Przejdź do zawartości

Człowiek, który robił cuda

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Człowiek, który robił cuda
Pochodzenie Kraina ślepców
Wydawca Wydawnictwo "Biblioteki Groszowej"
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. The Man Who Could Work Miracles
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZŁOWIEK, KTÓRY ROBIŁ CUDA
Pantoum prozą

Niewiadomo, czy dar ten był mu wrodzony. Mojem zdaniem, naszedł on go niespodzianie. Bo przecież do trzydziestego roku życia był sceptykiem i nie wierzył w siły nadprzyrodzone. Ale nim przystąpię do rzeczy, zaznaczę na wstępie, ponieważ już tak jest przyjęte, że był to mały człowieczek, o piwnych oczach, włosach rudych, bardzo szczeciastych, wąsach, zakręconych do góry, i piegowatej twarzy. Nazywał się George Mac Whirter Fotheringay — nazwisko, nie nasuwające żadnej myśli o cudach — i był urzędnikiem w Gomshott.
Miał on wielką skłonność do kategorycznych twierdzeń. I właśnie, kiedy z największym ferworem dowodził niemożliwości cudów, po raz pierwszy zeszło nań objawienie jego własnych w tej dziedzinie zdolności. Dyskusja odbywała się w barze „Pod długim smokiem“, a Toddy Beamish reprezentował opozycję, powtarzając monotonnie, lecz znacząco:
— Tak pan sądzi?
Co wyprowadzało mistra Fotheringay’a z równowagi.
W barze, poza nimi dwoma, znajdowali się jeszcze: straszliwie zakurzony cyklista, właściciel baru — Cox, oraz miss Maybridge, wielce szacowna i wielce zażywna kelnerka. Miss Maybridge myła szklanki, obrócona tyłem do mistra Fotheringay’a; reszta patrzyła nań, mniej lub więcej ubawiona bezpłodnością jego dowodzeń. Podniecony kunktatorską taktyką mistra Beamish’a, mister Fotheringay zdecydował się na niezwykły zwrot retoryczny:
— Zaraz, zaraz, panie Beamish, należy się najpierw porozumieć, czem jest cud? Jest to coś sprzecznego z prawami natury, coś, czego się dokonywa tylko Siłą Woli, coś, co się nie stanie, jeżeli się tego specjalnie nie zechce.
— Tak pan sądzi? — zapytał mister Beamish tonem odpornym.
Mister Fotheringay zaapelował do cyklisty, który dotychczas ograniczał się do roli biernego słuchacza, i uzyskał jego zgodę — coprawda, po krótkiem wahaniu i spojrzeniu w stronę mistra Beamish’a. Właściciel baru wolał nie wypowiadać się w tej kwestji. Mister Fotheringay, zwróciwszy się ponownie w stronę Beamish’a, uzyskał odeń niespodziewaną zgodę na swoją definicję cudu.
— A więc — powiedział mister Fotheringay, nabrawszy otuchy — cóż będzie cudem? Naprzykład: lampa w zwykłym biegu rzeczy nie może się palić płomieniem wdół. Prawda, panie Beamish?
— Pan tak sądzi? — odrzekł Beamish.
— No, dobrze, ale pan? — zawołał mister Fotheringay. — Jak pan sądzi, co?
— No, nie — przyznał Beamish niechętnie. — Nie może się tak palić.
— Doskonale! — rzekł mister Fotheringay. — A teraz wyobraźmy sobie, że ktoś, powiedzmy — ja, podchodzi bliżej, staje, jak ja w tej chwili, i powiada, natężając całą siłę woli: — „Obróć się do góry nogami, nie stłucz się i pal się dalej!“ — i... Co to?!
Powody były dostateczne, aby tak zawołać: — „Co to?!“ — Stała się rzecz niemożliwa, niewiarogodna. Lampa zawisła do góry nogami w powietrzu z płomieniem, skierowanym wdół, paląc się spokojnie. Było to tak pewne, tak niewątpliwe, jak samo istnienie tej lampy — prozaicznej, zwykłej lampy z baru „Pod długim smokiem“.
Mister Fotheringay stał z wyciągniętym palcem i zmarszczonemi brwiami, w nieruchomem oczekiwaniu katastrofy i trzasku tłukącego się szkła. Cyklista, siedzący wpobliżu lampy, skulił się i odskoczył wbok. Każdy z obecnych podskoczył, mniej lub więcej. Miss Maybridge obejrzała się i jęknęła. W ciągu trzech sekund lampa tkwiła nieruchomo. Słaby krzyk rozpaczy wydobył się z ust mistra Fotheringay’a.
— Nie zniosę tego dłużej! — zawołał. Cofnął się, a przewrócona lampa zamigotała, spadła na brzeg lady sklepowej, odskoczyła, rozbiła się w kawałki na podłodze i zgasła.
Szczęśliwie, rezerwuar był metalowy, inaczej wszystko stanęłoby w płomieniach.
Pierwszym przemówił mister Cox, a jego opinja, najeżona przykremi uwagami, głosiła, że Fotheringay jest warjatem.
Fotheringay nie podjął dysputy nawet w tak kapitalnym przedmiocie. Był zaskoczony ponad wszelką miarę niesłychanem wydarzeniem. Dyskusja, która się potem wywiązała, nie przelała absolutnie światła na czynność Fotheringay’a; opinja ogólna poparła zdanie mistra Coxa, jednomyślnie i gwałtownie. Oskarżono Fotheringay’a o głupie kawały i usiłowano mu wmówić, że dla dziecinnej zabawki nie waha się narazić na szwank ogólnej wygody i bezpieczeństwa. W głowie biedaka był zamęt: zgadzał się ze wszystkimi i próbował stawić bezpłodny opór, gdy mu zaproponowano opuszczenie lokalu.
Wracał do domu, purpurowy i zadyszany, w zmiętoszonym kołnierzyku. Paliły go uszy, bolały oczy. Spoglądał nerwowo i podejrzliwie na każdą uliczną latarnię. Dopiero, kiedy się znalazł w swojej małej sypialni na Churd Row, zebrał do kupy wspomnienia i zapytał sam siebie poważnie:
— Co się właściwie stało?
Zrzucił marynarkę i buty, poczem usiadł na łóżku z rękoma w kieszeniach, powtarzając po raz siedemnasty:
— Ależ ja nie chciałem przewrócić tej przeklętej lampy.
I nagle, przyszło mu na myśl, że przecież wówczas, kiedy wydawał rozkaz lampie, skupił bezwiednie całą wolę i chcenie, a później, gdy już lampa wisiała płomieniem wdół, czuł wyraźnie, że od niego zależy utrzymać ją w powietrza, choć nie wiedział dobrze, w jaki sposób. Mister Fotheringay nie był obdarzony nazbyt dociekającym umysłem, inaczej wdałby się w rozważanie zagadnień, dotyczących „bezwiednej woli“, a sięgających najbardziej abstrakcyjnych problemów woli i czynu. Panu Fotheringay jednak cała sprawa przedstawiła się z uspokajającą mglistością. I dlatego, nie wychodząc z żadnych logicznych przesłanek, sięgnął po świadectwo eksperymentu.
Wyciągnął z determinacją palec w stronę świecy i skupił się, choć czuł, że robi głupstwo:
— Podnieś się! — powiedział.
Wszystkie jego wątpliwości rozwiały się odrazu. Świeca uniosła się i zawisła w powietrzu na przeciąg chwil paru, a kiedy mister Fotheringay odetchnął, opadła z trzaskiem na tualetę, zostawiając go w ciemnościach, nie rozjaśnionych nawet słabem żarzeniem się gasnącego knota.
Przez chwilę mister Fotheringay siedział w ciemnościach nieruchomo.
...Niema gadania, stało się — pomyślał. — Ale, jak to wytłumaczyć, nie mam pojęcia.
Westchnął posępnie i począł szukać zapałek w kieszeniach. Nie znalazł ani jednej, więc, pomacawszy jeszcze bezskutecznie blat stolika, pomyślał:
...Dobrzeby było mieć zapałkę.
Poszukawszy jeszcze w marynarce i nic nie znalazłszy, wpadł na myśl, że cuda są możliwe nawet z zapałkami, więc powiedział:
...Niech będzie w mojej ręce zapałka!
I odrazu poczuł lekki przedmiot, spadający mu na dłoń, a palce jego pochwyciły żądaną zapałkę.
Nie udawało się jednak jej zapalić; zrozumiał, że była to zapałka fosforowa. Rzucił ją, ale nagle przyszło mu na myśl, że mógłby ją zapalić swoją wolą. Uczynił tak i ujrzał, że zapałka pali się w samym środku serwetki, pokrywającej tualetę. Zgasił ją ze złością. Mister Fotheringay począł coraz szerzej rozumieć własne możliwości, kazał więc natychmiast świecy umieścić się w lichtarzu.
— Tak! A teraz pal się! — powiedział.
Kiedy świeca zapłonęła, w środku serwety ukazała się czarna, wypalona dziura z wijącą się jeszcze wąską strużką dymu. Przez pewien czas cudotwórca to patrzył na mały płomyk, to rozglądał się dookoła, aż wreszcie zobaczył w zwierciadle swoje własne, wytrzeszczone oczy. Począł więc rozmawiać z sobą w milczeniu.
— Co tam słychać z cudami? — spytał się wreszcie swojego odbicia.
Dalsze rozmyślania mistra Fotheringay’a były mętne, choć nieskomplikowane. Jak mu się zdawało, działał wyłącznie samą wolą. Skutki dotychczasowych doświadczeń mogły go raczej zniechęcić do dalszych prób. Nie mógł oprzeć się jednak pokusie: podniósł w powietrze arkusz papieru, kazał wodzie w szklance przybrać kolor najpierw różowy, potem zielony, stworzył ślimaka, którego później czarodziejską siłą unicestwił, i ofiarował sam sobie wspaniałą szczoteczkę do zębów. Po godzinie przyszedł do wniosku, że jego siła woli musi być szczególnie intensywną i rzadką, fakt, który był skłonny uznać i poprzednio, ale nie bez pewnego wahania. Przestrach i zdumienie, towarzyszące pierwszej próbie, zamieniły się teraz na dumę i niejasne jeszcze poczucie wyższości. Usłyszał nagle, że zegar kościelny wybił pierwszą, a ponieważ nie przyszło mu jeszcze na myśl, że mógłby się w cudowny sposób zwolnić ze swych obowiązków w Gomshott, postanowił rozebrać się i położyć niezwłocznie do łóżka.
Kiedy walczył z koszulą, która nie chciała za nic przejść mu przez głowę, uderzyła go niespodziewanie świetna myśl.
— Chcę być w łóżku — powiedział.
Tak też się stało.
Rozebrany, poprawił się, a że prześcieradła były chłodne, dodał gniewnie:
— I w nocnej koszuli... nie, w nowej, miękkiej, wełnianej koszuli. Ach! — zawołał z najwyższą radością. — A teraz chcę prędko zasnąć...
Obudził się o zwykłej porze i rozmyślał cały czas, jedząc śniadanie. Ważył, czy wczorajsza przygoda nie jest tylko niezwykle jaskrawym snem. Postanowił znów poczynić parę ostrożnych prób. Zafundował więc sobie trzy jajka na śniadanie: dwa przygotowała uprzednio gospodyni, niezłe, ale wapienne, zato trzecie zjawiło się nagle na jego specjalne żądanie — pyszne, gotowane gęsie jaje. Mister Fotheringay pojechał do Gomshott w stanie głębokiego, utajonego podniecenia. Cały dzień nie mógł pracować, gdyż świadomość własnej siły wytrącała go z równowagi; nie pociągnęło to za sobą żadnych przykrych konsekwencyj, gdyż wykonał cudownie całą robotę w ciągu ostatnich dziesięciu minut. Z upływem dnia stan jego umysłu skłaniał się coraz bardziej od zdumienia do ogromnej pychy, chociaż niebardzo przyjemnie było wspominać szczegóły opuszczenia baru „Pod długim smokiem“, tem bardziej, że kolorowane nieco relacje kolegów mogły dać powód do pewnych plotek. Niewątpliwie, należało być ostrożnym, gdy się miało do czynienia z przedmiotami kruchemi, jednakże nowoodkryty talent rokował Fotheringay’owi nowe i coraz to wspanialsze możliwości. Między innemi, zamierzył powiększyć swój stan posiadania przy pomocy paru dyskretnych cudów. Powołał więc niezwłocznie do życia parę przepysznych spinek diamentowych i unicestwił je pośpiesznie, gdy młody Gomshott wszedł do kantoru i usiadł przy swem biurku. Cudotwórca przeląkł się, że młody pryncypał zapyta, skąd je wziął. Rozumiał dobrze, że tak niezwykły dar wymaga ostrożności i nieustannego baczenia, ale nie przypuszczał, aby niebezpieczeństwa mogły być większe, niż ongiś w welodromie, gdy chciał zostać cyklistą. Zapewne owa analogja, zarówno, jak przeświadczenie, że nie będzie mile widziany „Pod długim smokiem“, wygnały go po kolacji w wąską uliczkę za gazownią, gdzie postanowił przerobić sobie w spokoju kilka cudów.
Cuda mistra Fotheringay’a nie odznaczały się oryginalnością, albowiem poza niezwykłym swoim darem, nie był on nadmiernie wybitnym człowiekiem. Przypomniał mu się cud Mojżesza, ten z laską, ale noc była ciemna i nie sprzyjałaby kontrolowaniu cudownych węży.
Potem przyszła mu na myśl historja Tanhäusera, którą niegdyś przeczytał w programie „Filharmonji“. Wydała mu się niezwykle pociągającą i nieszkodliwą. Wetknął więc laskę swoją w trawnik i rozkazał zakwitnąć suchemu drzewu. Powietrze napełniło się zapachem róż i mister Fotheringay, zapaliwszy zapałkę, mógł sam stwierdzić, że cud spełnił się, co do joty. Odgłos zbliżających się kroków położył kres jego satysfakcji. Przerażony możliwością przedwczesnego ukazania światu swoich talentów, mister Fotheringay zawołał z niecierpliwością:
— Wróć!
Co miało znaczyć:
— Zniknij!
Laska cofnęła się z wielką szybkością, a jednocześnie rozległ się okrzyk gniewu i wymysły nadchodzącej osoby.
— Będziesz się ciskał cierniami, stary warjacie? — zawołał głos — trafiło mnie w nogę!
— Bardzo mi przykro, mój staruszku — odrzekł mister Fotheringay i spodziewając się przykrych wyjaśnień, począł nerwowo targać wąsa. Nie było mu też wcale przyjemnie, kiedy ujrzał zbliżającego się Winch’a, jednego z trzech policjantów sławetnego miasta Immening.
— Czego się pan rozbija? — zapytał posterunkowy. — Co jest? Ah, jesteśmy w domu! To gość, który potłukł lampę „Pod długim smokiem“.
— Wcale się nie rozbijam — odrzekł mister Fotheringay.
— Dlaczegóś pan to zrobił?
— Zawracanie głowy!
— Tak, zawracanie! Toś pan nie pomyślał, że kij może uderzyć? Pocóż pan to zrobił?
Przez chwilę mister Fotheringay nie umiał odpowiedzieć, poco to robił. Milczenie jego rozgniewało mistra Winch’a.
— Pan stawia opór władzy w ten sposób! Tak, panie, to jest opór władzy!
— Ależ, panie Winch — tłumaczył się mister Fotheringay, zmieszany i zawstydzony. — Bardzo mi przykro. Ale chodzi o to...
— No?
Nie widział innego wyjścia, nad prawdę.
— Poprostu zrobiłem cud.
Chciał mówić otwarcie, ale mu przerwano:
— Zrobił pan... Co mi pan zawraca kontrafałdę. Cud zrobił, patrzcie go! Nie, końby się uśmiał! I ten tu nam opowiadał, że nie wierzy w cuda. A najzwyczajniej, to jest znowu jedna z pańskich głupich magicznych sztuczek. A teraz ja panu powiem....
Ale mister Fotheringay nigdy już nie usłyszał, co mister Winch chciał mu powiedzieć. Zrozumiał, że dał się ludziom w ręce, że rzucił swój sekret na cztery wiatry. Gwałtowny poryw gniewu popchnął go do czynu. Szybkim, dzikim ruchem zwrócił się do policjanta.
— Mam dosyć tego! — zawołał — dosyć! Ja ci pokażę głupie magiczne sztuczki! Idź do djabła! Rozumiesz!
I policjant znikł.
Mr. Fotheringay nie dokonał tej nocy żadnych nowych cudów, ani nie zatroszczył się nawet, co się stało z jego kwitnącą laską. Powrócił do miasta przestraszony trochę, ale spokojny, a kiedy znalazł się w swojej sypialni, powiedział:
— Boże święty, to jest wielka siła — bardzo wielka siła! Nawet nie wiedziałem, że do tego stopnia. Nawet mi to do głowy nie przyszło. Ciekaw jestem, jaki jest ten djabeł?
Usiadł na łóżku, zdejmując buty. Pod natchnieniem szczęśliwej myśli przeniósł policjanta do San Francisco i nie wtrącając się więcej do niczego, normalnym sposobem, skromnie, położył się do łóżka. W nocy śniła mu się bezsilna wściekłość Winch’a.
Następnego dnia, mister Fotheringay usłyszał dwie interesujące nowiny. Ktoś zasadził wspaniałą pnącą różę koło domu starszego mistra Gomshott przy Lullaborough Road, a na rzece, aż do Kawling’s Mill zarzucano sieci, aby wyłowić ciało mistra Winch’a.
Mister Fotheringay był tego dnia roztargniony i zamyślony. Nie dokonał też żadnego cudu, jeżeli nie liczyć zaopatrzenia Winch’a w żywność i faktu, że wypełnił skrupulatnie swoją całodzienną pracę, pomimo nawału myśli, które brzęczały mu w uszach, jak pszczoły. Jednakże zauważono jego niezwykłe roztargnienie i brak uwagi; posypały się docinki. Przez cały prawie czas mister Fotheringay myślał o Winch’u.
W niedzielę wieczorem poszedł do kościoła i zdarzyło się dziwnym trafem, że pastor mister Maydig, interesujący się do pewnego stopnia okultystycznemi sprawami, miał kazanie właśnie o „rzeczach, nie podlegających prawom“. Mister Fotheringay nie uczęszczał regularnie do kościoła, ale jego apodyktyczny sceptycyzm zachwiał się teraz bardzo znacznie. Kazanie przelało nowe światło na jego własny, niezwykły dar, więc też postanowił poradzić się z mistrem Maydigem zaraz po nabożeństwie. Powziąwszy to postanowienie, zdziwił się, czemu nie pomyślał o nim wcześniej. Pastor był chuderlawym, porywczym człowiekiem, o niezwykle długich rękach i szyi. Pochlebiła mu chęć rozmowy ze strony człowieka, którego obojętność religijna znana była w całem mieście. Zamieniwszy kilka słów, zaprowadził gościa do zakrystji, usadowił go wygodnie, a sam, stanąwszy przed kominkiem, na którym trzaskał wesoło ogień — cień jego nóg widniał na ścianie conajmniej, jak arka nóg olbrzyma z Khodos — zapytał mistra Fotheringay’a, co go sprowadza.
Z początku gość był nieco zmieszany i nie znajdował słów dla wyłożenia celu swego przybycia.
— Niech mi pan wierzy, panie Maydig, sam jestem przerażony... — i tak dalej, w tym sensie.
Zdecydował się wreszcie i zapytał mistra Maydiga, co myśli o cudach. Mister Maydig powiedział:
— Cóż?! — z rozwagą, ale mister Fotheringay przerwał:
— Przypuszczam, że panby nigdy nie wierzył, że jakiś zwykły człowiek — powiedzmy, ja — siedzący sobie, ot, naprzykład, w tym pokoju, posiada taki jakiś sposób, że może robić samą tylko wolą, co zapragnie.
— Możliwe — rzekł mister Maydig. — Coś w tym rodzaju jest możliwe.
— Jeżeli pan na to pozwoli — dodał mister Fotheringay, mógłbym tutaj zrobić mały eksperymencik. Pan będzie łaskaw postawić tę skrzynkę z tytoniem na stole. Chciałbym wiedzieć, czy to, co uczynię za chwilę, jest cudem, czy nie. Chwileczka, panie Maydig.
Zmarszczył brwi, wskazał skrzynkę palcem i powiedział:
— Stań się wazonikiem fiołków!
I skrzynka tytoniu usłuchała natychmiast.
Mister Maydig wzdrygnął się i patrzył naprzemian to na cudotwórcę, to na kwiaty. Milczał. Wreszcie pochylił się nad stołem i powąchał fiołki: były świeżo zerwane i bardzo piękne. Pastor utkwił wzrok w mistrze Fotheringay’u.
— Jak pan to zrobił?
Cudotwórca szarpnął wąsa.
— Właśnie o tem mówiłem i pan był świadkiem. Czy to jest cud, czy czarna magja, czy co u licha? I co pan myśli o mnie? Właśnie o to przyszedłem zapytać.
— Jest to poprostu niesłychane!
— Tegoż dnia w zeszłym tygodniu nie miałem jeszcze pojęcia, że jestem do czegoś podobnego zdolny. Przyszło to zupełnie niespodzianie. Dzieją się dziwne rzeczy z moją wolą, jak mi się zdaje, i to jest wszystko, co mogę powiedzieć.
— Czy pan tylko to potrafi uczynić? Czy i inne rzeczy także?
— Ależ, tak — rzekł mister Fotheringay. — Właściwie — wszystko.
Zamyślił się i przypomniał sobie nagle jedną ze sztuk magicznych, które niegdyś widział.
— Choćby to! — wyciągnął palec. — Zmień się w wazon z rybami, nie, nie! lepiej w — szklane akwarjum ze złotemi rybkami. Tak będzie lepiej! Widzi pan, panie Maydig?
— Zdumiewające! Niesłychane! Pan jest poprostu zadziwiający. Ale...
— Mogę to akwarjum zamienić na wszystko inne. Na wszystko w świecie. Chociażby w gołębia. Stań się gołębiem!
W tej samej chwili siwy gołąb fruwał po pokoju i uciekał przed panem Maydig, ilekroć ten chciał podejść bliżej.
— Zatrzymaj się! — zawołał mister Fotheringay — i gołąb zawisł nieruchomo w powietrzu. — Mogę go zmienić zpowrotem na wazon z kwiatami — poczem, ustawiwszy gołębia na stole, dokonał tego cudu. — Zdaje mi się, że pan za chwilę zechce zapalić fajeczkę — dodał i przywrócił skrzynkę z tytoniem.
Mister Maydig przyglądał się tym operacjom z jakimś wybuchowem milczeniem. Spojrzał na mistra Fotheringay’a, poczem bardzo ostrożnie sięgnął po skrzynkę, obejrzał ją i postawił znów na stole. Wyraził swoje uczucia jednem tylko słowem:
— Tak!
— No, a teraz łatwiej mi będzie objaśnić, poco tu przyszedłem — rzekł mister Fotheringay i wdał się w długie, zawikłane opowiadania o swych dziwnych przygodach, poczynając od lampy z „Pod długiego smoka“ i napomykając zlekka o Winch’u. Konsternacja pana Maydiga wprawiła go w chwilową dumę, ale wkrótce stał się znowu zwykłym, codziennym mistrem Fotheringay’em. Pastor słuchał uważnie, trzymając pudełko z tytoniem w ręku, a jego zachowanie zmieniało się w miarę, jak postępowała opowieść. Kiedy gość począł opisywać zjawienie się trzeciego jajka, mister Maydig przerwał, machając ręką:
— To jest możliwe! — zawołał — Wierzę, wierzę! Zdumiewające, niewątpliwie, ale nie niemożliwe. Moc robienia cudów jest darem — szczególną właściwością, jak genjusz albo jasnowidzenie — który bywa udziałem tylko ludzi wyjątkowych i to rzadko. Ale w tym wypadku... Zachwycałem się zawsze cudami Mahometa i cudami Yogów, i pani Bławackiej. Tak, to jest poprostu pewien dar. Bardzo ciekawe myśli wypowiedział w tym względzie wielki myśliciel — głos pana Maydiga zniżył się — Jego Łaskawość Ksiądz Argyll. Tutaj natykamy się na tajemnicze prawa, głębsze, niż zwykłe prawa natury. Tak, tak. Proszę, niech pan mówi dalej, proszę.
Mister Fotheringay począł opowiadać swoją przygodę z Winch’em, a mister Maydig, już bez przerażenia i lęku, począł przytupywać nogami, wykrzykując ze zdziwienia.
— To mnie właśnie najbardziej niepokoi — zaznaczył mister Fotheringay — i właśnie w tej sprawie chciałbym zasięgnąć pańskiego zdania; policjant znajduje się niewątpliwie w San Francisco — gdziekolwiek może być to San Francisko — ale jest na pewno strasznie zakłopotany. Przecież on nigdy nie zrozumie, co się z nim stało. Założę się, że jest przerażony, zrozpaczony i chce mi odpłacić. Założę się, że robi wszystko, aby tu powrócić. Myślę o nim co parę godzin i odsyłam go wtedy zpowrotem przy pomocy cudu. A tego, to już on na pewno za nic nie zrozumie i jest mu ogromnie przykro; po za tem, na pewno za każdym razem kupuje bilet i wydaje moc pieniędzy. Robię, co tylko mogę dla niego, ale jemu na pewno trudno będzie postawić się w mojem położeniu. Myślę po za tem, że ubranie musi mieć zniszczone — rozumie pan: jeżeli piekło jest takie, jak się przypuszcza. Mogli go z tego powodu wsadzić do kozy w San Francisco. Zresztą już mu sprawiłem nowy garnitur. Widzi pan, jak się djabelnie uwikłałem.
Mister Maydig spojrzał z powagą:
— Widzę, że się pan uwikłał. Tak, to trudna sprawa. Kiedy pan z tem skończy... — Urwał z niepewnością i wahaniem.
— Zostawmy na chwilę Winch’a i zastanówmy się nad meritum sprawy. Nie sądzę, że to jest czarna magja, ani coś w tym rodzaju! Nie przypuszczam, żeby cudotwórstwo miało jakiekolwiek cechy przestępstwa, panie Fotheringay — chyba, że pan ukrył jakieś fakty. Nie! to są cuda — prawdziwe cuda — cuda — jeżeli można tak powiedzieć — najwyższego gatunku.
Pastor zerwał się, mierząc długiemi krokami chodnik, przeciągnięty wzdłuż pokoju, i gestykulując gwałtownie, a mister Fotheringay oparł ręce na stole, a zatroskaną głowę — na rękach.
— Nie wiem, co zrobić z Winch’em — powtórzył.
— Pańskie zdolności cudotwórcze — odparł mister Maydig — i to zdolności niezwykle potężne znajdą sposób na Winch’a — niema obawy. Drogi panie, jest pan niezwykłym człowiekiem — człowiekiem o nieprzewidzianych możliwościach. Co do tego — niema dwóch zdań. Z drugiej strony, cuda, którychby pan powinien dokonać...
— Tak, już nawet myślałem o jednym czy dwóch. Tylko, że czasem niezupełnie tak wychodzi, jakby należało. Naprzykład, widział pan te ryby, te pierwsze ryby? Marny wazon i marne ryby, a przecież...
— Należy trzymać się prostej drogi — rzekł pastor — prostej drogi... przedewszystkiem prostej drogi.
Zamilkł i spojrzał na mistra Fotheringay’a.
— Pańska moc wydaje się nieograniczoną. Sprawdzimy zaraz rozciągłość tej siły. Jeżeli rzeczywiście... Jeżeli doprawdy okaże się tem, czem wydaje się być...
Tak więc, choć może to wygląda nieprawdopodobnie, w gabinecie plebanji, należącej do kaplicy kongregacyjnej, wieczorem, w niedzielę, dnia 10 listopada 1896 roku, mister Fotheringay za natchnieniem i podnietą mistra Maydiga począł robić cuda. Usilnie zwracamy uwagę czytelnika na datę. Być może, zechce on zaoponować, jeżeli już tego nie uczynił, że niektóre dane w naszem opowiadaniu są nieprawdopodobne, że gdyby coś w tym rodzaju przytrafiło się rzeczywiście, pisałyby o tem przed rokiem gazety. Szczególnie trudno mu będzie pogodzić się z faktami, które nastąpią za chwilę, gdyż pomiędzy wieloma innemi wątpliwościami, może on (czy ona) zaznaczyć, że gdyby coś podobnego zdarzyło się naprawdę, jużby on (czy ona) zginął (czy zginęła) przed rokiem, w sposób gwałtowny i niezwykły. Otóż cud, o którym będzie mowa, nie jest wcale nieprawdopodobny i czytelnik (czy czytelniczka) istotnie zginęli w sposób gwałtowny i niezwykły rok temu. W dalszym ciągu opowiadania okaże się to całkowicie jasne i wiarogodne, a każdy czytelnik przy zdrowych zmysłach z łatwością zgodzi się z nami. Cuda, dokonane dotychczas przez mistra Fotheringay’a, były to małe nieśmiałe cuda — takie sobie drobiazgi z wazonem czy bibelotami, coś w rodzaju naiwnych cudów teozoficznych. A choć tak słabiuchne, przejęły lękiem mistra Fotheringay’a. Chciał on przedewszytkiem skończyć ze sprawą Winch’a, ale pastor nie dopuścił do tego. Kiedy już przerobili z tuzin domowych trywialności, upoiło ich poczucie mocy, wyobraźnie poczęły prześcigać się wzajemnie, ambicje zaś wzrosły. Pierwsze większe przedsięwzięcie wywołała mistress Minchin, gospodyni pastora, przez właściwą sobie opieszałość i niedbalstwo. Posiłek, którym mister Maydig poczęstował gościa, był mocno nieapetyczny, a co się tyczy napojów — zupełnie niewystarczający dla dwóch pracowitych cudotwórców. Kiedy siedli, pastor wpadł nawet nie w gniew, ale w smutek, rozwodząc się nad oszczędnościami gospodyni, mister Fotheringay poczuł, że nadarza się okazja.
— Niech pan tylko nie pomyśli, panie Maydig — powiedział nieśmiało — że to z mojej strony poufałość, ale...
— Mój drogi panie Fotheringay. Ależ skąd! Nic podobnego nie przyszło mi na myśl...
Mister Fotheringay wzniósł rękę.
— Co sobie zamówimy? — zapytał z gestem, szerokim i władczym. Postępując w myśl wskazań pastora, zastanowił się gruntownie nad kolacją.
— Jeżeli o mnie chodzi — dodał, przyglądając się wyborowi Maydiga — jestem za kuflem porteru i pieczenią z serem (Welsh rarebit). Zaraz je sobie zamówię. Nie przepadam za burgundem.
Nowi przyjaciele siedzieli długo za stołem, gadając ze sobą, jak równy z równym, o cudach, które należałoby uczynić. Mister Fotheringay był oczarowany i pełen wdzięczności dla pastora.
— A po za tem, panie Maydig, mógłbym może panu być pomocnym w pewnych sprawach domowych.
— Proszę, niech pan o tem nie mówi! — zawołał mister Maydig, wznosząc do góry szklankę cudownie starego burgunda.
Mister Fotheringay nałożył sobie drugą porcję pieczeni i z pełnemi ustami powiedział:
— Miałem na myśli, hm, hm, że możebym mógł, hm, hm, uczynić cud z panią Minchin, żeby... te... stała się dobrą kobietą.
Pastor postawił szklankę i spojrzał z powątpiewaniem:
— Ona... Widzi pan, ona nikomu do niczego nie pozwala się wtrącać. A co się tyczy pańskiej propozycji... Jest po jedenastej, moja gospodyni pewno leży już w łóżku i śpi. Myśli pan, że...
Mister Fotheringay zastanowił się:
— Przypuszczam, że można to zrobić podczas snu.
Pastor oponował przez pewien czas, ale wkońcu ustąpił. Mister Fotheringay wydał odpowiedni rozkaz, poczem obaj panowie, w stanie zlekka podnieconym, zabrali się znowu do kolacji. Mister Maydig poczet rozwodzić się szeroko nad zmianami, których jutro zażąda od gospodyni; przemawiał przytem z optymizmem, który nawet jego gościowi wydał się nieco pośpieszny i zbyt gorączkowy. Nagle, o piętro wyżej rozległ się stłumiony hałas. Dwaj panowie spojrzeli na się pytająco, poczem pastor wyszedł gniewnie z pokoju. W chwilę później rozległ się jego głos i mister Fotheringay usłyszał kroki, dążące wgórę po schodach.
Wrócił po chwili z rozpromienioną twarzą.
— Niesłychane! — wołał — i wzruszające! Ogromnie wzruszające!
Chodził gorączkowo po pokoju,
— Skrucha! Wzruszająca skrucha — wołał przez uchylone drzwi. — Biedna kobieta! Zdumiewająca przemiana! Wstała z łóżka. Zresztą, musiała wstać. Wstała z łóżka, aby stłuc butelkę wódki, którą przechowywała w kuferku. Wyznała wszystko! Ależ taki fakt otwiera przed nami jak najdalsze perspektywy. Jeżeli mogliśmy w niej dokonać takiej przemiany...
— Tak, siła wydaje się nieograniczona — potwierdził mister Fotheringay. — A co się tyczy Winch’a...
— Bezgraniczna! Nieograniczona! — I pastor, stojąc na chodniku i uchylając znów sprawę Winch’a, wyłożył cały szereg niezwykłych projektów — projektów, które wymyślił, chodząc po pokoju.
Wszystkie te zamierzenia nie dotyczą naszego opowiadania. Wystarczy, że zostały one powzięte w duchu jak najbardziej humanitarnym, w duchu nieskończonej pobłażliwości, zasługującej na miano poobiedniej. Wystarczy, też, że kwestja Winch’a pozostała nierozwiązaną. Zbyteczne byłoby opowiadać, jak daleko posunęło się wykonanie owych projektów. Dość, że zaszły niesłychane wydarzenia. Po małej godzince panowie Maydig i Fotheringay szli przez bezludny plac targowy, w blasku księżyca, bujając na szczytach cudotwórczej ekstazy; mister Maydig — gestykulujący, o rozwianych połach; mister Fotheringay — krótki, najeżony i nie przerażony już więcej własną wielkością. Głosując we dwóch, zaprowadzili wielką reformę, uszlachetniającą pijaków, zamienili cały alkohol na wodę — w tej sprawie pastor przegłosował mistra Fotheringay’a; dalej, udoskonalili ogromnie komunikację kolejową, przedrenowali flinderskie mokradła; ulepszyli glebę w One Tree Hill i wyleczyli wikarego z brodawki. Potem pobiegli zobaczyć, coby dało się zrobić z tym przeklętym filarem South’ońskiego mostu.
— Jutro żadne z tych miejsc nie będzie dawnem miejscem — westchnął mister Maydig. — Jakże wszyscy będą zdumieni i wdzięczni!
W tej samej chwili zegar kościelny wybił trzecią.
— Zdaje się — powiedział mister Fotheringay — że to trzecia godzina. Muszę wracać do domu. Idę przecież do biura o ósmej, A przytem mister Wimms...
— Przecież dopiero zaczęliśmy! — zawołał pastor, pełen słodkiego poczucia nieograniczonej władzy. — Ledwośmy zaczęli! Pomyśl pan, ile dobrego możemy zdziałać. Kiedy ludzie obudzą się...
— Tylko, że... — obstawał przy swojem mister Fotheringay.
Pastor uchwycił go nagle za ramię. Oczy zaiskrzyły mu się dziko.
— Drogi chłopcze! — zawołał — niema pośpiechu — patrz... — i wskazał palcem księżyc — Jozne!
— Jozne? — zapytał mister Fotheringay.
— Jozne! — rzekł triumfalnie pastor. — Czemu nie? Zatrzymaj księżyc!
Mister Fotheringay spojrzał wgórę.
— To jest nie byle co — zauważył po chwili.
— Ale czemużby nie? — nalegał mister Maydig. — On się przecież nie zatrzyma. Zahamuje pan tylko ruch obrotowy ziemi, rozumie pan? Czas stanie. Nic w tem nie będzie złego.
— Hm! Dobrze — rzekł mister Fotheringay. — Spróbuję. Więc...
Zapiął marynarkę i zwrócił się do globu ziemskiego z pełnem zaufaniem we własną siłę: — A teraz dość tego kręcenia się, dobrze?!
W tej samej chwili poleciał głową naprzód przez powietrze, z szybkością dwunastu mil na minutę. Zataczając niezliczoną ilość kół na sekundę, mister Fotheringay myślał. Gdyż myśl jest cudownem zjawiskiem — czasem ciągnie się, jak smoła, czasem jest błyskawiczna, jak światło. Myślał sekundę:
...Chcę spaść żywy i zdrowy. Cokolwiek się stanie, chcę spaść żywy i zdrowy.
Był już najwyższy czas, aby właśnie tego zażądać, gdyż ubranie cudotwórcy, rozgrzane szalonem tarciem powietrza, poczęło się palić. Spadł na ziemię z wielkim rozpędem, nie uczyniwszy sobie nic złego, na świeżo usypany wał ziemny. Wielka masa muru i metalu, przypominająca wieżę kościelną, spadła na ziemię obok niego i odskoczyła, rozprysnąwszy się na cegły, kamienie i odłamki wapna, jak wybuchająca bomba.
Straszliwe uderzenie rozgniotło wielki blok kamienny, jak jajko. Rozległ się trzask i gruchot, wobec którego wszelki hałas, jaki mister Fotheringay słyszał kiedykolwiek w życiu, był szelestem opadającego piórka, a po nim nastąpiła cała serja dalszych trzasków i gruchotów. Straszliwy wiatr leciał przez ziemię i niebo tak, że z wielkim trudem cudotwórcy udało się unieść głowę. Przez chwilę stracił dech i był tak zdumiony, że nie mógł sobie zdać sprawy, gdzie jest i co się stało. Dotknął ręką głowy, chcąc się przekonać, czy ma wszystkie włosy — to był pierwszy jego odruch.
— Boże! — wymówił z trudem, gdyż wiatr wtykał mu zpowrotem słowa do gardła. — To ci dopiero harmider! Coś się popsuło? Burza i pioruny. A przed chwilą śliczna noc! To Maydig namówił mnie na takie głupstwo. Co za wiatr! Jeżeli tak dalej potrwa, na pewno mnie piorun trzaśnie!... Gdzie jest Maydig?
Rozejrzał się dookoła, na ile tylko pozwoliły mu powiewające poły żakietu. Świat wyglądał niezwykle.
— Niebo, zdaje się, jest w porządku — stwierdził mister Fotheringay. — I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie ten wściekły wiatr. Księżyc przecież świeci nad głową. Tak, jak przed chwilą. Jasno, jak w południe. Ale jeżeli chodzi o resztę... Gdzie jest miasto? Gdzie jest — gdzie jest wszystko? I skąd się bierze ten djabelski wiatr? Wcale przecież nie kazałem, żeby był wiatr.
Mister Fotheringay stoczył bezpłodną walkę z wichurą, chcąc stanąć prosto, i wywróciwszy się, pozostał na czworakach. Przyglądał się księżycowi pod wiatr, a poły żakietu powiewały mu nad głową.
...Coś się popsuło — myślał. — Ale co? Bóg raczy wiedzieć.
Daleko i szeroko nic nie było widać w oślepiającym zamęcie. Wicher z rykiem unosił mgłę pyłu, wirujące zwały ziemi, stosy podruzgotanych ruin. Nigdzie drzewa, nigdzie domu, nigdzie znajomego kształtu; wszędzie dziki zamęt, ginący w ciemnościach, wirujące trąby powietrzne i potoki, błyskawice i pioruny, jak podczas rozszalałej burzy. Koło mistra Fotheringay’a w bladej poświacie leżało coś, co może niegdyś było wiązem: skłębiona masa drzazg i drzewa, drżąca od szczytu do korzeni; a dalej — spiętrzony stos żelaznych sztachet.
Rozumiecie, kiedy mister Fotheringay zatrzymał krążenie ziemi dookoła słońca, nie zrobił on żadnych zastrzeżeń, dotyczących ruchu przedmiotów na jej powierzchni. A ziemia kręci się tak prędko, że punkt na równiku przebywa około tysiąca mil na godzinę, a w naszej szerokości geograficznej — o pół raza więcej. Wskutek tego miasteczko i mister Fotheringay, i mister Maydig, i wszyscy i wszystko zostało wyrzucone przed siebie z szybkością dziewięciu mil na sekundę — czyli o wiele prędzej, niż gdyby ich wystrzelono z armaty. I każda istota ludzka, każde stworzenie, dom i drzewo — cały znajomy nam świat — leciał przed siebie, rozbijał się i roztrzaskiwał. To wszystko.
Mister Fotheringay nie zdawał sobie rzeczywiście sprawy z istotnego stanu rzeczy. Rozumiał tylko, że ten cud nie udał się i to go napełniło niechęcią do cudów wogóle. Znajdował się w ciemnościach, gdyż nadbiegły chmury i zakryły odrazu księżyc, a powietrze było pełne wirujących szczątków różnych przedmiotów. Wielki szum wichru i wody napełnił powietrze. Nieszczęsny cudotwórca, osłaniając się dłonią od pyłu, śniegu i deszczu, ujrzał w świetle błyskawicy ogromny wał wodny, zbliżający się ku niemu.
— Maydig! — jęknął mister Fotheringay, wśród rozszalałych żywiołów — Maydig! — Stań! — zawołał do zbliżającej się wody. — Na miłość boską, zatrzymaj się! — Chwileczkę — powiedział mister Fotheringay do błyskawic i grzmotów. — Zatrzymajcie się na chwilę, póki nie zbiorę myśli... Co tu robić? Co robić?.. Boże! Chciałbym, żeby Maydig był ze mną. — Wiem! — zawołał nagle. — I na miłość boską, niech mi przyjdzie coś na myśl natychmiast.
Stał wciąż na czworakach, walcząc z wiatrem i skrupulatnie szukając jakiejś rady.
— Ach! — zawołał. — Niech nic się nie dzieje, póki nie przyjdzie mi coś do głowy i póki nie powiem: — „Już!“ — Boże! czemu nie pomyślałem o tem wcześniej!
Natężał swój mały głosik pośród zawiei, krzycząc głośniej i głośniej, usiłując napróżno usłyszeć siebie samego.
— A teraz, uważaj! słuchaj, co teraz powiem! Przedewszystkiem, kiedy powiem wszystko, co mam do powiedzenia, zabierz mi tę czarodziejską siłę, daj mi chcieć akurat tyle, ile chcą inni ludzie, i niech ustaną te wszystkie niebezpieczne cuda. Nie podobają mi się. Lepiej niech ich nie robię. To, po pierwsze. A po drugie — chcę się znaleźć przed czasem, nim się te cuda zaczęły; niech wszystko będzie tak, jak było, nim ta przeklęta lampa przewróciła się do góry nogami. To będzie wielka robota, ale już ostatnia. Zrobione? I więcej bez cudów! Wszystko tak, jak było! A ja niech się znajdę „Pod długim smokiem“, nimem jeszcze wypił swój półkwaterek. Tak! To wszystko!
Tknął palcem w ziemię, zamknął oczy i powiedział:
— Już!
Zrobiła się wielka cisza... Poczuł, że stoi wyprostowany...
— Tak pan sądzi? — powiedział jakiś głos.
Otworzył oczy. Był w barze „Pod długim smokiem“, dyskutując o cudach z Toddym Beamish. Miał uczucie, że zapomniał czegoś wielkiego, co zresztą odrazu przeminęło. Rozumiecie, że skoro mister Fotheringay stracił swoje właściwości cudotwórcze, a wszystko wróciło do dawnego stanu, to i pamięć jego cofnęła się aż do chwili, gdyśmy rozpoczęli to opowiadanie. Tak, że mister Fotheringay nie mógł pamiętać niczego, o czem się tutaj mówiło. I w dalszym ciągu, niewątpliwie, nie będzie on wierzył w cuda.
— Powiadam wam, że cudów, we właściwem tego słowa znaczeniu, niema i być nie może — dowodził. — Mogę wam tego dowieść.
— Tak pan sądzi? — powiedział Toddy Beamish, — Niech pan udowodni, jeżeli pan potrafi.
— Niech pan spojrzy, panie Beamish — rzekł mister Fotheringay. — Zastanówmy się, co to jest cud? Jest to coś sprzecznego z prawami natury...


KONIEC



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: anonimowy.