Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ruszyć odłożonych na zimę zapasów, lecz starała się ich przysporzyć.
— Niech będzie błogosławiona ręka, która przysłała ją nam na umniejszenie boleści naszych! — modliła się za nią głośno jęcząca bez przerwy z zimna i wilgoci, Kutujachsyt.
Lecz trwało to niedługo. Pewnego wieczoru drzwi się niespodzianie otwarły i wsunął się Prąd zabłocony i mokry. Za nim weszła Mergeń zmieniona, wychudła, z oczami gorejącemi, jak pochodnie.
— Zmyło, zupełnie zmyło pokrycie z naszego szałasu. Nie sposób dotrwać... Gorzej, niż w czystem polu!... Brrr! Co za zimno. A u was dobrze, ciepło i sucho...
— Zawsze powiadam, że lepiej w kupie! — zagadał rybak, zdejmując przed ogniem odzież. Mergeń odeszła w kąt i rzuciła węzeł z rzeczami, na dawnem swem miejscu. Przyjęli ją, bo co mieli robić? Nawet im do głowy nie przyszło odpłacić jej teraz za krzywdy. Dom jest własnością tych, co potrzebują ciepła i schroniska. Zresztą nie przydałoby się to na nic. Doprowadzona do ostateczności, poparta przez Prąda, mogłaby się na nich porwać i Bóg wie, czego narobić.
Ale wraz z nią weszła do domu posępność. Nic nie robiła; mówiła, jak zwykle, niewiele, po całych dniach siedziała przed kominem i nie