Dno nędzy/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dno nędzy
Pochodzenie Brzask
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Zawiały wiatry z zachodu, spotkały się z wiatrami ze wschodu, zaskoczyły chmury za chmury, w niebie zawrzało jak w garnku, a gdy wiatr północny owiał wszystko lodowatem tchnieniem, polały się dżdże rzęsiste, bez przerwy, bez końca. Ich szum syczący, ich plusk ckliwy, zmieszany z łkającym gwarem zbałwanionyeh jezior, dopełniły miary smutku tej okolicy otwartej, płaskiej i mokrej. W osłonie dżdżów zamieniła się ona w szarą, mętną plamę. Nizko płynące obłoki zamazały jej rysy, pogasiły blaski i barwy, wichry trzęsły nią, jak porzuconą szmatą, szaruga żłobiła na ziemi brzydkie, brudne rysy.
— Dobrze, że choć siano zdążyliśmy w kopy postawić!... — mówił Grzegórz.
— Ale źle, żeś ziemi na dach nie nasypał. Doprawdy, nie wiem, gdzie się schowamy! — wyrzucała mu Anka.
— Gdzie się schowamy? Toć pod ławami, nad stołem jeszcze nie kapie...
— Poczekaj, przyjdzie i na to kolej! Aby choć w spiżarce suszona ryba nie zamokła!
»Kolej« nie kazała na siebie czekać; kapało wszędzie. Zimna woda nie uspasabia ludzi uprzejmie. Nie kłócili się jednak. Nie mieli z kim. Anka z dobrotliwą wesołością usuwała wszelkie powody zatargów. Czasem Grzegórz, którego kości z nadejściem słot znowu boleć zaczęły, myślał, że mu się uda pogderać i zaczynał:
— Bo te kobiety, to zawsze...
— O tak, głupie te kobiety! — zgadzała się Anka — kochają was, pracują dla was, dzieci wam niańczą, lepiej, by wszystkie, jak Mergeń...
— Zaraz Mergeń! mruczał zmieszany mężczyzna.
Innym razem, gdy gderał i srożył się, brała go za ramię i prowadziła do ognia:
— Przestań stary! Przyznaj się odrazu, że ci dzisiaj gorzej... że znów cię męczą i kości i ciało... Siądź tu sobie w cieple, siądź i ogrzej się!...
— Kiedy kapie...
— A niech sobie kapie! Nie utopi nas. Da Bóg, przyjdzie pogoda, nasypiemy ziemi na dach.
Sama korzystała z najmniejszej przerwy w ulewie, z najmniejszego zelżenia wiatru i biegła licho odziana w dziurawem obuwiu na łąkę po siano dla Łysuchy, nad rzeczkę obejrzeć bucz, na jeziora sieci zmienić. Nie pozwalała ruszyć odłożonych na zimę zapasów, lecz starała się ich przysporzyć.
— Niech będzie błogosławiona ręka, która przysłała ją nam na umniejszenie boleści naszych! — modliła się za nią głośno jęcząca bez przerwy z zimna i wilgoci, Kutujachsyt.
Lecz trwało to niedługo. Pewnego wieczoru drzwi się niespodzianie otwarły i wsunął się Prąd zabłocony i mokry. Za nim weszła Mergeń zmieniona, wychudła, z oczami gorejącemi, jak pochodnie.
— Zmyło, zupełnie zmyło pokrycie z naszego szałasu. Nie sposób dotrwać... Gorzej, niż w czystem polu!... Brrr! Co za zimno. A u was dobrze, ciepło i sucho...
— Zawsze powiadam, że lepiej w kupie! — zagadał rybak, zdejmując przed ogniem odzież. Mergeń odeszła w kąt i rzuciła węzeł z rzeczami, na dawnem swem miejscu. Przyjęli ją, bo co mieli robić? Nawet im do głowy nie przyszło odpłacić jej teraz za krzywdy. Dom jest własnością tych, co potrzebują ciepła i schroniska. Zresztą nie przydałoby się to na nic. Doprowadzona do ostateczności, poparta przez Prąda, mogłaby się na nich porwać i Bóg wie, czego narobić.
Ale wraz z nią weszła do domu posępność. Nic nie robiła; mówiła, jak zwykle, niewiele, po całych dniach siedziała przed kominem i nie szczędząc, paliła chrust, pokornie noszony przez Byterchaj na chudych ramionach. Ostry profil jej wyniosłej postaci, oczy błyszczące przenikliwie, mroziły wszelką rozmowę; rozmawiali swobodnie tylko za drzwiami; nawet Prąd nie lubił przy niej żartować, a Anka drżała, ilekroć na jej twarz lub palce padało spojrzenie tej występnej kobiety. To dobro i słodycz, które tak niedawno promieniowały od szczęśliwej gosposi i łagodziły najprzykrzejsze chwile, zawiędły, zmalały. Troskliwość jej i wola co chwila trafiały na drobne, ale nieuniknione przeszkody. Kutujachsyt często nie miała cieplej wody do obmycia ran, gdyż naczynie potrzebne było dla Mergeń; odzież nie została wczas zreperowaną, gdyż Anka mogła to zrobić tylko przy świetle ognia, więc musiała czekać, aż Mergeń odejdzie od komina. Gdy Mergeń spała, wszelka, głośniejsza rozmowa wywoływała potok klątw i wymysłów. Byterchaj nie wiedziała, kiedy ma zamiatać izbę, gdyż Mergeń niezmiernie gniewała się na nią to za kurz, to za śmieci. Często zburczana i wyszturchana, zestraszona, kładła się nie na swem posianiu, lecz wbrew zakazowi Anki, zasypiała, wsparłszy spłakaną twarzyczkę na karku Bysia.
Za to Mergeń szybko wracała do zdrowia w cieple i większej wygodzie. Po tygodniu kazała sobie pokazać swoje bogactwo, które przez dwa dni Prąd przewoził z wyspy. Były tam znaczne zapasy tranu, ryby suszonej, wreszcie odzież, naczynia, oręż, zrabowane przez nią w samotnych, opuszczonych na czas połowu, sadybach rybackich. Przeglądała je z dumą wojownika.
— Dlaczego rozwiązaliście bez pozwolenia pęki ryby suszonej?! — spytała surowo.
— Psuć się zaczęły... Trzeba było je zużyć! — odpowiedziała pospiesznie Anka.
— Niech gniją, nie wasze! Dość, że oddałam wam sieci...
— Sieci nasze były! — bąknął Grzegorz.
— Były!... Czy mielibyście je, gdybym nie chciała?... Przecie przychodziłeś je zabrać, Grzegorzu, pamiętasz?
— Wiedźma! — mruczał Grzegorz. — Kiedy siądę koło niej, zaraz na mnie z tej strony ciało drgać poczyna... I rany bardziej się ropią, od czasu, jak przyszła...
— Ee! Darujcie jej! Już się chciała poprawić, ale tknęli ją żelazem w wątrobę. Wiadomo, że od wątroby złość... Poczekajcie, lato przyjdzie, pójdziemy sobie! — prosił Prąd.
— Nie wiem, jak dotrwamy do lata! — zauważyła z westchnieniem Anka.
Prąd też wzdychał, kiwał głową, uśmiechał się żałośnie i w poczuciu swej winy wyręczał Grzegorza gdzie mógł, pracował, ile sił stało.
Zwolna Mergeń zawładnęła bez podziału rządami w jurcie.
— Dziś trzeba wszystkie sieci połatać, a jutro przeniesiecie je na inne jezioro. Tam lepsza ryba! — rozkazywała.
Nawet do zbioru siana wmieszała się i nie pozwoliła go stożyć...
— Zgnije... wilgotne!
Anka spłakała się tego wieczora, pokłóciła z Grzegorzem, ale siano zostało w kopach.
Tymczasem przyszła pogodna rudo-złota jesień. Krzewy głogów, maliny, czarne porzeczki w nocnych chłodach poczerwieniały, jak ogień, delikatne złote brzózki poczęły drżeć od byle wietrzyka i ronić przejrzyste listki; niebo srebrnych nabrało odblasków i zbladły stygnące jeziora. Brudno-zielone mchy wypłynęły z pośród pożółkłych traw i zabarwiły ogołocone z liści zarośla i lasy. Noce urosły i wydłużyły się wieczory.
Upływały one zwykle w głębokiem milczeniu lub na krótkich, gospodarczych uwagach. Anka szyła małe koszulki i powijaszki. Mergeń w pałąk zgięta, grzała przed ogniem to plecy, to kolana.
— Czego oni milczą? Czego ona nawet nie patrzy w moją stronę? — pytała raz Prąda.
— Ech, stara! Tutaj nawet ja z tobą po staremu pogadać nie mogę, jak bywało u nas na wyspie... ludzie dokoła... Serce nie lubi uszów!
— Nie lubią mnie. Zaco mają mnie lubić, kiedy sama lubić ich nie mogę... Co mi z nich? Gorzej nudno, niż na pustyni...
— A ty pożałuj ich... Choć chwilkę pożałuj, czy tych, czy innych, a zaraz ulży!
— Nie mogę! — odrzekła i odwróciła odeń suche, pałające oczy. Ty, Prądzie, tobyś kołek lubił w braku ludzi... Coś ty wart?! — dodała po chwili.
— W lecie wyniesiemy się znowu na wyspę! — szepnął Jakut.
— Ha! kto wre, co się stanie do lata! Może ci nogi odpadną...
Jesień mijała szybkimi krokami. Już przeleciały ptaki wędrowne, już ścinające się po nocach drobniejsze, ukryte wśród traw kałuże nie odmarzały we dnie. Lecz w południe wciąż jeszcze słońce dobrze przypiekało i niezrównany blask jego spędzał mgły nocne i złocił jeziora.
Codzień mieszkańcy jurty poświęcali część czasu zabezpieczeniu swej jurty od mrozu. Nawóz, który dostarczała Łysucha, wyśmienicie nadawał się jako zewnętrzny tynk domostwa. Lecz Mergeń nagle zaczęła grymasić.
— Wcale to niepotrzebne. Nawóz podeschnie i zaraz się od słońca palić zacznie. Grubo gliny, szpary utkać mchem i po wszystkiem. A krowę zupełniebym z jurty wygnała. Niema ścieku, niema dziur do wyrzucania nawozu... Wieczna będzie wilgoć i smrody. Niech sobie wybudują oddzielny chlew! Poco ludzi dla bydlęcia gubić?
Anka, usłyszawszy te herezye, aż rękami plasnęła ze zgrozy, ale pomyślawszy, zgodziła się.
— Czepia się!... ale niech ją!... Dobrze, zbudujemy chlew.
Prąd, który się bał awantury, zdziwiony był jej spokojem.
— Ano zbudujemy... Zaraz jutro zacznę z Grzegorzem bale i słupy rąbać...
Grzegórz, którego Anka wtajemniczyła w swój pomysł, ochoczo zabrał się do roboty. W parę dni już stanął szkielet maleńkiej jurty i zaczęli go obstawiać pionowo dylami, a Anka wraz z Byterchaj w miarę postępu roboty obmazywały ściany gliną i obrzucały grubo ziemią aż po szczyt.
Jurteczka miała kominek, parę okienek, podłogę w części wyłożoną dylami, a w części ubitą z gliny. Była tak małą, że krowa wypełniała ją prawie całkowicie. Tylko koło komina u żłobu było nieduże, wązkie miejsce, gdzie można było postawić tapczan na dwoje ludzi. Mergeń wszystko dostrzegła, ale milczała. I ona miała jakieś projekta, związane z wyrzuceniem Anki w czasie ciąży do chlewu. Dach jurty i północną ścianę dla ciepła obrzucono sianem, które w kopach zniesiono z łąk, jako pierwsze dla spożycia zapasy. Niedługo potem nastąpiło uroczyste osadzenie Łysuchy i Bysia na nowem mieszkaniu, a nazajutrz Grzegorzowie przenieśli do chlewu swoje posłania.
Z początku noc tylko w nim spędzali; potem coraz wcześniej wymykali się do swej chałupki i coraz dłużej palii się w jej kominku wesoły ogieniek. Byterchaj przesiadywała tam bezustanku, nocowałaby nawet, gdyby było miejsce. Lecz jurta dla ciepła była umyślnie zrobiona tak małą, że nic już tam zmieścić się nie mogło. Zostawało tylko wążkie, nizkie przejście między ścianami, a bokiem zwierzęcia. Przejście to nie wstrzymywało jednak Byterchaj, nie wstrzymywało też i Prąda, który odwiedzał sąsiadów »od czasu do czasu«. Dla spotęgowania przyjemnych wrażeń wizyty, gotowali sobie zazwyczaj herbatę z traw leśnych. Mergeń całe długie wieczory spędzała nieraz samotna w starej jurcie i tylko jęki Kutujachsyt naruszały grobowe milczenie opuszczonego budynku.
Tymczasem ze dworu dolatywały śmiechy i głośna gawęda. Mergeń wtedy zawodziła pieśń długą, smętną i dziką, którą jak gdyby chciała stłumić zewnętrzne wrażenia, ale częściej wychodziła na dwór, słuchała rozmów, łowiła wyrazy, wreszcie wołała Byterchaj i Prąda, pod pozorem, że późno, że czas już spać.
— Jutro do roboty znowu wstaniecie o południu. Dość już nasuszyliście zębów!
— Och, jaka skora napędzać do roboty innych! — szeptała, tuląc się do Grzegorza, Anka.
— A niech tam! Dobrze, żeśmy się tu przenieśli, od razu mi w kościach ulżyło.
— Spać tam spokojnie nie mogłam. Co się ta piekielnica ruszyła, zaraz budziłam się, zdawało mi się, że idzie z nożem.
— Już śpij! Tu nie przyjdzie.
— A co dalej?
— Co dalej?... Zabiją ją... bo ona nie porzuci swych złodziejskich przyzwyczajeń i my zostaniemy z jej bogactwem.
Mergeń coraz mocniej wzburzona, coraz częściej robiła Prądowi wyrzuty.
— Opuszczasz mnie!... Zaniedbujesz!... Może durzysz się w tej dziuplastej wierzbie?
— Ależ nie. Tylko ty nie lubisz rozmawiać, Mergeń... Czyż można zapomnieć o takiej doskonałej, jak ty, kobiecie?
Słuchała jego pochwał, ale nie dopuszczała go do siebie. Stał jej się wstrętny. Prócz tego rany jego od zimna i pracy rozszerzyły się i więcej cuchnęły.
— Widzisz, jakaś ty: ani sobie, ani ludziom!
Ale ona wiedziała o takich, dla których byłaby dobra i chętna.
— Milcz i wynoś się!
Nazajutrz powtarzało się to samo. Znów samotność, ogień trzeszczący na ogień, jęki Kutujachsyt, a na zewnątrz gwar głosów. Ktoś opowiada bajkę i w odpowiednich ustępach śpiewa... wyrazy ludzi, bohaterów, cudownych koni, potężnych nieprzyjaciół i... bogów.
Wydało jej się, że poznaje głos Grzegorza. On rzadko opowiadał bajki. Lubiła go słuchać. Wyszła przed próg. Tuman słał się po ziemi, a wysoko w górze migotały roje gwiazd. Tak, istotnie zmienił głos i rozpoczął nowe opowiadanie... Nie, to nie było opowiadanie, to była pieśń miłosna!
»Ach serce! Dlaczego zmuszasz mówić me ruchliwe usta? Dlaczego słuchasz tak chciwie?
»Gdyby wyrazy me mogły przebić powietrze i utkwić w pamięci twej, och, śpiewałbym ja śpiewał bez przerwy, bezustanku...
»Czemu zwątlało serce me? czemu bystre oczy nie widzą, osłabła, zmieszała się myśl moja?!
»Ej, jahaj! Precz smutek... Będziem śmiać się wesoło, będziemy cieszyć, póki czas... wszak życie ucieka!...
»Ej! niech dźwięczy miedziane me gardło, niech niesie pieśń... Kochajmy, póki starość i choroby nie zmogły nas, nie zmieniły nas w garść popiołu...
»Gdym po raz pierwszy przyszedł do ciebie, powiedziałem ci: oto jestem. W snach nocy zjawiać się będę u boku twego, we dnie chodzić będę na jawie za tobą, jak cień...
»Ach! Gdybym siłą swej pieśni mógł wstrzymać wietrzyki, gdybym mógł chmury rozpędzać, lub ochładzać mógł słońca gorąco, ach! obwiewałbym cię, obwiewałbym wciąż!...«
Pieśń tę on nieraz jej śpiewał.
Mergeń otworzyła drzwi gwałtownie. W oświeconej ogniem głębi siedzieli zasłuchani z twarzami wspartemi na dłoniach Prąd i Byterchaj; Anka oczów nie spuszczała z męża. Nikt nie zauważył, że ktoś zagląda do jurty. Tylko krowa zwróciła w stronę Mergeń rogatą głowę i błysnęła ślepiami.
— Prądzie, chodź zaraz! zabrzmiał nagle chrapliwy głos i drżeniem napełnił serca obecnych.
— Czego?
— Chodź! Dość już tego! Mówię, ci, że dość...
— Idź, idź, — wypchnęła go Anka.
— Co się stało? — pytał Prąd, skrobiąc się w głowę, gdy znaleźli się w jurcie i on spojrzał w rozognione oczy kobiety.
— Słowa ludzkiego po całych dniach nie słyszę... Twarzy ludzkiej nie widzę... Tylko jęki umierającej Kutujachsyt!... A wy tam wyprawiacie wesela!... Dość!... Nie pozwolę!... Po dwa razy spijacie herbatę... innym mleka i masła nie staje... Dość tego! Czy gdy potem nie stanie jedzenia, nie będę musiała własnem, pożywieniem was karmić... Czy teraz nie korzystacie z mego dobytku, z sieci, z łodzi, z naczyń. Czyś ty nie pomagał im siana zbierać i stożyć... chlewa stawiać... a czyś ty nie mój, — powiedz?!
— Twój, ależ twój!... — upewniał ją łagodnie.
— Więc widzisz. Krowa może ich, ale jedząc mleko osobno, objadają nas. Gubią życie nasze dla zachowania swego.... Gdy przyjdzie głód, umrą najpierw wygłodzeni i spracowani. Ty umrzesz, a ja nie chcę, żebyś ty umarł. Niech lepiej oni umierają. Powiedz im, że ja chcę, ja każę, żeby wprowadzili się znów, że inaczej krowę wypędzę, chlew spalę... Żeby się wprowadzili koniecznie!
— Nie, tego im powiedzieć nie mogę. Nie zechcą słuchać... Wolni ludzie!...
— Dobrze! Nie gadaj, to ich zaraz spalę!...
Schwyciła głownię.
— Ależ powiem, powiem!... O jej, kobieto! Jutro powiem, uspokój się!... Choć Anka pewnie się nie zgodzi. Krowa jej własna... Przedtem męża jej zabrać chciałaś, teraz krowę... Myślałem już; żeś się poprawiła...
Rozśmiała się i odepchnęła go. Do jurty lękliwie wsunęła się Byterchaj.
— Głupiś. Zobaczymy jutro, co zaśpiewa twoja piękna lala.
Odeszła w kąt i zrzuciła odzież. Prąd rozbierał się i rozmyślał.
— Co jej strzeliło? Nie wyrozumieć nigdy baby!... Bezmyślne są. Jutro napewno się chwycą za gardło... Muszę Grzegorza uprzedzić. Wiem, co poradzę... Niech w chlewku sypia Anka z Byterchaj, a Grzegorz tu... Wtedy Anki jak gdyby nie było... Albo jeszcze lepiej, niech tam sypia Mergeń...
Uspokojony pomysłem usnął szybko i twardo po pracy.
Mergeń jednak usnąć nie mogła. Wszystkie nadzieje i radości zbudzone pieśnią, wypłynęły przed nią... I wszystkie znikły z pojawieniem się tej białolicy... Cały orszak nieszczęść w tropy za nią przyszedł. Gdyby ona nie pojawiła się, możeby starczyło pokarmu i nie nastałaby ta szalona noc... Teraz ona, Mergeń, nie byłaby sama... nie rzuciłby jej Grzegorz... nie nienawidziliby jej, jak zwierza dzikiego wszyscy. Serce jej zatwardziałe w gniewie już miękło i myślała, że wrócą dnie, kiedy uśmiechała się i umiała dobrze życzyć... Teraz znów noc, zimno, ohyda! I nic już odmienić nie może, gdyż stało się... Wspomniała wyraz twarzy Grzegorza, gdy ją odepchnął na brzegu rzeczki i ten wieczór gorący, purpurowy, gwiaździsty otoczył ją znów, jak na jawie... Zerwała się.
...A teraz... oni tam śpią, zarzuciwszy sobie ramiona na szyję... Bydlęta ciepłym oddechem grzeją im ciała... Serca ich biją spokojnie... I tam gdzieś daleko równie spokojnie w cieple i rozkoszy spoczywa obok innej człowiek, którego ona kochała pierwszego i który ją wtrącił aż tutaj...
Zimny dreszcz przebiegł jej plecy.
Zwlekła się z pościeli i zaczęła dmuchać na ogień. Słabo zatliła się jedna, jedyna, pozostała w kominie głownia. Wyszła po drwa, lecz nie wróciła. W szarym brzasku świtania widok cichego chlewka uderzył ją, jak zmora... Nikły strumyk dymu snuł się z komina.
— Sam się zapalił! — pomyślała z dziką radością i wróciła do jurty. Nasłuchiwała chwilę i przekonawszy się, że Prąd śpi, że Kutujachsyt jęczy nie głośniej, niż zwykle, schwyciła głownię, wybiegła i wsunęła ją w siano, nawalone dla ciepła na północną ścianę obórki. Poczem wróciła pośpiesznie, ale nie mogła w jurcie dosiedzieć. Znów wybiegła, nieostrożna, rozgorączkowana, drzwi za sobą zapomniała zamknąć, krwawe języki lizały już chlewek z góry i boków, obwiły w koło. Wietrzyk poranny rozdymał płomienie. Mergeń wszakże zdążyła jeszcze dopaść i przywalić drzwi złapanym pod ręką klocem. Był czas po temu, gdyż jednocześnie prawie rozległ się ryk bydła, potem mignęła blada twarz i ręce, potem rozległo się gwałtowne do drzwi dobijanie i... okropny, nieludzki krzyk:
— Ratunku!... Gore!... Otwórzcie!...
Prąd, Byterchaj, nawet Kutujachsyt wypadli na krzyk ten z jurty. — »Gdzie pali się, gdzie pali!« — powtarzali bezmyślnie, choć tuż przed nimi stała kupa płomieni, we wnętrzu której kotłowały się głosy nieludzkie bólu i rozpaczy, przejmujący ryk bydląt, szamotanie się mocujących ciał. Prąd dostrzegł nareszcie przywalone drzwi, rzucił się i choć płomienie jak węże chwytały go żądłami za ręce, za nagie ramiona, odwalił pień i drzwi otworzył. W tejże chwili wyjrzała stamtąd rogata głowa Łysuchy, ale bydlę nie mogło już wyjść, upadło i zamknęło sobą otwór. Prąd próbował ją wyciągnąć, szarpał, bił, lecz biedne zwierzę wstać nie mogło, trzęsło się tylko i ryczało. Ostatnim wysiłkiem rozpaczy zerwało się, jakby uderzone z tyłu, na kolana i piersią uderzyło we framugę drzwi. Cała nadpalona już ściana zatrzęsła się, belki jej wyleciały i przywaliły Prąda oraz krowę stosem płonących głowni. Nogi nieszczęśliwego, poranione, biedne nogi widać było z pod skrzyżowanych na nim dyli. Silił się oprzeć na nich i wyrwać z okropnego potrzasku. Mergeń doskoczyła i zapominając o własnem niebezpieczeństwie, zaczęła rozrzucać płonący budulec.
Nagle za mocniejszym wichru powiewem wysunęły się z wnętrza domu kłęby czarnego dymu i krwawe płomienie, jak wielożądły język olbrzymiego smoka i ogarnęły ją, a jednocześnie cały budynek nachylony już w jej stronę, zachwiał się i runął. Główna belka dachu uderzyła ją w piersi, — powaliła i przygwoździła do ziemi. Strasznie jęcząc, wiła się w gorejącem zarzewiu. Wreszcie umilkła.
Wschodzące słońce oblało złotem siwe dymy zgliszcza i skamieniałe z przerażenia postacie Byterchaj i Kutujachsyt.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.