Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

remu pogadać nie mogę, jak bywało u nas na wyspie... ludzie dokoła... Serce nie lubi uszów!
— Nie lubią mnie. Zaco mają mnie lubić, kiedy sama lubić ich nie mogę... Co mi z nich? Gorzej nudno, niż na pustyni...
— A ty pożałuj ich... Choć chwilkę pożałuj, czy tych, czy innych, a zaraz ulży!
— Nie mogę! — odrzekła i odwróciła odeń suche, pałające oczy. Ty, Prądzie, tobyś kołek lubił w braku ludzi... Coś ty wart?! — dodała po chwili.
— W lecie wyniesiemy się znowu na wyspę! — szepnął Jakut.
— Ha! kto wre, co się stanie do lata! Może ci nogi odpadną...
Jesień mijała szybkimi krokami. Już przeleciały ptaki wędrowne, już ścinające się po nocach drobniejsze, ukryte wśród traw kałuże nie odmarzały we dnie. Lecz w południe wciąż jeszcze słońce dobrze przypiekało i niezrównany blask jego spędzał mgły nocne i złocił jeziora.
Codzień mieszkańcy jurty poświęcali część czasu zabezpieczeniu swej jurty od mrozu. Nawóz, który dostarczała Łysucha, wyśmienicie nadawał się jako zewnętrzny tynk domostwa. Lecz Mergeń nagle zaczęła grymasić.
— Wcale to niepotrzebne. Nawóz podeschnie i zaraz się od słońca palić zacznie. Grubo gliny, szpary utkać mchem i po wszystkiem. A krowę