Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Poczekaj, przyjdzie i na to kolej! Aby choć w spiżarce suszona ryba nie zamokła!
»Kolej« nie kazała na siebie czekać; kapało wszędzie. Zimna woda nie uspasabia ludzi uprzejmie. Nie kłócili się jednak. Nie mieli z kim. Anka z dobrotliwą wesołością usuwała wszelkie powody zatargów. Czasem Grzegórz, którego kości z nadejściem słot znowu boleć zaczęły, myślał, że mu się uda pogderać i zaczynał:
— Bo te kobiety, to zawsze...
— O tak, głupie te kobiety! — zgadzała się Anka — kochają was, pracują dla was, dzieci wam niańczą, lepiej, by wszystkie, jak Mergeń...
— Zaraz Mergeń! mruczał zmieszany mężczyzna.
Innym razem, gdy gderał i srożył się, brała go za ramię i prowadziła do ognia:
— Przestań stary! Przyznaj się odrazu, że ci dzisiaj gorzej... że znów cię męczą i kości i ciało... Siądź tu sobie w cieple, siądź i ogrzej się!...
— Kiedy kapie...
— A niech sobie kapie! Nie utopi nas. Da Bóg, przyjdzie pogoda, nasypiemy ziemi na dach.
Sama korzystała z najmniejszej przerwy w ulewie, z najmniejszego zelżenia wiatru i biegła licho odziana w dziurawem obuwiu na łąkę po siano dla Łysuchy, nad rzeczkę obejrzeć bucz, na jeziora sieci zmienić. Nie pozwalała