyciągnął szyję, wspiął się lekko na palcach i badał ciekawem spojrzeniem wyciągnięte na głupkowatej, hotelowej kanapce zwłoki. Zniszczone, wydeptane, jasnożółte buty, chude nogi w czarnych wyplamionych spodniach, wyrudziałe palto, jakiś zielony krawat, zawiązany na supeł, mosiężna spinka, wygnieciony kołnierzyk. W bladej, źle ogolonej twarzy, istniały właściwie tylko mocne, gęste, czarne brwi i ciemne, głębokie, fascynujące oczodoły, które nagle...
— Chryste Panie! — zerwał się Castiglioni na równe nogi. — Ten człowiek żyje! Przybram! Panie doktorze Przybram!
— Jestem — rzekł denat jakby go wyrwano do lekcji. — Przynajmniej tak mi się zdaje.
Usiadł na kanapce i, zmarszczywszy czoło, wpatrywał się w swego wykwintnego gościa.
— Chwała Bogu! Brawo! Świetnie! — cieszył się Castiglioni. — Panie, i nic panu nie jest? Ręką, nogą, głową może pan ruszać, co? Może lekarza sprowadzić?
— Nie trzeba.
— Na kartce pan pisze „proszę nikogo nie winić“, tu znów jakaś szklanka z mętną wodą? Panie, nie ulega żadnej wątpliwości, pan tu jakieś kolosalne głupstwo palnął! Pan się targnął... Jakiem prawem u stu djabłów? Jak pan śmiał?
— Przepraszam, jestem u siebie. Wolno mi czynić, co mi się podoba. Targnąłem się — nie przeczę — zawsze to robię wieczorami. Dlaczego pan się wtrąca do moich spraw?
— Ten list...
— Jaki list?
— List pan do mnie napisał!
— Ja? Kto pan jest?
— James Castiglioni...
— James Castiglioni, markiz di Bassano, Brno, Hotel Impérial?
— Właśnie!
— Znam pana świetnie — z literatury meldunkowej. Czytałem pańskie nazwisko w spisie przyjezdnych. Zresztą — nic nie rozumiem.
— Ja byłem dziś rano w tem samem położeniu! Otrzymuję w hotelu kopertę — do mnie adresowaną — otwieram... Ktoś mi prawi o rezonatorach, o zimnych płomieniach i wogóle nazywa mnie profesorem Morrisem. Mam dość pokaźną korespondencję, ale nikt do mnie dotąd się nie zwracał, jako do „Radiatora X.“! Chciałem to wrzucić do kosza, dopiero Nelli...
— Co za Nelli?
— Zaraz! Dopiero Nelli powiada mi: nie widzisz, że tu ktoś chce popełnić samobójstwo? Ratujmy go! Dobrze. Ratujmy. Pan będzie łaskaw włożyć kapelusik — idziemy na śniadanie.
— Przepraszam pana...
— Niema „przepraszam“! Najgorsze jest, że ludzie zawsze gadają tam, gdzie trzeba działać.
Castiglioni biegał po pokoju, obijał się o stołki, o komodę, o idjotyczny hotelowy stół z trzeszczącym blatem, umieszczonym fatalnie na jedynej nodze.
— W coby tu pana ubrać? Wszystko jedno. Musimy co prędzej stąd uciec. Zaalarmowałem całą ruderę — jeszcze nam policję na kark sprowadzą. Zacznie się dochodzenie, skąd, kiedy, dla jakich powodów. Truć się panu wolno przecież tylko w specjalnych zakładach gastronomicznych.
To mówiąc, podniósł docenta doktora Przybrama, porwał go, jak wicher porywa nić babiego lata i ku zdumieniu sumiastowąsego Hansa i piegowatej Lotty, pędził z denatem po schodach, gwiżdżąc „drapaka do Argentyny“.
Es war ein Scherz, Hans! — wołał już z przedsionka na dole. — Kładę tu, na stoliku, klucz i pięćdziesiąt koron. Proszę tam wypisać rachunek! Zgłosimy się po obiedzie, o czwartej! Addio!

Bufetowa z małej cukierenki „pod zegarem“ miała tego ranka widok dość zajmujący. W najciemniejszym kącie pustego o tej porze lokalu, między wejściem do kuchni i wieszakiem na ubrania, siedzieli dwaj panowie. Jeden we wzorzystej, najmodniejszej kamizeli, spiętej zamszowym paskiem, w amerykańskich półbutach na podeszwach z przezroczystego india-rubber, w popelinowej koszuli, — drugi... Nawet jako „morfinista“ w kinodramacie byłby zupełnie niemożliwy. Wszelka sztuka musi łagodzić okropności życia i nawet wykolejeniec, nawet osobnik upadły powinien mieć porządnie zapięty kołnierzyk.
Bufetowa przez wąską lukę między stosem opłatków marjenbadzkich i nasypem z „murzynków czekoladowych“ patrzyła okiem przerażonem na obu panów i próbowała odgadnąć, o czem oberwus rozmawia tak poufale z bon-vivantem, dlaczego przeskakuje z języka francuskiego na niemiecki i z niemieckiego na angielski, dlaczego pokazują sobie jakiś list i jaka tu właściwie część sensacyjnego filmu rozgrywa się za ladą?
— Dwóch rzeczy nie pojmuję — mówił tymczasem Przybram. — Po pierwsze: jakim sposobem wypisałem pańskie nazwisko na kopercie, po drugie: jakim cudem ja jeszcze żyję? Przecież ta dawka mogłaby zabić nawet słonia w ogrodzie zoologicznym?
— Niech pan je, drogi panie, niech się pan o nic nie troszczy. Jakoś to sobie tam powoli wytłumaczymy. A gdyby nawet nie — wszystko jedno! Powiem panu szczerze, że rzeczy, których nie rozumiem, bardziej mi się podobają od tych, które rozumiem. Tu jest naprzykład pewien Rumun. Fascynująca osobistość. Nie wiem, czy on fałszuje w grze i chce wygrać, czy też lansuje fałszywe pieniądze i chce dobrowolnie przegrać... Ale gadam bez sensu — polecam panu te rogaliki, to ich specjalność.
Przybram zjadł rogalik, trzy jajka w szklance, po wiedeńsku, wypił dwa melanże, zapalił papierosa „Abdulla“.
Po raz pierwszy od lat wielu ktoś się nim opiekował, zwracał na niego uwagę. Zato, ilekroć próbował pchnąć rozmowę na tory filozoficzne, ilekroć usiłował zastanowić się głębiej nad przyszłością, Castiglioni przerywał mu natychmiast:
— Pan ma wysokości metr siedemdziesiąt siedem. Numer kołnierzyka prawdopodobnie trzydziesty ósmy. Wie pan — to ubranie, które mi Nastupil skrócił, będzie dla pana w sam raz... Niech mi pan powie, dlaczego pan chciał takie głupstwo palnąć?! Pan jest przecie rozsądny człowiek. — Co to rozsądny! Nelli mi czytała list pański. Pan jest — jak to on się nazywał? — Prometeusz! Tak jest, niech pan nie zaprzecza — Prometeusz! Nelli mi na to zwróciła uwagę. Ogień z nieba — ja coś o tem czytałem. Mój kochany panie, dlaczego pan sobie życie odbierał?
— Wyczerpałem poprostu wszystkie zasoby. Bankrut — kompletny bankrut...
— Aha! To pan ma długi?
— Nie. Nikt mi nigdy nic nie chciał pożyczyć. Uważam się za bankruta, bo postawiłem wszystko na niewłaściwego konia. Nauka? odkrycia? wynalazki? Dzisiaj? Poco to komu? Dziś chodzi o zarobek szybki i pewny. Ja jestem maszyną z innych czasów, nie opłacam się, nie wytrzymuję kalkulacji, spalam węgiel, a nie wykonywam pracy — postanowiłem więc samego siebie wyrzucić na szmelc... Myślę, że Prometeusz, o którym pan markiz raczył łaskawie wspomnieć, na mojem miejscu uczyniłby to samo. A może pan przypuszcza, że chodziłby na giełdę i usiłowałby przewidzieć, kiedy Cux‘y podskoczą i czy Standard-Oil spadnie na ultimo?
Do czego ja się mam wziąć właściwie?
— Bardzo rozsądne pytanie — rzekł Castiglioni. — Bardzo. Niech pan tedy uważa, panie doktorze. Weźmie pan ten klucz, pójdzie pan do hotelu „Impérial“, pierwsze piętro, numer szósty — ja tam zresztą do nich zatelefonuję. Tym kluczem otworzy pan szafę, a tym walizkę. Polecam panu gorąco garnitur marengo. Musi się pan przedewszystkiem zabrać do odświeżenia własnej powierzchowności. Reszta — to drobiazg. Kiedy mnie w życiu spotyka jakie nieszczęście, zamawiam nowe ubranie, albo idę poprostu do kąpieli. W wannie na 29 stopni znikają mniejsze kłopoty, prysznic usuwa większe zmartwienia. O drugiej czekam na pana w restauracji, u Sterna. Zajmę się tymczasem sprawami pańskiemi — nie będzie pan przecie wracał do tego nieszczęsnego numeru jedenastego. Ale! — tu jest trochę drobnych na wydatki nieprzewidziane. I — proszę — ten banknot. Pięć funtów angielskich.
— Dziękuję panu... Nie wiem doprawdy, czy mam prawo...
— Ma pan prawo. Prosta usługa koleżeńska. Ja też jestem wynalazcą: w barze „Monico“ w Wiedniu przyrządzą panu coctail à la Castiglioni — mój pomysł, oryginalny! Do widzenia! Niech pan pamięta: numer szósty, szuflada na lewo, garnitur marengo, o drugiej u Sterna, — pieniądze może pan zmienić w Escompto-Bank.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.