ła swemi promieniami mrok burzliwej nocy.
— Dotrzeć do tej skały, opuścić się, wypocząć... — żądało zmęczone ciało i wyprężone skrzydła ptaka.
Zaczął zataczać koła — coraz węższe i węższe...
Wicher to odnosił ptaka, to znów porywał pod obłoki.
Bocian, wytężając wzrok, przyjrzał się czarnej skale.
Nie można było marzyć o wylądowaniu na niej.
Fale co chwila ciskały się na nią i zalewały tak, że aż znikała w pianie.
Bałwany rozbijały się o latarnię, a ich ryczące czuby wylatywały do połowy baszty.
Krążący nad latarnią bociek spostrzegł jeszcze jedną rzecz, której zrozumieć nie mógł.
W pianie, wirującej koło skały, widniały kaczki, gęsi i żórawie. Mignęło mu nawet na chwilę srebrzyste ciało łabędzia.
Z bezwładnie rozrzuconemi skrzydłami to wypływały, to znów znikały w syczących falach.
Strona:PL Ossendowski - Daleka podróż boćka.djvu/40
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.