Daleka podróż boćka/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Daleka podróż boćka
Wydawca Dom Książki Polskiej[1]
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
NAD MORZEM.

Pomiędzy Europą i Afryką rozpościera się burzliwe na jesieni Morze Śródziemne.
Urodzony na strzesze polskiej stodoły bociek Łobuz musiał je przebyć, aby ogrzać się i zmężnieć w promieniach gorącego słońca.
Bociek zdawał sobie sprawę, że ma przed sobą długi i ciężki lot.
Przygotowywał się do niego tak samo, jak wtedy, gdy odlatywał z nad spokojnej Bzury.
Dziobem nacierał i miętosił sobie skrzydła, pił wodę, lecz nic już nie jadł.
Obudził się jeszcze przed brzaskiem i czekał teraz świtu, aby ruszyć w drogę.
Spostrzegł orła, który dojrzał go i jął nad nim krążyć.
Drapieżny ptak nie ośmielał się jednak spaść na dużego bociana, a gdy ten podniósł głowę i groźnie szczęknął dziobem, zaczął się szybko oddalać.
W mglistem powietrzu szybowały już białe i szare mewy.
Krzyczały jękliwemi głosami, nawołując się i kłócąc o zdobycz.
Wreszcie rozwidniło się trochę.
Łobuz rozpuścił skrzydła i, zrobiwszy kilka skoków, wzniósł się nad łachą.
Leciał zygzakiem, szukając pomyślnych prądów w powietrzu.
Znalazł jeden, lecz nie skorzystał z niego.
Uważał, że leciałby zbyt nisko, a tymczasem nie wiedział, co ukrywa w sobie lazurowe, spokojne dziś morze.
Rozwaga i ostrożność nigdy nie zawadzą, szczególnie w dalekiej podróży!
Bociek podniósł się wyżej i wkońcu znalazł wiatr, dmący ku południowi.
Wzniósł się na znaczną wysokość i uspokoił się. Wyciągnął szyję, wystawił naprzód dziób i leciał na dobre.
Widział płynące w różne strony okręty, buchające dymem z kominów.
Spotykał je jednak rzadko, a gdy znalazł się daleko od brzegu, nie dostrzegł już ani jednego.
Pod sobą widział tylko morze, a boćkowi się zdawało, iż nie miało ono ani początku, ani końca.
Przeraził się biedny samotnik — bociek!
Czy wytrzyma taki lot niedawno zagojone skrzydło?
Uspokajało i pocieszało go jedynie to, że wiatr dął równomiernie i niósł go szybko naprzód.
Nie nużył Łobuza ten długi lot na rozpostartych skrzydłach, które tętniły mu i grały pod nieustającym podmuchem wiatru.
Około południa pogoda się nagle popsuła.
Słońce ukryło się za gęstemi, żółtemi obłokami. Wiatr się zmienił i, wzmagając się z minuty na minutę, znosił ptaka ku zachodowi.
Bociek machnął skrzydłami kilka razy, próbując walczyć z niepomyślnym wiatrem, lecz przekonał się natychmiast, że musi ulec i zdać się na jego łaskę i niełaskę.
Leciał więc ukosem, a coraz silniejsze porywy podrzucały go i szarpały, przechylały z boku na bok, to podnosząc, to zbijając ku dołowi.
Morze też się zmieniło do niepoznania!
Stało się szare i ponure.
Po jego powierzchni przewalały się olbrzymie, ciężkie bałwany.
Niosły na grzbietach rozwichrzone białe grzywy z piany.
Ryczały, rozpryskując się na strugi ciężkiej, wirującej wody.
Pluskały wściekle i syczały przeraźliwie.
Zaczął padać drobny deszcz i wkrótce przeszedł w ulewę.
Łobuz z trudem już utrzymywał w powietrzu swe namokłe ciało. Musiał już pomagać sobie, coraz częściej i silniej machając skrzydłami, aby zbytnio nie zniżyć się nad wzburzonem morzem.
Dokoła syczały i mknęły z rykiem fale.
Cały widnokrąg zniknął w szarej mgle, której nie mógł przebić ostry wzrok ptaka.
Upragniony brzeg nie wyłaniał się z mgły i z poza strug ulewy.
Przerażony bociek nie miał już sił borykać się z wiatrem, i leciał przed siebie, coraz bardziej gubiąc kierunek.
Tak zastała go noc — straszna i czarna.
Nie widział nic dokoła. Ogłuszał go ryk wichru, łomot i plusk fal.
Łobuz miotał się na wszystkie strony, bo wicher szamotał się z nim i szarpał.
Nagle błysnęło w oddali światełko.
Bocian leciał wprost na ten ogień. Zdarzało mu się to nieraz nad Bzurą, gdy późno powracał do gniazda.
Światło stawało się coraz jaskrawsze i większe.
Po morzu biegła jasna smuga, rzucana przez latarnię morską.
Łobuz dojrzał w mroku skałę, ociekającą spienioną wodą.
Stała tam wysoka wieża, a na jej szczycie jarzyła się oślepiającym ogniem oszklona latarnia. Rzucała światło na rozszalałe morze i przebijała swemi promieniami mrok burzliwej nocy.
— Dotrzeć do tej skały, opuścić się, wypocząć... — żądało zmęczone ciało i wyprężone skrzydła ptaka.
Zaczął zataczać koła — coraz węższe i węższe...
Wicher to odnosił ptaka, to znów porywał pod obłoki.
Bocian, wytężając wzrok, przyjrzał się czarnej skale.
Nie można było marzyć o wylądowaniu na niej.
Fale co chwila ciskały się na nią i zalewały tak, że aż znikała w pianie.
Bałwany rozbijały się o latarnię, a ich ryczące czuby wylatywały do połowy baszty.
Krążący nad latarnią bociek spostrzegł jeszcze jedną rzecz, której zrozumieć nie mógł.
W pianie, wirującej koło skały, widniały kaczki, gęsi i żórawie. Mignęło mu nawet na chwilę srebrzyste ciało łabędzia.
Z bezwładnie rozrzuconemi skrzydłami to wypływały, to znów znikały w syczących falach.
Łobuz pojął, że ptaki te nie żyły, lecz co spowodowało ich zgubę, tego pojąć nie mógł.
Nie miał zresztą czasu namyślać się nad tem.
Nagły poryw wichru wykręcił mu skrzydła i cisnął go na wznoszącą się nad morzem czarną basztę latarni.
Bocian ledwie zdążył ominąć ją i uniknąć śmierci.
— Leć dalej, ratuj się!... — doradzało mu coś natarczywie.
Czuł się jednak tak bardzo wyczerpany, że nie mógł się odważyć na dalszy lot.
Musiał za wszelką cenę wylądować, jeżeli nie na skałę, to choć na szczyt latarni.
Potrafi przecież dokonać tego? Z łąki nad Bzurą nieraz przelatywał w wielką burzę, a zawsze udawało mu się trafić do gniazda na stodole.
Pokrążywszy dokoła latarni, oślepiony jej blaskiem, kilka razy próbował usiąść na jej wierzchołku, lecz wicher zrzucał go, ciskał niemal do morza, to znów, porwawszy, zamierzał rozbić o grube szyby.
Raz nawet zdołał uderzyć ptaka piersią o szkło, lecz bociek zdążył zasłonić się skrzydłami i osłabić cios.
Wreszcie zziajany i do reszty osłabły, nie myśląc już o niczem, rzucił się naprzód i upadł prawie na kamienną posadzkę, skrzydłem zawadziwszy o sztachety.
Nic narazie nie zobaczył, bo oślepł od rażącego światła, które budziło w nim nieopisany strach.
Gdyby miał więcej sił, skoczyłby nadół i zniknął w mroku lub... w rozhukanych falach, gdzie wirowały i miotały się żałosne ciała gęsi, kaczek i łabędzi...
Na szczęście siły opuściły boćka zupełnie, więc usiadł, jak to czynił niegdyś, gdy był jeszcze pisklęciem.
Światło znikło odrazu, bo Łobuz trafił w cień.
Uspokoił się prędko i rozejrzał dokoła.
Wszędzie leżały pokaleczone i martwe ptaki.
Całe kupy kaczek, żórawi, gęsi, bekasów i różnego drobiazgu lotnego zaścielały kamienną posadzkę platformy.
Miały połamane skrzydła, rozbite głowy i skrwawione piersi.
Szukając ucieczki przed wichrem, naoślep mknęły na światło latarni i rozbijały się o jej mocne szyby lub o żelazne pręty sztachet.
Bociek, bojąc się wstać na nogi, przykucnął tuż pod latarnią, gdzie panował półmrok i drzemał, rad, iż czuje pod sobą twardą oporę.
Bolały go skrzydła i stłuczony o szybę bok, lecz nie myślał o tem.
Grunt, że miał pod sobą nareszcie coś twardego, nie potrzebował walczyć z wichrem, przed którym osłaniał go gruby mur.
Spał, lecz budził się co chwila, słysząc wściekły ryk i łomotanie fal lub żałosny krzyk rannej gęsi.
Straszna, groźna noc mijała powoli. Zdawało się, że nigdy się nie skończy.









  1. Przypis własny Wikiźródeł W oparciu o informacje zawarte w innych książkach z tej serii.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.