Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ramiona na szyję... Bydlęta ciepłym oddechem grzeją im ciała... Serca ich biją spokojnie... I tam gdzieś daleko równie spokojnie w cieple i rozkoszy spoczywa obok innej człowiek, którego ona kochała pierwszego i który ją wtrącił aż tutaj...
Zimny dreszcz przebiegł jej plecy.
Zwlekła się z pościeli i zaczęła dmuchać na ogień. Słabo zatliła się jedna, jedyna, pozostała w kominie głownia. Wyszła po drwa, lecz nie wróciła. W szarym brzasku świtania widok cichego chlewka uderzył ją, jak zmora... Nikły strumyk dymu snuł się z komina.
— Sam się zapalił! — pomyślała z dziką radością i wróciła do jurty. Nasłuchiwała chwilę i przekonawszy się, że Prąd śpi, że Kutujachsyt jęczy nie głośniej, niż zwykle, schwyciła głownię, wybiegła i wsunęła ją w siano, nawalone dla ciepła na północną ścianę obórki. Poczem wróciła pośpiesznie, ale nie mogła w jurcie dosiedzieć. Znów wybiegła, nieostrożna, rozgorączkowana, drzwi za sobą zapomniała zamknąć, krwawe języki lizały już chlewek z góry i boków, obwiły w koło. Wietrzyk poranny rozdymał płomienie. Mergeń wszakże zdążyła jeszcze dopaść i przywalić drzwi złapanym pod ręką klocem. Był czas po temu, gdyż jednocześnie prawie rozległ się ryk bydła, potem mignęła blada twarz i ręce, potem rozległo się gwał-