Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zwolna Mergeń zawładnęła bez podziału rządami w jurcie.
— Dziś trzeba wszystkie sieci połatać, a jutro przeniesiecie je na inne jezioro. Tam lepsza ryba! — rozkazywała.
Nawet do zbioru siana wmieszała się i nie pozwoliła go stożyć...
— Zgnije... wilgotne!
Anka spłakała się tego wieczora, pokłóciła z Grzegorzem, ale siano zostało w kopach.
Tymczasem przyszła pogodna rudo-złota jesień. Krzewy głogów, maliny, czarne porzeczki w nocnych chłodach poczerwieniały, jak ogień, delikatne złote brzózki poczęły drżeć od byle wietrzyka i ronić przejrzyste listki; niebo srebrnych nabrało odblasków i zbladły stygnące jeziora. Brudno-zielone mchy wypłynęły z pośród pożółkłych traw i zabarwiły ogołocone z liści zarośla i lasy. Noce urosły i wydłużyły się wieczory.
Upływały one zwykle w głębokiem milczeniu lub na krótkich, gospodarczych uwagach. Anka szyła małe koszulki i powijaszki. Mergeń w pałąk zgięta, grzała przed ogniem to plecy, to kolana.
— Czego oni milczą? Czego ona nawet nie patrzy w moją stronę? — pytała raz Prąda.
— Ech, stara! Tutaj nawet ja z tobą po sta-