Doktor Przybram/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Doktor Przybram
Wydawca Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. ok. 1924
Druk Drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
MIŁOŚĆ I SAMOCHÓD.

Jakaś postać wyśniona, świetlista, lśniąca od barw iryzujących, od których się w oczach ćmiło, jakaś twarz śniada w aureoli rozwichrzonych włosów jasnozłotych... I tego rodzaju zjawa podaje rękę grubemu Nirnsteinowi, mówi dźwięcznie: „Bon giorno, James“ i siada na kanapie! Przybram mrugał powiekami, jakgdyby mu kazano patrzeć podczas kulminacji w jarzące słońce wiosenne.
— To jest nasz denat, Nelli — prezentował Castiglioni. — Pije wcale nieźle, opowiada anegdoty. Jeszcze z niego będą ludzie. I wszystko wie! Na pamięć, na wyrywki. Ile Mars ma łokci obwodu i kiedy Kolumb odkrył Amerykę, z czego się składa kreda i dlaczego na Mont Blancu przez cały rok śnieg leży. Zdumiewające doprawdy. I takiemu człowiekowi społeczeństwo każe mieszkać od podwórza, w hoteliku „Goldene Krone“! Pogadaj sobie z nim, odwieź go do domu. Będzie mieszkał w „Bristolu“. Ja z Gezą mamy jeszcze konferencję na mieście. Do widzenia, panie doktorze. Jestem oczarowany. Oczarowany.
Przybram został sam na sam z Nelli. Wyjęła z torebki sztyfcik karminowy i, różując wargi, mówiła poważnie:
— W tej chwili właśnie wysłałam list pański do Ameryki. Z krótkim dopiskiem, że pan żyje i że już nigdy, nigdy nie będzie pan myślał o... podobnych głupstwach. Przyrzeka mi pan?
— Przyrzekam!
— Proszę mi spojrzeć w oczy. Tak. Dziękuję. Niech pan sobie dobrze zapamięta, że ja dałam słowo profesorowi Morrisowi, którego nie znam, — ręczyłam, nie mogę się skompromitować w Ameryce. Musi pan słowa dotrzymać. Dotrzyma pan?
— Dotrzymam.
— Takie szaleństwo — i to dlaczego? Dla pieniędzy! Pan nie ma nikogo na świecie? Żadnej osoby bliskiej, kochanej?
— Teraz mam... Ale wczoraj...
— Co wczoraj?
— Wczoraj nie miałem. Nie przypuszczałem nawet, że takie cuda się dzieją i że — czasem — na tej samej restauracyjnej kanapie... Pani daruje, nie umiem mówić. Porozumiewałem się dotąd z ludźmi przeważnie wzorami algebraicznemi. Pani! Kiedy pomyślę, że to pani ocaliła mi życie, że to tej historji zawdzięczam znajomość z panią — mam ochotę pijać cjankali co wieczór, cykutę co rano. Jakieś głupstwa plotę, prawda?
— Owszem. Ale to dobry znak. Widocznie wraca pan do zdrowia. Dlaczego pan sobie tak fatalnie życie urządził? dlaczego pan nie uprawia sportów? Dlaczego się pan tak czesze?...
Szybkim ruchem pachnącej dłoni rozwichrzyła włosy prywatdocenta, wyjęła maleńkie, srebrne lusterko i kazała mu się przejrzeć.
— Pan mógłby z tego spleść warkoczyk, albo kok grecki! Nasze prababki nosiły takie fryzury. Jeżeli pan nie pójdzie po obiedzie do „Leonarda“ i nie wyzbędzie się owej włosiennicy, zrywam z panem...
— Pod taką groźbą poszedłbym na tortury, nie tylko do Leonarda, który, jak przypuszczam, jest poprostu fryzjerem. Ja mam wogóle sporą dozę odwagi cywilnej... Żadnego Leonarda się nie ulęknę!
— Dobrze. Siądzie pan ze mną do samochodu. Jedziemy do hotelu — drogą okólną. Nie będzie się pan bał?
— Ja?! Chyba złożyłem dowody, że życie ma dla mnie wartość mniejszą, niż stary kalosz... Przepraszam: miało! Teraz się sytuacja cokolwiek zmieniła...

Przed podjazdem hotelu Sterna stał minjaturowy, czerwono lakierowany samochód. Miał formę torpedy, świetnie poniklowany kierownik, błyskał w słońcu i skrami strzelał, jak krwawy rubin, który jakiś figlarz w szary asfalt ulicy oprawił.
Nelli włożyła hełm skórzany na niesforną czuprynę, wdziała potężne rękawice i kurtkę szoferską.
— Niechże pan siada w tym kojcu i uważa, żebyśmy kogo nie przejechali. Będzie pan dawał znaki przechodniom, zwłaszcza na skrętach. Prawe ramię — tak, lewe ramię — tak, rozumie pan? Mniej więcej, jak drogowskaz, albo semafor kolejowy — capisce?
— Pani mnie ma za niedołęgę i za zawodowego idjotę. Ja nie z takiemi maszynami miewałem do czynienia! Coprawda — teoretycznie... ale w każdym razie znam je dokładnie z rysunków. Pani tu ma wewnątrz mały, gazospalinowy motorek Diesla, prócz tego...
— Dobrze, dobrze. Siadamy!
„Motorek Diesla“ najpierw fuknął, potem strzelił, zafurkotał, jakgdyby miljard spłoszonych wróbli zerwał się do lotu, zadudnił, jak serce zdjęte trwogą i wreszcie, zdecydowawszy się widać raptem, cisnął czerwoną torpedę w błękitną przestrzeń.
Asfalt uliczny, chodniki, domy, jęły uciekać, jak pasy maszyny w warsztacie, latarnie, twarze ludzkie, zjawiały się i znikały momentalnie. Ktoś się uwziął i z pełnego worka sypał bez przerwy wrażenia optyczne na biednego prywatdocenta.
Samochód przeleciał obok hotelu „Hannower“, okrążył zamaszyście „Kreuzbrunn“, rozmiótł gromadkę żydów galicyjskich, przeciął ulicę Główną, mignął obok kawiarni Teatralnej...
— Czternaście godzin — myślał Przybram, — ta sama kawiarnia, ten sam osobnik, a co za różnica! Ja tu sobie jednym gestem rozdzielam strumienie ludzkie, tratuję rabinów i dyplomatów, siedzę obok najcudniejszej kobiety na świecie, wiatr mi dobrotliwie włosy rozwiewa, słońce mi gorące całusy przesyła. Ciekawa rzecz, kogo tam los teraz tłamsi... Bo trudno przypuścić, żeby taki ogrom szczęścia mógł powstać z niczego, akurat w tem miejscu, gdzie buja znikomy, czarny punkcik ruchomy — doktór Przybram. Nie, musiało się coś radykalnie zmienić we wszechświecie... Musiało się coś stać w Naturze!
W naturze nic się nie stało, natomiast czerwona torpeda wypadła na szosę, wiodącą do Marxtalu. Droga wiła się serpentyną wśród łąk zielonych i te ustawiczne skręty bardzo źle podziałały na samochód: burczał gniewnie, poszczekiwał, jak wiejski kundel, otrząsał się, zataczał, jak pijany, szczękał błotnikami, ruszał groźnie skazówkami na wszystkich cyferblatach. Wreszcie rzucił się — ni stąd, ni zowąd — na jakiś spokojny, solidny słup telegraficzny, zaczepił go umyślnie kołem, objechał piętnaście razy, szczeknął ochryple, dał susa i stanął dęba, ciskając Przybrama pogardliwie na środek przydrożnej łąki.
Docent zakreślił w powietrzu łuk i wywinął koziołka, poczem wylądował łagodnie, twarzą do szosy. Widział też, że koła wściekłej bestji wciąż jeszcze się kręcą, że ludzie z okolicznych tarasów kawiarnianych wszystkiemi ścieżkami biegną, jak przerażone mrówki, na miejsce wypadku.
— Nelli! — krzyknął wielkim głosem. Ale wstać nie mógł. Serce uczonego biło jak bęben na alarm, skóra na dłoniach piekła, — najgorsze zaś, że stracił nagle ochotę do wszelkich ruchów. Siedział na trawie i obserwował. Dopiero jakiś tęgi człowiek, w zielonym mundurze, postawił go na nogi.
— Co panu jest? — pytał ów urzędnik.
— Mnie?
— Tak. Panu. Chodzić pan może o własnej sile?
— Naturalnie. Przecież mnie się nic nie stało. Że nogi się trochę uginają... to z braku rutyny. Pierwszy raz wypadam z auta.
— Jest pan mocno okrwawiony. Tu — skóra na rękach i na przedramieniu zdarta...
— A prawda!... — zdziwił się Przybram.
— Zanotujemy: „ogólne obrażenia cielesne i lekki szok nerwowy“. Mówić pan może swobodnie? Niech-no pan powie „Polizeiassessorensparkassenkonto“ „Vrstva na hr. Brdskych“. Niech-no pan się przejdzie trochę: lewa! prawa!
Ale Przybram nie miał już czasu na spełnienie tych skromnych życzeń. Cudne pachnące dłonie ujęły jego głowę, cudne karminowe usta całowały go w czoło.
— Biedny, biedny mój! Ręce we krwi! Okaleczyłam pana! Unieszczęśliwiłam pana!
— Ależ Nelli! kochana, złota! Jasnowłosa. — Nie! ja pani nie chcę dotknąć, bo, istotnie, ręce mam cokolwiek zapaćkane. Ale to nic! upewniam panią, że nic! Przeciwnie! Jestem najszczęśliwszym z ludzi! Nie oddałbym tej chwili za tryljony lat, za skarby Sezamu... za majątki Rotszyldów... za Golkondę i Koh-i-noora...
— Halt! — rzekł policjant. — Jak pan się właściwie nazywa?
— Ja? — rzekł Przybram. — To jeszcze nie jest zupełnie ustalone... Arpad hrabia Mindsenthy...
— Ta pani jest pańską żoną. Dobrze. Otrzyma pan awizację i zapłaci pan karę za wywrócenie słupa telegraficznego i niedozwoloną szybkość. Tak.
Zatrzasnął notes, schował go do kieszeni i poszedł do najbliższego baru na piwo[1].
— Widzi pani — rzekł Przybram, całując Nelli w rękę, — władza policyjna żąda, żebyśmy się pobrali. Słyszała pani, co mówił pan policjant?
— Dobrze, dobrze. Wstąpimy do apteki: rany trzeba natychmiast przemyć, pan tu ma żwir, piasek... I ta moja cienka chusteczka batystowa, to za mało na opatrunek! Niechże pan czeka — to trzeba zawiązać. Boże, co ja narobiłam!
— Tak mi smutno, że pani się martwi o mnie! Przecież ja jestem zdrów, jak ryba. — Wolno mi trzymać panią pod rękę... i jeszcze przed chwilą zostałem hrabią węgierskim. To najszczęśliwszy dzień w mojem życiu! Więcej: to najszczęśliwszy dzień w dziejach całej rodziny Przybramów, począwszy od zarania historji — od pierwotniaka, a skończywszy na mnie. Błogosławię ten samochód, błogosławię ten słup telegraficzny...
Wracali do hotelu pieszo, zostawiwszy czerwoną torpedę pod opieką przejeżdżającego szofera, który ją przywiązał liną do swojej odrapanej landary i buksował flegmatycznie ku miastu.
W „Bristolu“ powitano ich owacyjnie. Ktoś widać musiał już zawiadomić służbę hotelową o wypadku — mały pikolo skakał bowiem koło Przybrama, gdacząc bez ustanku, jak mitraljeza podczas nocnego ataku.
— Panu hrabiemu przynieść może co z apteki? Walizka pana hrabiego jest już u nas, w numerze, na pierwszem piętrze. Pan markiz Castiglioni tu był, przyniósł pasport i zameldował pana hrabiego. Pan dyrektor banku, Geza Nirenstein, też tu mieszka i panna Nelli Mensilla.
— Któż to jest panna Mansilla?
Mały chłopak przechylił głowę, jak kogut, i otworzył szerzej jedno oko.
— Jakto? pan hrabia nie wie? Przecież to ona wysypała pana hrabiego na szosie. Proszę tędy, nasza winda chodzi, jak zegarek.
Zawiózł Przybrama na pierwsze piętro. Szurgnął nogami:
— Proszę, tu jest pokój... Tu walizeczka. Zapewne rzecz pamiątkowa. Stara, ale ładna. Raz się dzwoni na służącego, dwa — na pokojówkę. Moje uszanowanie.

Przybram z rozczuleniem spojrzał na starą torbę wytartą i sfatygowaną. Była — bądź co bądź — solidnym, mocnym, oczywistym, skórzanym dowodem, że wszystko, co mu się przytrafiło, nie jest majaczeniem sennem.
— Istnieje bowiem pewien odwar z kaktusów meksykańskich — rozmyślał — „anhalonium Lewini“ — i ten właśnie odwar tak działa na człowieka, jak Nelli na mnie... A może? Może ja się obudzę za chwilę na połamanej, empirowej kanapce w hotelu „Goldene Krone“?
Otworzył torbę i jął gorączkowo przerzucać jej zawartość: cztery zmięte kołnierzyki, włóczkowy szalik, stary notes — probówki!
— Aha! Teraz się dowiemy. Chwileczka cierpliwości. Numery jeden do trzeciego są... Piąty jest, szósty... Zginęła probówka z etykietą B 4. Stąd wynika, że połknąłem wczoraj sześć gramów dwusiarczku strontu w połączeniu z ociupinką siarczanu miedzi, co razem tworzy tak zwany „preparat B“. Nie mogłem się tem zatruć. Siarczan strontu nie może mieć wpływu ani na moje upodobania, ani na światopogląd. Zupełnie, jakgdybym połknął kawał kredy bilardowej.
— Stąd znów wniosek dalszy, że nie podlegam halucynacjom. Castiglioni istnieje, gruby Nirenstein istnieje, Nelli jest osobą realną, chociaż się nazywa Mansilla. Jestem zupełnie trzeźwy, nie działam pod wpływem narkotyku, a nagłe szczęście zawdzięczam innym okolicznościom. Prawdopodobnie — zakochałem się... Bywają takie wypadki — zakochałem się. Dlatego serce mi bije tak mocno i dlatego...
Tu stała się rzecz bardzo dziwna. Pokój miał okna od strony północnej, okna te były przysłonięte dość gęstemi firankami od wewnątrz i koronami drzew sosnowych od zewnątrz. Panował więc w tej komnacie teraz, w godzinie przedwieczornej, dość gęsty mrok, kontury przedmiotów rozpływały się i ginęły — trudno było odróżnić komodę od krzesła. Nagle — Przybramowi zdawało się, że oszalał! — gipsowe rozetki na suficie rozbłysły blado-niebieskiem światłem i zgasły natychmiast. Po chwili wszystkie meble — stołki, komoda, poręcz łóżka, umywalnia — całe wnętrze — jęło się rytmicznie ukazywać i znikać. Jakieś blado-niebieskie światło pulsowało w pokoju, jakiś pełgający, niesamowity płomień dygotał gdzieś, jak gasnąca świeca, albo pochodnia na wietrze. Przybram zerwał się na równe nogi — pełgający ogarek wędrował razem z nim uporczywie i rzucał owe świetliste smugi drgające, niczem rotacyjny reflektor latarni morskiej.
— Mam bzika — myślał Przybram. — Stanowczo mam bzika!
Stanął przed lustrem i spojrzał z przerażeniem na własne odbicie... Przez rozpiętą na piersiach kamizelkę, przez rozchyloną koszulę tryskało zeń to światło, jak z filującej lampy. Najciekawszy był rytm zjawiska: raz-dwa — pauza, raz-dwa — pauza...
Uczony stał przez dłuższą chwilę, jak rażony piorunem. Ale jego myśl pracowała wytrwale, zaciekle, atakowała wszystkie punkty, przewiercała raz jeszcze wszystkie fakty i zdarzenia.
— Nie ulega żadnej wątpliwości: to moje serce świeci! Ale skąd? dlaczego? Jakiem prawem?
I tu zdarzył się ów moment jedyny, który każde wielkie okrycie poprzedza.
— Eureka! — krzyknął Przybram. — Naturalnie! Ja sam jestem „radiatorem X“!
Wyjął drżącemi rękami stary notes, otworzył go na ostatniej stronnicy i pisał przy świetle własnego, radośnie bijącego serca:
— Wczoraj połknąłem preparat B 4. W badaniach dotychczasowych zapomniałem zupełnie o związkach organicznych. Dziś dopiero przypadek naprowadził mnie na właściwą drogę! Mam! Rozumiem! Ostatnie ogniwo łańcucha znalazłem. Odkrycie rezonatorów drobinowych uważać można za fakt dokonany. Zimne płomienie — to już tylko kwestja czasu i pracy systematycznej. Dnia dzisiejszego, o godzinie 6-ej p. p., przekonałem się naocznie, że w sprzyjających okolicznościach serce ludzkie może promieniować światłem niebieskiem. Zobaczymy teraz, czy to się da zastosować w wielkim przemyśle i wyzyskać dla celów handlowych.
Tak w owym dniu pamiętnym wtargnął sentyment do historji nauk ścisłych.





  1. Inspektor Cohn „Film mego życia. IV. Eine Begegnung mit dem Prometheus“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.