Dalaj-Lama/Część pierwsza/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Om-mani-phadme-chum«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Za zakrętem dolina rozszerzała się, tworząc rodzaj torfiastej łączki. Na skraju łączki w obrzedłym lasku modrzewiowym czerniało kilka płaskodachych „bałaganów“, zbudowanych z nieciosanych brewion, oraz widniał szereg luźno rozrzuconych szałasów z kory i chróstu. Ilasty w tem miejscu brzeg rzeczułki był na dużej przestrzeni skopany, pocięty rowami, pełen jam, nad któremi, jak wielkie kretowiska, wznosiły się kupy torfu i piachu. Górą ponad wszystkiem na cienkich żerdzianych kozłach ciągnęły się wzdłuż potoku zbite z desek koryta, któremi płynęła woda do wielkich skrzyń bardzo pierwotnej płóczkarki. Wszędzie tliły się niezliczone dymokury od owadów. Koło płóczkarki oraz w rowach i jamach uwijali się ludzie, przeważnie Chińczycy, półnadzy lub w niebieskich, podartych, brudnych koszulach. Niektórym tylko podgołone łby ze zwiniętemi na czubku warkoczami sterczały nad grudami ziemi, inni przemywali piasek w płaskich misach, stojąc po kolana w wodzie, wprost w strumieniu; byli i tacy, co siedzieli na krawędziach rowów i ssali pożądliwie krótkie, miedziane fajeczki. Ale tych było mało, większość pilnie pracowała, wyrzucając łopatami ziemię, płócząc ją, oczyszczając złoty proch za pomocą małego magnesu od pozostałego po przemyciu ciężkiego, żelazistego osadu.
Gdy przybysze przechodzili mimo, kopacze odrywali się na króciuchną chwilę od roboty, unosili w górę żółte, wychudłe, dzikie, niemyte twarze i kosemi ślepkami odprowadzali idących, nie ujawniając zresztą szczególnego zainteresowania.
W przesiąkniętym dymem i spalenizną powietrzu czuć było przykry zapach potu ludzkiego, opium i czosnku.
Władek i Hania z wzrastającym niepokojem spoglądali na złowrogie postacie obdartusów, wśród których Mikita wydawał się elegantem i arystokratą.
Droga doprowadziła ich do większego od innych i staranniej zbudowanego „bałaganu“, opatrzonego drzwiami i szklanemi niegdyś oknami, obecnie porozbijanemi i nawpół zaklejonemi papierem.
— Słuchajcie więc, jak Biełkin spyta: po co przyszliście pamiętajcie odpowiedzieć, że chcecie do nas przystać... nająć się do straży!... Rozumiesz!?... To go odrazu dobrze usposobi... i sprawa „w kapeluszu“!... Pamiętaj, co ci mówię!... Pamiętaj!... Bo ja już muszę tu być inny!... — szeptał Władkowi tajemniczo Mikita.
Na kilka kroków przed wejściem poszedł przodem, przerzuciwszy zuchowato karabin na ramię i zsunąwszy na tył głowy „papachę“.
— Iwan Iwanycz, jeńców przyprowadziłem!... — krzyknął głośno, stając w progu i biorąc broń do nogi.
— Ty, jeńców?... Ho, ho!... Zuch Mikita!... Pokaż no ich?... — ozwał się z izby głos wesoły i szyderczy.
— Wcale my nie jeńcy!... Sami przyszliśmy!... — oburzył się Władysław, zaglądając przez ramię Mikity.
— Ech, głupstwo! Wszystko jedno!... Skoroś przyszedł, właź dalej! Pogadamy!
— Nas dwóch.
— Właźcie obaj! — odrzekł głos z wnętrza.
Mikita usunął się i stanął przy drzwiach W żołnierskiej postawie. Korczakowie znaleźli się w obszernej izbie, oświetlonej dość dużem oknem, nawpół zaklej onem papierem i pęcherzem, z małą jedynie szybką szklaną pośrodku. Widać tu jednak było jakieś staranie o „cywilizację“, na ciemnych ścianach bielały ilustracje „Niwy“, pod ścianami stały kufry z błyszczącem, metalowem okuciem oraz małe stoliki, na których stały rozmaite dziwaczne przedmioty, figurki z porcelany i gipsu, fotografje w ramkach, pudełeczka z taniej laki, parę książek, a na miejscu najbardziej widocznem wielki „gramofon“ z ogromną blaszaną trąbą. W rogach czysto i porządnie wisiały na wieszadłach kożuchy, kaftany, części ubrania. Pod oknem za stołem, pośrodku którego mieścił się ogromny kałamarz i parę grubych ksiąg, siedział na ławie barczysty, cokolwiek otyły mężczyzna z ciemną, krwistą, ospowatą twarzą, okoloną białą, przystrzyżoną w klin i starannie uczesaną brodą. Siwe włosy z przedziałem pośrodku, lśniące od tłuszczu, przylizane spadały aż na uszy. Nieduże, zlekka skośne, czarne, jak paciorki, oczy patrzały przenikliwie i rozkazująco z pod krzaczastych brwi. Władysław poznał odrazu typ sybirskiego „czełdona“.
Nieznajomy chwilę milczał, przyglądając się uważnie przybyłym i widocznie delektując się wrażeniem, jakie na nich zrobiło „kulturalne“ wnętrze izby.
— Acha, co?... Trafiliście do ludzi!... No, gadajcie: skąd idziecie? Dokąd?... I czego tu szukacie?
— My z tamtej strony rzeki... — zaczął Władysław.
— Przecie widzę, że nie z Mongolji?... — uśmiechnął się Iwanycz.
— Oni z naszego miasteczka, Iwanie Iwanyczu... — wtrącił Mikita.
— Ty, Mikita, możesz wracać!... Na posterunku nikogo pewnie niema, a twoja kolej!... Byle się wałęsać!... Ruszaj zaraz!... — krzyknął na włóczęgę starosta.
Ten zrobił w jego stronę zeza i wcale się nie spieszył z odejściem.
— Choćbyście mi papierosa dali za zdobycz!... — poprosił z dąsem.
— Na, bierz, choć wszystkie!... — roześmiał się Iwanycz, wyciągając pustą papierośnicę. — A może wy macie papierosa, to i mnie poczęstujcie!...
— Gdzie zaś! Nie palą!... Takie „frajery“!... Więc pójdę, skoro każecie, Iwanie Iwanyczu!... Ale doprawdy należy mi się jaka nagroda, takie dwa chwaty!...
— Już dobrze, dobrze!... Zobaczymy!... Idź, mówię ci!...
Mikita stuknął obcasami, wyprężył się i zrobił wcale sprawnie na lewo zwrot.
— Siadajcie! — zwrócił się grzecznie do Korczaków starosta, gdy zostali sami. — Czyje wy dzieci?... Bo ja znam miasteczko...
— Nas pan nie zna!... Zresztą czy to ma teraz znaczenie, kiedy nic już, z dawnego... nie zostało? — odrzekł ostrożnie Władysław.
— Zapewne. Nie chcecie powiedzieć, to nie!... U nas prawidło, że każdy się tak pisze, jak woli... Ja tak tylko — przez ciekawość!... Cóż, miasteczko do cna zrabowane?
— Zrabowane — potwierdził Władysław.
— I spalone?
— Spalone.
— Hm! Głupota... Rozumiem zabrać! Dlaczego nie!? Ale po co niszczyć?... Towary też pewnie popalili... Hołota!... Bezmózga hołota! Czy to pomyśli o czem?...
— Wszystko spłonęło. Nie było komu ratować... Mieszkańcy wyrżnięci...
— To wy z mieszkańców jesteście?... — sprobował znowu ostrożnie Sybirak.
— Nie, my z wojska!... — skłamał twardo Władysław. — Zresztą mówicie, że wam wszystko jedno... kto jak się zwie i skąd...
— Tak, to tak!... Ale zawsze... słabość ludzka... Ciekawa jest dusza ludzka!... — roześmiał się chytrze Iwanycz. — A co to u was?... — zapytał, wskazując na bliznę Władysława. — Tygrys?... To to widzę, tak dziwna gwiazda pięciopromienna!... No i co?... Zabiliście?...
— Sio... brat... zabił! — odpowiedział Wladysław, wskazując kryjącą się za nim Hankę.
Bystre, przenikliwe oczka skierowały się na dziewczynę, która z przykrością poczuła, że się rumieni pod ich szpiegowskiemi, kłującemi jak szydło blaskami. Obszukały ją całą, zatrzymując się dłużej na piersiach i kibici.
— Brat!?... Oj, młodość, młodość! Niech będzie brat!... Chwaty jesteście, stare, widzę, włóczęgi!... Postawcie karabiny w kącie, nikt was tu nie skrzywdzi... Gośćmi będziecie!... A może zostaniecie u nas?... Powiadacie, żeście żołnierze...
— Tak, żołnierze jesteśmy, dezerterzy!... Nie chcemy się więcej bić, a tam wszyscy się biją...
— Biją się, biją!... Świat cały zbzikował!... A niechby się tam zresztą rznęli!... Nie żal mi... Mniej zostanie durniów na świecie!... Ino poco wszystko niszczą, poco marnują bogactwo?... Tego nie pochwalę!... Nie przymierzając nasze miasteczko... Spalili... A teraz co?... Skąd brać?... Komu co sprzedać?... Bieda będzie, drożyzna już jest... Komu pożytek?... Co my poczniemy... ludzie wojnie postronni?... Do Kjachty, albo i dalej potrzeba będzie posyłać po towary... Psia jego mać!... Do góry nogami wszystko poszło... Durnie wzięli rządy nad światem, mądrym żyć nie dają!... Co, może nieprawda?... A?!...
— Prawda! — zgodził się Władysław.
— Mówiłem z samego początku to samo naszym!... Nie chcieli słuchać!... Zabrali broń, zabrali ładunki i poszli sobie do tej rewolucji... „Poco nam“ — mówią — „tutaj złoto kopać, kiedy tam bez złota wszystkiego dostaniem, czego dusza zapragnie: bab, ubrania, żarcia, wódki...“ Nie rozumieją, że wszystko to wmig przepadnie zeźrą, zgwałcą, przepiją i co?... Jutro nowego szukaj... A złoto zawsze ma swoją wagę i cenę, ono do końca wieku nie minie!... Dobrze więc robicie, że się do nas zgłaszacie... Wszyscy do nas znowu przyjdą, zobaczycie... Ale ci, co wytrwali na miejscu, największy zysk i honor mieć będą... Więc przystąpicie do nas?... Co?...
— A jakie będą nasze obowiązki? — spytał przezornie Władysław.
— Widzę, że inteligentny człowiek jesteście. Zaraz się domyśliłem... Dobrze więc! Ja wam jak inteligentnemu zaraz wszystko od początku wyłożę... Po co się spieszyć?... Tymczasem woda zakipi, napijemy się herbaty... Może macie szczyptę świeżej zaparzyć... bo my to już dawno... „wywarki“ z wierzbowych liści pijemy...
— Mamy trochę!... Damy!... Ale sami niedawno piliśmy... Chcielibyśmy wypocząć... — wymawiał się Władysław.
— To niedługo, ja wam w paru słowach opowiem... Posiedźcie, co się do komarów spieszycie... U mnie ich mniej... A jak z rozumnymi ludźmi pogadam, to sobie ulżę... My też tutaj... orzemy, jak możemy... „Kulturę“ wprowadzamy!... Widzisz?... — gadał stary, wskazując z dumą gramofon i figurki na stoliku.
— Dobrze, przyjdziemy później bardzo chętnie posłuchać, a teraz niech nam pan powie: przyjmuje nas pan, czy nie i niech nas pan puści... — przerwał niecierpliwie Władysław.
— Właśnie mówię. Bez tego powiedzenia nie będziecie Wiedzieli, co macie robić!... Więc ta kopalnia była nasza... Kipiała robota, życie płynęło rozlewne „złotonośne“... Wszystko było: jedwabie, wina, sukna, wszelkie potrawy... Ze wszystkich krańców świata płynęły towary... I porządek był... Własną mieliśmy milicję... Jak kto co przeskrobał, naruszył prawidła, sto kijów i marsz za okolicę!... Bali się, szanowali wybraną władzę... Jak co ważniejszego, zaraz wiec, zgromadzenie ludowe, głosuje jednomyślnie i postanawia... Każdy musiał na utrzymanie milicji i zarządu, na naprawę dróg i mostów, na inne ogólne wydatki część namytego złotego oddawać... Bogato żyliśmy... Aż przyszła wojna!... Z początku napłynęło do nas jeszcze więcej ludzi, tych, co się bić chcieli... I choć drogo, było dobrze; aż przyszła ta rewolucja, i tu wszystko się rozlazło... Ludzie jak oszaleli... rozbiegli się... zabrali, co unieść mogli... Same „chinezy“ zostali... Ale z „chinezami“ to nigdy niewiadomo, co będzie... dziś słuchają, potulni i grzeczni, a jutro... powieszą, albo rozbiegną się. I nawet niewiadomo dlaczego... Pochrząkają, pomlaskają między sobą, posyczą i niema ich... Nawet należności nie zapłacą... Więc my milicję staramy się utrzymać, milicję naszą, rassiejską... żeby złoto od „chinezów“ odbierała, żeby przestrzegała porządku, nie dopuszczała rabunków, bójek, zabójstw... Jak się patrzy, milicja!... Tylko, że mało jej i same „wybiorki“, jak ten Mikita: ślepe, kulawe, niemrawe... Więc radzi jesteśmy jak przychodzi kto młody i jeszcze do tego „enteligentny“... Chętnie was weźmiemy... Będziecie dostawali jeść z ogólnego kotła i swoją część złota codzień... A służba nietrudna: obchodzić „priisk“ codzień i co noc parę razy; mieć nad „chinezami“ nadzór, żeby wiedzieli, że mamy na wszystko oko „wykształcone“, no i być gotowym na rozkaz, na zawołanie... Szczególniej na „chinezów“ trzeba mieć dozór... Czuję ja, że coś już knują... Wasze ładunki z nieba nam spadły. Mieszkać będziecie w koszarach razem z innymi... Co, zgoda?...
— Ano zgoda!... A jaka płaca?... I nie na długo, na miesiąc najwyżej... A teraz puśćcie nas...
— Co się tak spieszycie? Dokąd pójdziecie?... Zobaczycie, że sami prosić będziecie, żeby was zostawić!... Może tymczasem nasi wrócą, jak tam wszystko popalą i pomordują i znowu zakipi dawne życie!... Wesoło będzie... Ho, ho... zarobki dobre. A teraz płaca jak wypadnie, tego nie wiem... — dodał, chytrze mrużąc oko. — Raz bywa więcej kopaczy, drugi raz mniej... Nie bójcie się, nie skrzywdzimy was... Wspólny interes, żeby wszystkim nam dobrze było... Bo przecież tajga wkoło otwarta... No, a teraz, jeżeli zgoda, to trzeba was zapisać!
Otworzył dużą, dość wyświechtaną księgę, oraz przysunął sobie kałamarz, poczem, włożywszy na nos okulary w srebrnej oprawie, wziął się do pisania.
— Jak imię i nazwisko?
— Moje Walenty, a brata Antek...
— A nazwisko jakie wpisać?
— Niech będzie Antonow...
— Więc bracia Antonowy, zgadzacie się służyć na ogólnych warunkach w szełgujewskiej milicji... Podpiszcie... Tu... ot, trochę poniżej... w tej linji... Jeżeli macie broń jaką inną prócz karabinów, to musicie do kantoru oddać... Takie prawidła. Dajemy do rąk tylko po jednym ładunku na czas służby. Dla ostrożności... Rozumiecie...
Władysław oddał ładunki, lecz o schowanym w kieszeni rewolwerze nic nie powiedział. Hanka ociągała się z wydaniem amunicji.
— No, niech pani oddaje!... — z łagodnym uśmiechem zwrócił się do niej Iwanycz.
— Pani?... On jest chłopiec!... Mówiłem panu!... — zauważył ostro Korczak.
— Dobrze, niech będzie chłopiec, no i... brat!... Ha!... ha!... Wszystko mi jedno... Ja już stary, ale niech się moi hultaje czasem nie dowiedzą, no i „chinezy“... Te bardzo są na białe kobiety łase!... Możecie iść... Ale zaglądajcie do starego czasem... Źle on wam nie życzy, a nawet... ma dla was dobry projekt... Ale o tem potem... Już idźcie, bo widzę, że idzie tu starosta chiński, Wań, z naszym nowym dostawcą... Niech was lepiej nie widzą, a to, co powiedzą, was nie dotyczy. Koszary tu obok, drugi budynek... Zanieście tam zaraz karabiny, bo z bronią chodzić po kopalni wolno tym tylko, co są na służbie... słyszeliście... Idźcie już, idźcie!... — wypychał ich prawie, podczas, gdy drogą zbliżało się dwóch starszych Chińczyków, dość tłustych i dostatnio odzianych.
Władek i Hania odeszli z karabinami w ręku trochę strapieni wszystkiem, co zaszło oraz nagłym pospiechem starego.
— Lękam się, że Mikita kradnie teraz nasze rzeczy... Wiesz co: zabierz karabiny i zanieś do koszar, a ja zaraz wrócę... Pójdę sprawdzić, czy są jeszcze rzeczy w schowanku i zmienić zawczasu skrytkę... Do innego zupełnie trzeba je przenieść miejsca... Więc zostań na chwilkę, siostrzyczko!...
— Nie, ja nie zostanę. Nigdy już ani na chwilkę nie zostanę sama! — oparła się Hania.
— Zostawię ci rewolwer.
— Nawet z rewolwerem. Braciszku mój, braciszku!... Tu nie las, tu znowu ludzie.
— Jeżeli tak, to wyznaję... będzie nam trochę trudno rzeczy ukryć... Uwaga wszystkich na nas teraz zwrócona... Ale cóż robić — może masz rację... Wklepaliśmy się!... Nie będziemy tu długo popasać... Jutro, najdalej pojutrze w nocy... Byle się dowiedzieć, gdzie ten nieszczęsny Chara-gol!... Co za szkoda, że kompas i mapę zostawiłem w worku!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.