Doktor Przybram/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Doktor Przybram
Wydawca Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. ok. 1924
Druk Drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
PROBÓWKA NUMER TRZYNASTY.

W kawiarni Teatralnej zapalono tymczasem wszystkie lampy. Zaczynał się zwykły „przypływ“ wieczorny. Oszklone drzwi wejściowe odskakiwały z impetem raz po raz i jak pod naporem pompy tłoczącej, przelatywały przez nie do pustego przed chwilą lokalu luźne gromadki i zbite rodziny. Kiedy Przybram podniósł zmęczone oczy z nad karty papieru — miał w pierwszej chwili wrażenie, że patrzy na powierzchnię rzeki w okresie powodzi: prąd porwał rajery, koki, białe gorsy, kołnierzyki i niesie to od wejścia do bufetu i od bufetu do czytelni. Tylko jego stolik był przez dłuższy czas mielizną, którą spienione fale omijały starannie. Wreszcie — prawa przyrodnicze mocniejsze są snać od woli ludzkiej — i na ten brzeg samotny wartki nurt wyrzucił jakiegoś niedużego pana o bardzo dużej głowie i jakieś dwie otyłe, połyskujące brylantami, damy. Nieduży pan uśmiechał się łagodnie, mówił łamaną niemczyzną z kelnerem i uplastyczniał przytem wszystkie cyfry, wysuwając, jak przy grze w morę, odpowiednią ilość palców:
Give me... Sie holen mir... one, two, three tea... one, two, sechs Zwieback... eggs und Butter. Verstanden Sie?
Przybram wsłuchał się w rozmowę swoich przygodnych sąsiadów. Najlepiej zrozumiał słowa: sleeping, Monachjum, Norymberga, dwa dni, Hamburg, Lloyd, kabina, Southampton, Nowy Jork.
— Dziwna historja — myślał. — Dajcie mi jeden kolczyk tej starszej damy, kilka pereł z jej naszyjnika, a zimne płomienie zapalę nad światem. Najgorsze, że babina, mimo pereł i brylantów, brzydka jest biedactwo, jak grzech śmiertelny. Cóż — nie mogę nieznanym ludziom proponować, żeby na moje ręce składali swoje kosztowności...
A gdyby tak ten wesoły Amerykanin z dużą głową był właśnie profesorem Morrisem? Los jest taka wyrafinowana kanalja, że wszystkiego się po nim można spodziewać! I siedzimy tu, przy tym samym stoliku, rozstaniemy się za pięć minut, rozejdziemy w różne strony świata — on do Southamptonu, ja — w nicość, i nie dowiemy się nigdy, żeśmy oddychali tem samem powietrzem. Bo przecież nie mogę pytać pierwszego lepszego przechodnia, który mówi po angielsku, czy nie wykłada przypadkiem fizyki w Pasadenie. Stany Zjednoczone mają przeszło sto miljonów mieszkańców...
Halt! jest sposób! Nabyłem przecie listę przyjezdnych za koronę dwadzieścia. Szukajmy!
Amerykanie z grzecznem „thanks“ przenieśli się właśnie do większego, okrągłego stołu. Przybram wydobył z kieszeni zmięty druczek, rozprostował go starannie i czytał literę po literze, wiersz po wierszu. Serce mu biło, jak podczas egzaminu maturalnego:
Margit Salomonowicz, Privat., Boston, Hotel Weimar.
Ali Haidar Bej, Dipl., Kair, Hotel „Stadt Rom“.
Nepalleck, Hofrat, Wien „Excelsior“.
Kornel Kuzsik, Kauf., Jaffa, „Zwon“.
Manuel Rodriguez Papel Higienico, Bilbao, „Hannover“.
Lucyna Messal, Warszawa...
Dalej figurowały w rubryce stały pobyt: Addis Abeba, Hajdunanas, Ateny, Marmarosz Sziget, Kutna Hora, Radom, Keczkemet, Bukareszt, Łódź, Middlsbourough, Kaliakra, Zgierz, Morro Nuevo, Nowy Sącz, Civita vecchia...
Kalifornji, a tembardziej profesora Williama Morrisa nie było na liście...
Fonetycznie wyglądał, bodaj najlepiej w tym spisie wiersz, który brzmiał jak fanfara.
James Castiglioni, markiz di Bassano, Brno, Hotel „Impérial“.
Rytm tego frazesu ogromnie się podobał Przybramowi. Wychudły docent poruszył blademi wargami, wyszeptał: James Castiglioni, markiz di Bassano, Brno, Hotel Impèrial, napisał to zdanie kilka razy na marmurowym blacie.
Próbował wyobrazić sobie, jak człowiek o tak dźwięcznem nazwisku wygląda, co robi, i gdzie będzie za dwa lata. Zastanowił się też przez chwilę, czy nie wartoby mu posłać — za ostatnie grosze bukietu ponsowych róż z napisem „moriturus te salutat“.
Kiedy wyszedł z kawiarni — pusto już było nawet na ulicy Głównej. Jaskrawe ślepia witryn sklepowych przygasły i tylko czerwony Mars palił się jasno na niebie, jak latarnia w podejrzanym zaułku. Przed barem stał wózek dwukołowy z transparentem, na którym wymalowana czarna ręka wskazywała łaskawie przechodniom najbliższą drogę do „Maxhofu“ — Bal paré! Dancing! Tabarin! Chat noir! Kwartet smyczkowy! Ceny przystępne!
Jakaś postać, owinięta w czerwony błyskotliwy płaszcz, minęła Przybrama, rajery musnęły go po twarzy, zapach mocnych perfum uderzył w jego nozdrza i spojrzenie podczernionych oczu przeszyło go nawskroś. „M-tak, dać drapaka do Argentyny“ grzmiał zakatarzony baryton przez drzwi uchylone.
— Nie. Nie jestem im potrzebny. Ani ja, ani moje zimne płomienie — rozmyślał Przybram. — Trzeba było zostać baletmistrzem i skomponować drapaka do Argentyny...
Wrzucił list do skrzynki pocztowej pod Kolumnadą i ciemną dróżką, która biegła od kramów do placu kościelnego, wrócił do hotelu.
„Pod złotą koroną“ spali już wszyscy. Okna były ciemne, tylko w oficynie poprzecznej, w pokoju, położonym akurat nawprost numeru jedenastego — ciemnej klitki, w której od trzech tygodni rezydował Hubert — paliło się światło. Jakaś figlarna, tęga osoba w krótkiej koszulinie krygowała się przed lustrem, przymierzając czerwoną bluzkę batystową, najwidoczniej niedawno nabytą w sklepie. Z trzech póz zasadniczych: a) prawa ręka na biodrze, lewa podniesiona do góry, b) prawa lekko puszczona, lewa na biodrze i c) obie ręce wolno, kibić zlekka przegięta, prawe ramię naprzód — Przybramowi najbardziej podobała się ta trzecia. Nie mógł jednak zawiadomić o tem damy z przeciwka. Siedział po ciemku — w obawie, że ją spłoszy. Nałożył binokle, oparł czoło na zimnej szybie i myślał, że widok tej czerwonej bluzki na wydatnym torsie będzie może ostatniem jego mocniejszem wrażeniem. Wkrótce już uśpionych nerwów żaden kształt ani kolor nie poruszy, wkrótce już zimne gałki oczne będą patrzyły, nie widząc...
Wkrótce? Dlaczego właściwie odsuwać tę chwilę tak daleko? Co kto zyska na tem, że obdarty doktór Przybram będzie się błąkał po żwirowych ścieżkach i asfaltowych chodnikach tej nudnej mieściny? Że zje trzy razy po dwie bułki z masłem, przeczyta dwanaście gazet, nakręci dwukrotnie zegarek kieszonkowy i zdejmie cztery razy buty po to, aby je nazajutrz zasznurować nanowo? List wysłał, kilka słów pod adresem władz miejscowych napisać może po ciemku, ołówkiem, na kolanie... O cóż więc chodzi?
Przybram wstał, pokręcił się po pokoju, sięgnął do starej torby podróżnej. Wyczulone w długoletniej pracy laboratoryjnej palce trafiły odrazu na probówki szklane i jęły je przesuwać delikatnie, pieszczotliwie, łagodnie.
— Numer pierwszy, drugi, trzeci — baryty. Numer czwarty, piąty, szósty — stront, numer siódmy, ósmy — wapień... Teraz — roztwory metalowe w zalakowanych tubkach... Jest! Numer trzynasty... Korek szklany, zatopiony parafiną. To.
Nalał wody do szklanki, wprawnem uderzeniem rozbił probówkę, położył się na krótkiej kanapce.
— Dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy — liczył wolno. — Teraz już chyba roztwór jest nasycony. Dwadzieścia cztery...
Ciecz miała smak dziwny. Rozpuszczona kreda? Proszek do zębów? Węgiel drzewny?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.