Strona:Bruno Winawer - Doktor Przybram.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przepraszam pana...
— Niema „przepraszam“! Najgorsze jest, że ludzie zawsze gadają tam, gdzie trzeba działać.
Castiglioni biegał po pokoju, obijał się o stołki, o komodę, o idjotyczny hotelowy stół z trzeszczącym blatem, umieszczonym fatalnie na jedynej nodze.
— W coby tu pana ubrać? Wszystko jedno. Musimy co prędzej stąd uciec. Zaalarmowałem całą ruderę — jeszcze nam policję na kark sprowadzą. Zacznie się dochodzenie, skąd, kiedy, dla jakich powodów. Truć się panu wolno przecież tylko w specjalnych zakładach gastronomicznych.
To mówiąc, podniósł docenta doktora Przybrama, porwał go, jak wicher porywa nić babiego lata i ku zdumieniu sumiastowąsego Hansa i piegowatej Lotty, pędził z denatem po schodach, gwiżdżąc „drapaka do Argentyny“.
Es war ein Scherz, Hans! — wołał już z przedsionka na dole. — Kładę tu, na stoliku, klucz i pięćdziesiąt koron. Proszę tam wypisać rachunek! Zgłosimy się po obiedzie, o czwartej! Addio!

Bufetowa z małej cukierenki „pod zegarem“ miała tego ranka widok dość zajmujący. W najciemniejszym kącie pustego o tej porze lokalu, między wejściem do kuchni i wieszakiem na ubrania, siedzieli dwaj panowie. Jeden we wzorzystej, najmodniejszej kamizeli, spiętej zamszowym paskiem, w amerykańskich półbutach na podeszwach z prze-