Dożywocie/Akt II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dożywocie |
Rozdział | Akt II |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom V |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom V |
Indeks stron |
Numer piąty, dwa pokoje.
A na dobę ile za nie?
Porachuje to się potém.
Tego: potém, ja się boję
I chcę pierwej wiedzieć o tém.
Reński.
Srebrem?
Srebrem, Panie.
Srebrem reński, diable drogo.
Ale taniej być nie mogą.
Ale jednak taniej wszędzie —
Pół reńskiego niechże będzie,
Niech się Papa nie targuje.
Co za ambit! proszę kogo!
Jemu nie wstyd, gdy rachuje
Za grosz cztery — a nas wstydzi
I okazać że za drogo —
On tez zdziera, jeszcze szydzi.
(do służącego) No dwa reńskie papierami,
Albo jadę — co?
Jedynie
To dla Pana dziś uczynię,
Byś się lepiej poznał z nami.
Widzisz, wstydu nie ma wcale,
A w kieszeni coś zostanie.
Każę znosić.
Ale, ale,
Powiedzno mi, mój kochany,
Niewiadome ci mieszkanie
Pana Łatki?
Łatka? zwany
Przyjaciel młodzieży?
Zwany
Prosper Łatka, krótko, jasno,
A przydomek mi nieznany.
Kamienicę ma tu własną,
Niedaleko.
Poszlij z łaski,
Że Pan Orgon tu go prosi —
I niech Maciej rzeczy znosi.
Niechby zły był, brzydki, stary,
Chętnie szłabym do ołtarza,
Gdy potrzeba tej ofiary
Tak dla ojca, jak rodzeństwa. —
Lecz za męża brać lichwiarza;
Brać człowieka bez czci, wiary,
To rozdziera moją duszę,
To przywodzi do szaleństwa,
Jednak muszę, muszę, muszę.
Oszukaństwo z każdej strony —
Dwa pokoje! A to jeden
Parawanem przestawiony.
Jestem faktor.
Niepotrzeba.
Może wekslarz?
Niepotrzeba!
Mam czém służyć?
Niepotrzeba!
I raz jeszcze: niepotrzeba!
A, źle! gwałtu! kara Nieba! (wychodzą)
Ledwie człowiek w miasto wkracza,
Wrzeszczą wkoło hurmą całą,
Jakby kawki na puhacza.
Masz na piwo — a raz drugi,
Mój Mospanie z wielką gałą,
Nie wyrządzaj te usługi. — (szwajcar odchodzi)
(do siebie) Tylko pozwól, każdy służy,
A to w końcu szlachtę dłuży.
(czyta afisz) „Podróż nadpowietrzna — którą H. Karlo Bombalini będzie miał zaszczyt odprawić w olbrzymim balonie, nie widzianym dotąd w Europie. — Ofiaruje oraz bezpłatnie miejsce obok siebie i wzywa ochotę mającego amatora, aby się stawił na miejscu wyż oznaczoném, zkąd punkt o godzinie czwartej przy odgłosie janczarskiej muzyki balon puszczony, wzniesie
się do niedojrzanej wysokości.“ (rzucając afisz na stolik po prawej stronie)
A niech go tam Bóg prowadzi
I z bezpłatném jego miejscem,
Niech się kto chce tam posadzi
I odbywa z nim podróże;
Ja dalibóg, że nie służę.
Czegoż ten się rzeczy chwyta?
Co minuta nowa postać!
(do Macieja) Czy nie może znieść Mykita,
Ą przy koniach Kaśka zostać?
Jestem...
Jesteś grzeczny widzę,
Kara Boska z tą grzecznością!
Lecz grzeczności nienawidzę
I odpłacam niewdzięcznością. —
(do siebie) Jeszcze kiedy buczkiem skropię. —
A no, żwawo! dalej czopie! (wynoszą)
Nieproszony znosi, wnosi,
Często gęsto — (z gestem) co skorzysta,
I na piwo jeszcze prosi —
To szarańcza oczywista!
Sługa, służka uniżony.
Jak się miewasz Panie drogi.
Trzykroć twoje ściskam nogi,
Gościu dawno upragniony! (całują się)
(do Ruzi) Mojej pięknej pannie Róży
Sto całusków na rączęta. (całuje ją w rękę)
Aj, aj, w domu, czy podróży,
Zawsze śliczna! serc ponęta!
Tak wygląda, jak się zowie. —
Aj, aj, Panie, co ci w głowie,
Tu zajeżdżać obcesowo.
Tu jak dzwońca cię oskubią,
Bo tu skubać diable lubią —
Aj, podrwiłeś nieco głową.
Wiem czém pachnie, lecz musiałem:
Stancyi niema w mieście całem.
Jutro najmę i wikt zgodzę.
Miejsca ja tu nie zagrzeję.
Coś się Ruzia patrzy srodze.
Biedne dziecie!
Mam nadzieję,
Że nie będzie biedną wcale,
Jak zostanie moją żoną.
Ha! zapewne. — Lecz to żale
Za swym domem, za rodziną,
I te, ręczę, wkrótce miną;
Dobre dziecie i rozsądne. —
No — nie tracąc czasu dużo,
Ja po sklepach się oglądnę,
A ty spocznij sobie Różo —
O wyprawie sam pomyślę.
Aj, aj, naco brać tak ściśle,
I wyprawę sprawiać szumnie —
By pieniądze żydzi wzięli!
Wszak wszystkiego znajdziesz u mnie:
Od klejnotów do kądzieli,
Od trzewików do pościeli;
I za cenę dam zastawną,
Bo ich termin minął dawno.
Nie chcę butów z cudzej skóry.
A bodaj ci nóżka spuchła!
Nie chcę butów z cudzej skóry.
Aj, aj, duma, duma wielka,
Duma, ambit, nos do góry!
Lecz ja tylko proponuję.
Tobie przyjąć wolność wszelka.
(na stronie) Niech nareszcie i kupuje —
Jeno tylko się ożenię,
Jedno sprzedam, drugie zmienię.
O mej sprawie coś się dowiem.
Chcesz nie stracić? życzę zgody.
O co poszło, krótko powiem. —
Rok w kontrakty — głupstwo robię,
Że chcąc zarwać miejskiej mody,
Każę krawca wołać sobie. —
Wchodzi krawiec — co za dziwo!
Krawiec z cyrklem, perspektywą,
Linia przy nim jakby szpada —
Wnet mierniczy stół rozkłada,
I jak stałem zadziwiony,
Tak mnie mierzy z każdej strony.
Śród dwóch z ramion paraleli
Prostopadłą tnie od nosa,
W tryanguły brzuch mój dzieli,
Cztery linje ciągnie zkosa,
Dwie poziome w samym dole,
Wyżej, koło i półkole. —
Potém pisze, kreśli, liczy,
Potém więcej sukna życzy,
A dobrawszy ze dwie miary,
Zrobił kurtkę — miast czamary. —
Gdym zaś skargę wniósł w tej mierze,
Za obrońcę szewca bierze,
Bo szewc prawnik doskonały. —
Tak więc sprawa trwa rok cały;
Lecz jeżeli, co broń Boże,
Dzisiaj koniec być nie może,
To krawczego jeometrę,
Jakem Orgon, w miazgę zetrę,
A tymczasem bądźcie zdrowi —
Adies!
Adiu!
Przyszła pora
Zawsze sercu niedość skora,
W której wolno kochankowi
Na kochanki lubą rączkę
Szczerozłotą kłaść obrączkę.
Dosyć jednej będę miała.
Perły, rauty, złota cała.
Złota, srebrna, nic mi po tém.
Aj, aj, Ruziu — złoto złotem,
Nie bluźnijmy moje dziecie,
Chcąc szczęśliwie żyć na świecie.
Weźże moja turkaweczko,
Gołąbeczko, kukułeczko,
Wiewióreczko, kochaneczko,
Weź, weź na ten cieniuteńki,
Na ten, ten, ten maciupeńki
Palusiusio.
Nie, nie i nie.
Aj, to dziwnie, na mą duszę —
Dając, jeszcze prosić muszę,
Tego mi się nie trafiło! —
Dajże, dajże rączkę małą,
Jak mnie kochasz.
Hola, hola!
Że ja kocham zkąd mniemanie?
Jam go pewnie nie wyrzekła.
Aj, aj, Ruziu, raczkaś spiekła —
Bo to własna twoja wola,
Co się wkrótce z nami stanie —
Wkrótce, wkrótce, pięknie, ładnie,
Kapitalik mi przypadnie —
Procenciki rosnąć będą,
A jak wiele, nikt nie zgadnie.
Tak, tak, wola moja własna —
Wszak mój ojciec, rzecz to jasna,
Chcąc Waćpanu dług zapłacić,
Byłby musiał wioskę stracić. —
Zatém córka dla dłużnika. —
Ale z tego nie wynika,
Bym Waćpana kochać miała
I bym kiedy go kochała!
Będę żoną, lecz nie więcej. (odchodzi).
Jednak za nią sześć tysięcy
Ojcu z długu wytrąciłem;
Samej lichwy, prawda i to,
Jednak dałem dość obfito. —
„Bądę żoną, lecz nie więcej.“
Tego sobie też życzyłem —
Czy fijołek, czy tam Róża,
Czy wzrok zimny, czy tam czuły,
Bylem miał w mym domu stróża,
Byle mojej strzegł szkatuły;
Tego chciałem, to mieć będę.
Ale gorzej, dożywocie;
Jak się prędko go nie zbędę,
W wielkim mogę być kłopocie.
Ten Birbancki coś nie miły,
Źle mu diable z oczu patrzy —
Kahu! kahu! jak z mogiły,
Cera żółta — nie — niemiły —
Z sześć procentu spuszczę na trzy,
Byle Twardosz dał do ręki...
Otóż i on. — Bogu dzięki. —
(na stronie).
Hm! nie widzi — w dół poziera —
Pacierz mówi — stary sknera!
A! przepraszam... (chce się cofnąć)
Jaś kochany!...
Zabłądziłem...
Ale czekaj...
Numer czwarty tu wskazany.
Ależ Jańciu, nie uciekaj!
A bodaj ci nóżka spuchła!
Jakiś ładny — jak serduszko —
Ty młodniejesz co godzina.
Mój Jasieńku, moja duszko —
Siadajże no — pogadamy —
Ot tak. — Ot tak — (kładąc mu rękę na kolanie) Poczciwina!
(p. k. m.) Cóż nowego dzisiaj mamy?
Nic.
Wiatr dzisiaj — źle się dzieje —
Źle.
Dla czego?
Bo wiatr wieje.
A na kupno głosu nie ma —
Wziął mnie za łeb — wziął i trzyma. —
(głośno) Aj, aj, Jasiu, grzech prawdziwie,
Że nie zajrzysz nigdy do mnie —
Zjadłbyś czasem skromnie, skromnie,
Ale w dobrej komitywie. —
(p. k. m. na stronie)
Zbój przeklęty! jak za wałem. —
Nie skończyłeś kupna rano. —
A w godzinę więcej dano. —
Ale jednak nie przedałem —
I odwlekłem jeszcze chwilę. —
Bo z przyjaciół mych urazą
Nie chcę zysku największego.
Już ja teraz nie dam tyle.
Nie dam tyle! nie dam tyle!
Jasiu, Jańciu, nie mów tego,
Bo jak gdybyś rozpalone
W moje serce pchał żelazo!
Nie dam tyle! nie dam tyle!
Czy mam zmysły zakłócone?
Czym farmazyn, czym libertyn,
Czym już bankrut?! Nie mów tego,
Jasiu, Jańciu, nie mów tego,
Bo mi z żalu dusza pęka.
Ja nie mówię...
Więc dla czego?
Bo Birbancki nie jest zdrowy,
Klapnie pewnie...
Niechże ręka
Boska broni drogiej głowy!...
A bodaj ci, drogi Janie,
Nóżka spuchła! — nie jest zdrowy!
To Herkules, jak rydz, Panie —
Matuzalem będzie nowy —
Co to, Panie, za budowa!
Co za piersi, co za głowa!
Co za kości, jak olbrzyma;
Drugich takich w świecie niema! —
A bodaj ci, drogi Janie,
Nóżka spuchła, z taką mową!
(zrywając się) Ale wiesz co? — powiem słowo —
Słowo — słówko — a nie więcej.
Dasz zarobku — (całując go w czoło)
Sto tysięcy.
Dziewięćdziesiąt — (gra jak wyżej).
Dasz ośmdziesiąt. —
(jak wyżej)
Jasiu — duszo! duszko droga!
Co ty myślisz? bój się Boga —
Ty chcesz mojej wiecznej zguby,
Ty mnie w krwawe bierzesz szruby! —
Człeku, człeku, miejże przecie
Litość w sercu, miej sumienie —
Łatwy handel na tym świecie,
Lecz pamiętaj na zbawienie!...
Daj siedmdziesiąt! (jak wyżej)
W tym sposobie
Chcesz mnie zarznąć — zarznąć srodze —
To weź lepiej brzytew sobie —
Rznij, rznij — na, rznij — rznij jak ciele,
Tu na gładkiej rznij mnie drodze,
Kiedy stracić mam tak wiele;
Albo wytnij w łeb maczugą,
Niech nie męczę się tak długo.
Daj sześćdziesiąt! (jak wyżej)
Słuchaj Janie —
Niech paraliż (wskazując na gardło) tu mi stanie —
Niech mi w czworo złamie nogę!
Niech mi kości powyciąga!
Jeśli szeląg spuścić mogę,
Jeśli spuszczę pół szeląga,
Z pięćdziesięciu.
Daj czterdzieści.
Cóż? czterdzieści? — co? i to nie?
Na matkę siedmiu boleści!
Miejże litość, człeku srogi! —
Ja nieszczęsny, ja ubogi,
Ledwie jeszcze resztką gonię,
Wkrótce nagi, bez osłony —
A ty niszczysz do ostatka —
Ja familją obarczony:
Ojciec stary, ślepa matka,
Żyć przestali na mém łonie —
Żona, dzieci, wkrótce będą,
Miejże wzgląd na niemowlęta,
Na niewinne me pisklęta,
Jasiu, Jańciu, Bóg nad nami,
Nie wypychaj mnie z torbami!
A więc powiem — słowo, słówko —
I bez zwłoki — dam gotówką —
Na stół zaraz —
Proszę...
Czego?
Tu dla pana Birbanckiego
Te lekarstwa?...
(do Twardosza)
Wiele? wiele?
Czy tu?
Idź do diabła! (do Twardosza) Wiele?
Niech się chory leczy wprzódy.
Chory! chory! jakto chory!
Co do głowy ci przypada!
Zbytek zdrowia w nim doktory
Osłabiają przez ochłody —
To są nasi przyjaciele! (bierze flaszkę i mówiąc pije)
Patrzaj! patrzaj — limonada! —
Sam pokosztuj — patrz jak piję,
A wiesz przecie, że zdrów żyję —
Dobra — przednia — patrz jak piję.
Servus! servus! (odchodzi).
Ha, Cyganie!
Żydzie! Turku! Renegacie!
I sam diabeł w swym warsztacie
Grosza z ciebie nie dostanie! —
Jak kark skręcisz, dam gromnicę...
Lub gromnicy obietnicę.
(spluwa).
Filip! Filip!
Aj, jak krzyczy!
Kaszleć będzie.
W łeb mu strzelę!
Filip! Filip!
To za wiele!
Żyła w piersiach pęknąć może. —
(do Leona) Czegoż to Pan sobie życzy?
A Waćpanu... (kaszle)
Co do tego?
Nic do tego, nic do tego —
Nic Pan nie mów — zgadnąć umiem —
I na migach się rozumiem —
Niech Pan tylko tak nie krzyczy.
Ja chcę krzyczeć.
O mój Boże!
Ja powiadam...
Kto zabroni?
Prawie razem.
|
Boże, Boże! | |
Leon (zbliżając się do ucha Łatki). | ||
Jeśli komu... | ||
Łatka (półgłosem). | ||
Żyła, żyła!... | ||
Leon. | ||
Mój Mospanie... | ||
Łatka. | ||
Żyła, żyła!... | ||
Leon. | ||
W uszach dzwoni... (kaszle) |
Prawie razem.
|
Ratujże mnie święty Janie!... | |
Leon. | ||
Niechaj sobie rusza z domu! — | ||
Ja chcę krzyczeć... | ||
Łatka | ||
Święty Janie!... | ||
Leon. | ||
Póki tylko tchu mi stanie — | ||
Ha! hu! ha! hu!... (kaszle) | ||
Łatka. | ||
Boże! Boże! |
Janie Kanty! żyła, żyła!
Pozwól Panie, niech przełożę,
Iż chęć moja inna była...
Ja chcę krzyczeć.
Nadaremnie!
(wybiegając) Święty Janie, ratujże mnie!
Żyła, żyła! ratujże mnie!
Idź do diabla! (siada) Czy go licho...
Tu naniosło... Mam być cicho...
Ale muszę... ale muszę...
Bo w tym kaszlu oddam duszę.
Oto woda, z cukrem woda —
Niech Pan trochę się napije —
To wilgoci piersiom doda
I drażniącą flegmę zmyje —
Wszak ja służyć Panu chciałem.
Służ! (pije po trochu)
Tak, tak, tak — głaszcze — pieści —
Bo to, Panie, trzeba z ciałem
Jak i z duszą. Od boleści
Strzedz gorliwie Bóg nam każe,
Bo Bóg ciało dał nam w darze.
Póki zdrowie mieszka w ciele,
Póty rozkosz i wesele.
Co to?
Co?
To. —
Głośnej mowy...
Daj!
Przeczytam — niech pierś spocznie.
Daj!
Ot, warjat jakiś nowy
Dziś kark skręcić chce widocznie,
Bo balonem w górę leci;
Niech nad duszą Bóg mu świeci.
Warjat? o, nie — lecz warjata
By tak mówić na to trzeba —
Nie zazdrościć, gdy kto wzlata
Pod gwiaździste wielkie nieba.
O roskoszy! choć na chwilę
Krążyć śmiało pod obłokiem,
I na głupstwa, nędzy tyle,
Cichém mędrca rzucić okiem.
Im się wyżej, wyżej wzlata:
Ten punkt błota, serce świata,
To mrowisko nasze całe,
Jakże nędzne, jakże małe!
A te mrówki tak wspaniałe,
Pełne żądzy, wiedzy, pychy,
Jakże twór to śmieszny, lichy!
Iskrą życia wyrzucony
Na poziomą przestrzeń świata,
Tak ucieka od poziomu,
Jakby wiecznym ogniem gromu
Stal mu poziom rozpalony.
I po karkach depce sobie,
Nieuważny co rozgniata,
Czy to serce, czy to życie,
Byle w górę, byle w górę,
Byle kiedyś stanąć w szczycie!
(z ironią) Gdzie te wielkie dzieła świata,
Co to mają przejść naturę!
Gdzież ta w łez i krwi żałobie,
Ta zwycięskich mordów wrzawa!
Gdzież ta grzmiąca echem sława!
Gdzież pochwalne owe głosy,
Co to mają bić w niebiosy!
Tam na górze nic nie słychać —
Cisza w koło — cisza błoga —
Tam można wolno oddychać:
Dalej ludzi, bliżej Boga! —
On w gorączce, widzę, plecie,
Coraz gorzej — o mój Boże!
Żyłka w piersiach pęknąć może,
Jakby nitka u kądzieli;
A gdy pęknie już po świecie!
Człowiek ziewnie, głową kiwnie,
Dożywocie diabli wzięli! —
Boże, Boże! jak się chwieje!
Drga mu łokieć, drga mu noga —
Coś strasznego w nim się dzieje —
Jaki ciężar! O dla Boga!
Cały łokieć wpoił w ramie —
Boże, Boże! on mnie złamie —
Nie wytrzymam święty Janie —
Janie Kanty i Duklanie —
On mnie zgniecie, on mnie złamie —
A usunąć się nie mogę,
Bo się zwali na podłogę —
Boże, Boże! łeb rozbije —
Święty Janie i Antoni,
Użyczcież mi waszej dłoni —
Boże, Boże! ledwie żyję!
Ha!
Kolka? Co?
Pada, kona!
Zaprasza nas do balona;
Ja mu służę.
Gwałtu! ginę!
Już po trzeciej. Za godzinę
Głową chmury w pół rozdzielę!
Bądźcie zdrowi wierzyciele!
Filip! hola! frak mój nowy!
Kart dwie talje...
Nie pozwolę,
Nie pozwolę człeku srogi —
U nóg twoich umrzeć wolę.
Temu znowu co do głowy...
Ani kroku...
Precz mi z drogi!
Leon wychodzi).
To mi siła! to mi zdrowie!
Życia w nim za pół miljona!...
Lecz cóż z tego — diabeł w zmowie —
Jak wypadnie kto z balona,
Chory, zdrowy, równie skona.
Popsuć balon — grzbiet odpowie
I zapłać... fe! — Dać pod wartę...
I to, i to diabła warte...
Ha, ten Filip! ha, ladaco!
(grożąc) Żebym go miał, dałbym wiele.
Panie, Panie! (pokazuje na drzwi lewe)
Cóż?
Tam Panie.
Co?
Schował się.
A to na co?
Bo się boi.
Ha, bałwanie,
Zaraz ja cię tu ośmielę!
Drzwi dębowe — w oknie krata —
Tyle trzeba na warjata.
Czekaj sobie twojej czwartej...
(zrywa się) Ale Ruzia (biegnie ku drzwiom)
(stając) Dożywocie!
Tu kochanka, a tu krocie! —
(ku drzwiom) Ale jednak... (słucha i odstępując)
A ba, żarty!
(odchodzi) Trzeba przecie ufać cnocie
I skromności — tak, skromności —
Bo to pewna, że kark skręci,
Jeno tylko drzwi otworzę;
A niepewna... Jednak w złości
I w malignie czasem może...
Strzeżcie że nas wszyscy święci!
Coś handluje, stary sknera —
(głośno) Cożto, klucza Pan dobiera?
Aj Filipku, serce moje,
Ledwie żyję — ledwie stoję —
Wszakci diabeł w nasze strony
Przyniósł Włocha z balonami,
A ten Leon, czart wcielony —
Boże zmiłuj się nad nami!
Chce z nim jechać gdzieś pod gwiazdy.
Zatém ludzkość wzbraniać każe.
Każe, Fipciu, każe, każe,
Bo kapitał mój narażę.
Który nie chce takiej jazdy.
Ratuj nas więc, mnie z Leonem —
Pędź czém prędzej, uprzedź Pana,
Zajmij miejsce, leć balonem.
Lecz zejść każe, ledwie zoczy.
Nie słysz.
Kiwnie.
Zamknij oczy.
To mnie ściągnie.
Nie dostanie,
Będziesz nad nim.
Gotów strzelić.
Chybi pewnie.
Nie, nie, Panie,
Ja z panami nie chcę dzielić...
Aj Filipku, żebyś wiedział,
Jak tam pięknie, ślicznie w górze —
Będziesz sobie gdzie na chmurze,
Jakby stary Jowisz siedział.
Niech Pan chwali, niech Pan gani,
Wszystko będzie nadaremnie —
Jeszcze rozum nie dość tani,
Byś mógł zrobić głupca ze mnie.
Nie chcesz?
Nie chcę.
Tyś uparty.
Prawda.
A więc rzecz skończona,
Weź to wszystko niby żarty.
Ale Fipciu, Finiu drogi,
Nie pożałuj swojej nogi,
Biegnij prędko do balona,
A jak wzleci, w górze będzie,
Z oznajmieniem wracaj w pędzie.
Tylko prędko, bój się Boga,
Każda chwila jest mi droga —
Fipciu, Finiu, bój się Boga,
Tylko prędko — ptaszka lotem —
Masz na piwo. (chowając) Dam ci potém.
Ale co mnie w serce skrobie,
Że się do drzwi nie dobywa — (słucha)
Ani mru mru — jakby w grobie —
Ten parawan mi zakrywa!
A cóż znowu, u kaduka!
Ta hołota guza szuka!
Orgon!
Precz! Precz! — (zbliżając się) A, Mospanie
Co się spytasz, wszystko drogo.
Tylko nasze zboże tanie —
Drą nas, Panie, drą co mogą.
Wziąłem próbki rozmaite;
Może Ruzia co pochwali,
Lecz to wszystko ma nazwiska,
Że aż, Panie, w gardle ściska:
Jakiś satan, jakiś szmali,
Jakiś grugru... A to przednie!
A to rzadkie! A... ot brednie,
Byle szlachcie grosz wyłowić!
Strach i milczeć — strach i mówić.
A na suknię sztuczka cała —
Czy ta moda oszalała!
Fałdy wszędzie, w górze, w dole,
Fałdy z tyłu i na przodzie!
A ja, Panie, powiem szczerze,
Strach się żenić w takiej modzie,
Bo to człowiek, co tam bierze,
Dokumentnie znać nie może.
Użyczże mi swojej rady:
To na kołdry, wszak dość ładne?
Czegożeś ty taki blady?
Ja?... ja?... nie... gdzie?.... (na stronie) trupem padnę!
Ty się chwiejesz.
A, tak, śmieję — (śmieje się)
To jest znakiem...
Czego znakiem?
Że w żołądku źle się dzieje —
Dam ci zaraz krople moje:
Kontuszówki z tatarakiem.
Idź na miasto, mój Orgonie.
A to poco?
Bo się boję,
Że ty byłeś w innej stronie...
Może dawne, może nowe...
Bo to trzeba... (na stronie) tracę głowę.
Zaraz — Ruziu!
Cicho! ciszej!
Nie krzycz: Ruziu! — nie usłyszy —
Nie krzycz, nie krzycz.
Puszczajże mnie.
Idź na miasto, mój Orgonie.
Nie zatrzymujże daremnie.
Ruziu!
Słucham.
Chodź.
Nie mogę.
Idź Orgonie, czas ci w drogę.
Czemu?
Bo mnie tu zamknęli.
I ja z Ruzią siedzieć muszę,
Jak kapucyn w swojej celi.
Co? kto? jak? z kim?
Ha! Mospanie!
Tu się prędko koniec stanie —
Otwórz! otwórz, bo drzwi skruszę!
Idź na miasto, mój Orgonie —
Ależ Papo, klucza niema.
Jakaś Łatka w ręku trzyma.
Klucza, klucza — bo cię zduszę!
Idź na miasto, mój Orgonie.
Klucza, mówię!
Niema, niema.
Cóż, u diabła, tu się dzieje!
Krótka sprawa, drzwi wyłupię.
Chyba przejdziesz po mym trupie.
Hej! Jest tam kto! — chodź kto może!
Co się dzieje! co się dzieje!
Jak go palnie, to zabije,
On i tak już słabo żyje.
Drzwi wyłamać.
Ja otworzę.
Gwałtu, gwałtu co robicie!
To jest moje własne życie!
Gwałtu, gwałtu!
On szaleje!
Trzymaj! trzymaj, bo uderzy —
Ach, trzymaj kto w Boga wierzy!
Ludzie! kto z was w Boga wierzy,
Nie puszczajcie ich ku sobie.
Leon!
Idźcie! — No, Orgonie,
No, mój stary — niespodzianie
Zeszliśmy się tu w tej dobie.
Lecz me serce w żalu tonie,
Że ta Ruzia, me kochanie,
Ruzia moja luba, mała,
Co z kolebki mnie kochała,
Wychowanka mojej matki,
Ma być żoną tego Łatki;
Tego, tego krzywonosa,
Dla nędznego jego trzosa.
Niech kto spojrzy, niech kto powie,
Czy wymokły ten łeb sowi,
Oko kocie, łeb kobuzi,
Godne mojej ładnej Ruzi.
Ach Leonie, mój Leonie!
Ach Orgonie, mój Orgonie!
Ja wiem wszystko co do słowa,
Ale chwalić, nie pochwalę.
Ach, daremna twoja mowa!
Ty coś rządził mym majątkiem,
Wiesz, co miałem, doskonale,
Ale tego nie wiesz wcale,
Że bez grosza dziś zostałem.
Dożywocie przecie?...
Miałem. —
Wstęp zrobiwszy tym początkiem,
Bym szczerości dał zadatek,
Ja o rękę Ruzi proszę.
Ach Leonie!
Przecie wnoszę:
Wartem więcej niż trzy Łatek.
Ależ to jest myśl szalona,
Bo nie rachuj na me dary.
Ja nic nie mam, nic i ona,
To się zowie: jak do pary. —
(jak do siebie) A Sylfida czy miljona
Nie jest warta!
Czy do zbycia
Ta majętność?
I pół życia
Tego skarbu nie opłaci.
Do pół roku pewnie straci.
Dłoń za ciebie w ogień włożę,
Lecz, Leosiu, być nie może —
Miałbym wielką ztąd zgryzotę.
(z czułością) Zawsze miałeś głowę — Boże
Zmiłuj się — lecz serce złote —
Więc do serca mówię twego:
Nie bałamuć mi dzieciny,
To ratunek mój jedyny,
Moję dziatwę miej na względzie. —
Za takiego! za takiego!
Jakoś wszystko dobrze będzie.
Więc balon...
Nad Pijarami.
Biedne dzieci!
Szczęście z nami!