Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odeszła w kąt i zrzuciła odzież. Prąd rozbierał się i rozmyślał.
— Co jej strzeliło? Nie wyrozumieć nigdy baby!... Bezmyślne są. Jutro napewno się chwycą za gardło... Muszę Grzegorza uprzedzić. Wiem, co poradzę... Niech w chlewku sypia Anka z Byterchaj, a Grzegorz tu... Wtedy Anki jak gdyby nie było... Albo jeszcze lepiej, niech tam sypia Mergeń...
Uspokojony pomysłem usnął szybko i twardo po pracy.
Mergeń jednak usnąć nie mogła. Wszystkie nadzieje i radości zbudzone pieśnią, wypłynęły przed nią... I wszystkie znikły z pojawieniem się tej białolicy... Cały orszak nieszczęść w tropy za nią przyszedł. Gdyby ona nie pojawiła się, możeby starczyło pokarmu i nie nastałaby ta szalona noc... Teraz ona, Mergeń, nie byłaby sama... nie rzuciłby jej Grzegorz... nie nienawidziliby jej, jak zwierza dzikiego wszyscy. Serce jej zatwardziałe w gniewie już miękło i myślała, że wrócą dnie, kiedy uśmiechała się i umiała dobrze życzyć... Teraz znów noc, zimno, ohyda! I nic już odmienić nie może, gdyż stało się... Wspomniała wyraz twarzy Grzegorza, gdy ją odepchnął na brzegu rzeczki i ten wieczór gorący, purpurowy, gwiaździsty otoczył ją znów, jak na jawie... Zerwała się.
...A teraz... oni tam śpią, zarzuciwszy sobie