Cymbelin (Shakespeare, tłum. Rossowski, 1897)/Akt czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Cymbelin
Pochodzenie Dzieła Wiliama Szekspira Tom IX
Redaktor Henryk Biegeleisen
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1897
Druk Piller i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Stanisław Rossowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór:
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT CZWARTY.

SCENA PIERWSZA
W pobliżu jaskini Belaryusza.
Wchodzi KLOTEN.

Kloten. Jeśli Pisanio nie zełgał, musi miejsce ich spotkania znajdować się tu gdzieś w pobliżu. — Strój jego w sam raz dla mnie; nigdzie nie gniecie, leży jak ulany. Dlaczego więc nie miałaby się nadać — dla mnie także jego narzeczona, pochodząca od tego samego stwórcy, który stworzył krawca, tych szat stwórcę. Już ja dam z nią sobie radę. Nie darmo przecie powiadają — mam cały respekt dla tej gadki — że kobieta pewnie się z tym zgodzi, kto jej dobrze dogodzi. To będzie też mojem zadaniem. A mogę sobie chyba przyznać — czyż godzi się zwać próżnością, jeśli mężczyzna manipuluje z lusterkiem, w swoim oczywiście pokoju — owóż mogę sobie przyznać, że linie mego ciała nie zarysowują się ani odrobinę mniej delikatnie, niż u niego; jestem równie młody, a silniejszy; fortunie bardziej odeń miły, przytem wyższy poważaniem, jakiego obecnie doznaję, wyższy rodem, co najmniej równie zręczny w służbie rycerskiej w ogólności, a zręczniejszy w pojedynku. No, i proszę kogo, to uparte stworzenie na złość mnie, kocha jego! Ach, jakże nędzną kreaturą człowiek! Twa głowa, Postumusie, za małą godzinkę spaść musi ci z karku, choć tak silnie na nim siedzi w tej chwili; twa narzeczona uledz będzie musiała gwałtowi; przed oczyma podrę ci suknie na drobne kawałki — a skoro to się stanie, kopiąc, za pędzę ją do ojca. Być może, iż go trochę ubodzie zbyt surowe postępowanie moje; lecz mama, robi z nim, co jej aię żywnie podoba, z pewnością więc obróci wszystko na mą chlubę. Konie uwiązałem silnie — za błyśnij mój mieczu i spełnij straszliwe dzieło! Fortuno, wydaj ją w moje ręce! — To jest najniezawodniej miejsce ich spotkania; nie ważyłby się Pisanio, prawić mi bajek.

SCENA DRUGA.
Przed wejściem do jaskini.
BELARYUSZ, GWIDERYUSZ, ARWIRAGUS i IMOGENA wychodzą z jaskini.

Belaryusz. Gdy niezdrów czujesz się, pozostań w grocie.
Skończywszy łowy, powrócimy tutaj.
Arwiragus. Bracie, pozostań. Wszak jesteśmy braćmi.
Imogena. Wszak braćmi wszyscy powinni być ludzie.
To tylko kasta rozdziela te pyłki.
Ja to, naprawdę, co się zowie, chory.
Gwideryusz. Idźcie polować, ja zostanę przy nim.
Imogena. Tak jeszcze chory nie jestem, choć źle mi.
Tylko się miejskie niewieśeiuchy mażą,
Ginąc ze strachu, nim jeszcze zasłabną.
Bez troski idźcie do swych zwykłych zajęć;
Kto nawyknienia burzy, wszystko burzy.
Nie jest mi dobrze, lecz to się nie zmieni,
Gdy zostaniecie. Komu brak ochoty
Do towarzystwa, nie wzmocni go ono.
Choroba moja niezbyt groźna jeszcze,
Gdy mówię o niej. Zostawcie mię, proszę;
Nic nie ukradnę wam, prócz siebie chyba,
A choćbym umarł — nie wielka to kradzież!
Gwideryusz. Kocham cię, rzekłem. Uczuć się nie mierzy,
Lecz kocham ciebie tak, jak oprócz ciebie,
Kocham jedynie ojca.
Belaryusz. Co ty mówisz?
Arwiragus. Jeśli to grzechem, podzielam go z bratem;
Nie wiem, dla czego tak gorąco kocham
Tego młodzieńca. Sam raz rzekłeś, ojcze,
Ze głąb uczucia bezdenna... Przyjmijmy,
Iż u drzwi mary już stoją, że musi
On umrzeć, lub ty, ojcze, powiedziałbym:
„Raczej już ojciec, niż on!“

Belaryusz (do siebie.) O, wzniosłości!
O, ty szlachectwo natury i rodu!
Złe z złego rodzi się, z podłości podłość,
Mąki i plewę, cnoty i występki
Natura daje... Nie jestem ich ojcem,
Musi jednakże dziwić mnie, gdy słyszę,
Że jego bardziej, niźli mnie kochają...
To już dziewiąta!
Arwiragus. Żegnaj, drogi bracie.
Imogena. Szczęśliwych łowów.
Arwiragus. Tobie: zdrowia. — Idźmy!
Imogena (do siebie). Jacy poczciwi! Boże, jak świat kłamie!
Dworzanie mówią: za dworem dzicz sama!
Wręcz o czem innem ty pouczasz, życie!
Z głębi mórz wstają potwory, gdy potok
Niejedną słodką rybą nas uracza.
Lecz jam na prawdę chora — czas, Pisanio,
Skosztować twego środka.
Gwideryusz. Nic nie zdradził.
Powiedział, że los wrogi pchnął go w nędzę,
Że hańba spadła nań, choć nie zawinił.
Arwiragus. I mnie to mówił, lecz przyrzekł zarazem,
Iż kiedyś więcej dowiem się.
Belaryusz. Do lasu!
Pozostawiamy ciebie, wypoczywaj.
Arwiragus. Nie zabawimy długo.
Belaryusz. A nie choruj!
Wszak ty-ś gosposią naszą...
Imogena. W złem, czy dobrem,
Wierzę wam.
Belaryusz. Obyś zachował tę wierność!

(Imogena oddala się).

Chociaż zbiedzony, chłopiec ten niechybnie
Szlachetną krew ma w żyłach.
Arwiragus. Śpiewa, jak anieli.
Gwideryusz. A jak gotuje!
Arwiragus. Korzonki tnie zgrabnie
W figury, tak zaś przyprawia polewkę,
Jakby był chorej Junony lekarzem.

A cóż dopiero mówić o tem lubem
Mieszaniu westchnień z uśmiechem, jakgdyby
Westchnienia wzdychać zbierała ochota,
Ze uśmiechami nie są, lub jakgdyby
Uśmiech drwił z westchnień, co z świątyni bogów
Wychodzą, aby wiatrów stać się łupem,
Które przeklina żeglarz.
Gwideryusz. W nim cierpliwość
Zrosła się z smutkiem tak, iż w jedno splotły
Swoje korzenie.
Arwiragus. Wzrastaj, cierpliwości!
Ty zasię smutku, przeklęte nasienie,
Uwolnij winnej macicy korzenie!
Belaryusz. Czas już najwyższy. Chodźcież. — Któż to znowu?

(Wchodzi Kloten).

Kloten. Nigdzie tych łotrów nie mogę wyszukać.
Wziął mnie na kawał. O, jakżem strudzony!
Belaryusz. „Łotrów?“ Czy do nas pije? Skąd ja znam go?
Ach, toć to Kloten, syn królowej. Przebóg!
Coś w tem się święci! Dawno-m go nie widział,
Poznałem jednak... Najlepiej zniknijmy!
Gwideryusz. On przecie sam. Wy dwaj na zwiady pójdźcie.
Czy wiedzie kogo z sobą? Prędko, prędko!
Ja tu go spotkam.

(Belaryusz i Arwiragus oddalają się).

Kloten. Stój! Kto tam ucieka?
Ach, to zapewne rozbójnicy górscy...
Słyszałem o nich... Kto ty, niewolniku?
Gwideryusz. Istotnie byłbym chyba niewolnikiem,
Gdybym nie odparł obrazy...
Kloten. Rabusiu!
Łotrze, opryszku, poddaj się, złodzieju!
Gwideryusz. Komu-ż? Czy tobie? Któżeśty? Masz może
Silniejsze ramię, lub mężniejsze serce?
W języku, prawda, nie dorównam tobie,
Nie zwykłem bowiem nosić miecza w zębach.
Ktożeś ty, który tak przemawiasz?

Kloten. Chamie,
Czy nie poznajesz mnie z szat?
Gwideryusz. Nie, nicponiu!
Ni ciebie, ani twego krawca, twego dziadka;
Bo on ci suknie te dał, w których, widno,
Cała twa wartość.
Kloten. Kłamiesz, arcyszelmo!
Nie zrobił ich mój krawiec.
Gwideryusz. Precz więc z oczu,
I dziękuj temu, kto ci dał je. Głupców
Nie warto nawet bić.
Kloten. Ha! Usłysz, drabie,
Moje nazwisko.
Gwideryusz. Jakże się nazywasz?
Kloten. Kloten, brygancie!
Gwideryusz. „Kloten, brygancie!“ — Niechaj i tak będzie!
Mnie to nie strwoży; ni tyle, co żaba,
Lub pająk...
Kloten. Otóż, ku tem większej grozie,
Ku zupełnemu zgnębieniu, wiedz o tem,
Ze mi królowa matką.
Gwideryusz. Wielka szkoda!
Podlejszy jesteś, niż twój ród.
Kloten. Ty nie drżysz?
Gwideryusz. Drżeniem przejmuje mnie jedynie mądrość,
A głupcom puszczam wszystko płazem.
Kloten. Giń więc!
Gdy własnoręcznie ubiję cię, pomknę
Za wspólnikami twymi, którzy uszli.
Na bramach ludu zatknę wasze głowy.
Poddaj się, nędzny rozbójniku górski.

(Wychodzą, walcząc).
(Wracają Belaryusz i Arwiragus).

Belaryusz. Sam jeden przybył.
Arwiragus. Prócz niego nikt zresztą
Musiałeś się pomylić, ojcze.
Belaryusz. Nie przypuszczam.
Dawno to wprawdzie, jak go widywałem,
Lecz ani jeden rys jego oblicza
Nie zatarł się w pamięci z biegiem czasu.

Tak samo zresztą jąka się, tak samo
Bryzga słowami... Nie! To niezawodnie
Kloten we własnej osobie.
Arwiragus. Tu byli...
Gdyby brat tylko poradził z nim sobie.
Zły to, powiadasz, człowiek.
Belaryusz. W nim poprostu
Człowieka nie ma; jak pomnę, on nie wie,
Co lęk, co zgroza; często brak poznania
Chadza z zuchwalstwem. Lecz oto i brat twój.

(Wchodzi Gwideryusz z głową Klotena w ręku).

Gwideryusz. Kloten, to mieszek całkiem pusty,
Bez grosza. Mózgu nie byłby mu ze łba
Wycisnął sam Herkules, bo tam mózgu
Nie było wcale. Musiałem to zrobić,
Bo byłby głupiec ten poniósł mą głowę,
Tak jak ja jego.
Belaryusz. Przebóg, co zrobiłeś?
Gwideryusz. Wiem, co: uciąłem głowę Klotenowi,
Synowi, jak sam rzekł, królowej-pani.
Lżył mnie on łotrem, opryszkiem; przysięgał,
Że sam was wszystkich połapie; że głowy
Zdejmie nam stamtąd, gdzie wyrosły z karków,
I u bram ludu zawiesi!
Belaryusz. Już po nas!
Gwideryusz. Cóż więcej stracić, mój ojcze, możemy,
Nad to, co on chciał zabrać: życie? Prawo
Nas nie ochrania; więc żali się wahać,
Gdy taki dumny kloc mięsa nam grozi,
Na własną rękę grając sąd i kata?
Czyż praw nie czcimy? Widzieliście wielu,
Którzy z nim przyszli?
Belaryusz. Ani żywej duszy
Nie widać nigdzie, ale — naturalnie —
Musiał mieć orszak. Bo choć jego humor
Był ciągłą zmianą — i to jeszcze zmianą
Z złego na gorsze, to-ć do tego stopnia
Nawet on chyba nie upadł na głowę,
By sam się wyrwał. Zapewne u dworu
Coś zasłyszano, iż jacyś tam ludzie

W jaskiniach żyją tutaj i polują;
Bano się może, iż wzrośniemy w bandę;
Wówczas on, (patrzy to całkiem na niego)
Przysiągł, że nas wyłapie... Ale trudno
Przypuszczać, aby sam szedł tu; nie byłby
Ważył się, jem u by nie pozwolono.
Słuszna obawa więc, że miał groźniejszy
Ogon, niż głowę.
Arwiragus. Ha, niechaj się dzieje,
Jak bogi zechcą; lecz brat mój postąpił.
Jak należało.
Belaryusz. Nie miałem ochoty
Polować dzisiaj; choroba Fidelia
Drogę mi przedłużała.
Gwideryusz. Ja mu głowę
Uciąłem własnym jego mieczem, który
Wydobył na mnie; rzucę ją do wody
Za naszą skałą, niech płynie do morza;
Niechaj rybakom teraz opowiada.
Ze jest Klotenem, synalkiem królowej.
Co mi tam!

(Odchodzi).

Belaryusz. Boję się zbyt rychłej pomsty.
O, Polidorze, czemuś to uczynił?
Mimo odwagi —
Arwiragus. Ja bym go wyręczył,
Jeśliby zemsta tylko mnie spotkała.
Kocham cię, bracie, ale ci zazdroszczę;
Ten czyn tyś skradł mi. O, pragnę, by zemsta,
O ile czoło jej stawić możliwem,
Przyszła tu z nami obliczyć się...
Belaryusz. Ano,
Stało się! Żadnych dziś łowów! Nie trzeba
Niebezpieczeństwa wyzywać bez celu.
Do groty! Zajmij się z Fideliem kuchnią,
Na Polidora ja zaczekam tutaj...
Przyjdziem wnet oba.
Arwiragus. Biedny, chory chłopiec!
Chętnie doń pójdę. Aby mu przywrócić
Rumieniec, bez wahania krew puściłbym

Całemu miastu Klotenów i jeszcze
Chlubiłbym się z dobrego czynu!

(Odchodzi).

Belaryusz. Boska
Naturo, jakże cudnie się objawiasz
W królewskich tych potomkach! Są łagodni,
Jak zefir, kiedy całuje fiołki,
Nie chyląc nawet im czółek; lecz nagle —
Krew ich królewska umie stać się wrogą,
Jak dzika burza, która jodłę górską,
Za czub porwawszy, zgina do stóp. Instynkt
Niespostrzeżenie, bez żadnych pouczań
W monarszą w nich się przeradza wspaniałość,
Honor i wzniosłość budzi niezrównaną,
Odwagę wznieca, krzewiącą się dziko,
Zapewnia żniwo bez siewu. — Szczególna!
Czego zwiastunem to przyjście Klotena?
Co nam śmierć jego przyniesie?

(Wraca Gwideryusz).

Gwideryusz. Gdzie brat mój?
Głowa Klotenowego kloca w dół popłynie
W poselstwie do królowej; zakładnikiem
Aż do powrotu będzie jego ciało.

(W jaskini odzywa się uroczysta muzyka).

Belaryusz. To mój misterny instrument. Posłuchaj.
Skąd też Kadwala grać wzięła ochota?
Gwideryusz. On tam — w jaskini?
Belaryusz. Wszedł przed chwilą właśnie.
Gwideryusz. Co to? Od śmierci mej najdroższej matki
Milczała gęśl... Solenność znamionuje
Solenną tylko chwilę. Cóż to znaczy?
Tryumf lub skarga z byle błahych przyczyn
Przystoi małpom chyba albo dzieciom.
Oszalał Kadwal?

(Wchodzi Arwiragus, niosąc Imogens jakgdyby martwą).

Belaryusz. Patrz, właśnie nadchodzi,
Dźwigając na ramionach powód smutku,
Z którego drwiliśmy.
Arwiragus. Zginęło ptaszę,
Pielęgnowane przez nas czule. Raczej

Wolałbym z lat szesnastu w sześćdziesiątkę
Przeskoczyć nagle, raźny krok młodości
Zmienić na znojny pochód z kul pomocą,
Niż to obaczyć.
Gwideryusz. O, ty słodka lilio.
Ani w połowie nie jesteś tak piękną
Na brata mego ramionach, jak byłaś,
Dopóki żywa rosłaś.
Belaryusz. Melancholio!
Kto zbadał twoje głębie, dno wymierzył,
By miejsce wskazać, gdzie twa łódź leniwa
Najłatwiej spuścić mogłaby kotwicę?
Błogosławione dziecię, wiedzą bogi
Na jak zacnego urosłabyś męża,
Gdybyś był nie padł pastwą melancholii.
Jak go znalazłeś?
Arwiragus. Już zesztywniałego;
Ale z uśmiechem na ustach, jakgdyby
Nie strzała śmierci zmiotła go — on drwił z niej,
A chyba muszka na śmierć załechtała.
Prawy policzek przytknął do poduszki...
Gwideryusz. Gdzie?
Arwiragus. Na podłodze; skrzyżował ramiona;
Że spi, sądziłem; podkute obuwie
Z nóg zdjąłem, aby nie czynić stukotu.
Gwideryusz. On też spi; jeśli zaś umarł, mogiłę
W łoże przemieni, przy którem rusałki
Pląsy wieść będą. Czerw się tam nie zbliży.
Arwiragus. Przez całe lata, jeśli żyć tu będę,
Ślubuję sypać najpiękniejsze kwiaty
Na twą mogiłę; nie zabraknie tobie
Pierwiosnków bladych, jak bladem twe liczko,
Hiacyntów sinych, jak twe żyłki sine,
Ani róż, które chlubić się powinne,
Iż woń ich słodką, by twój oddech... Ptaszki
Dziobkami znosić ci będą to wszystko,
Ku zawstydzeniu onych spadkobierców,
Którzy nie pomną o grobie ojcowskim.
Gdy zaś niestanie już kwiatów, niech mirta
Grób twój ustroi na zimę.

Gwideryusz. Dość! Przestań!
Słowa, to godne ust dziewcząt, nie igraj
Z powagą śmierci. Zwłoki zwróćmy ziemi,
Niech obowiązku nie opóźnia zachwyt.
Do grobu nieśmy go.
Arwiragus. Gdzie ma on spocząć?
Gwideryusz, Obok najlepszej matki, Euryfili.
Arwiragus. Dobrze, a chociaż głosy nam zgrubiały,
Już prawie męski przybrawszy charakter,
Pieśń mu zanućmy tę, co niegdyś matce,
Zmieniając tylko imię Euryfili
Na jego imię: Fidelio.
Gwideryusz. Kadwalu!
Nie mogę śpiewać; mógłbym chyba, płacząc,
Wymawiać słowa... Śpiew bólem stłumiony
Gorszem bluźnierstwem nawet, niż w świątyni
Kłamstwo kapłańskie...
Arwiragus. Więc wtóruj nam, mówiąc.
Belaryusz. Przy wielkim bolu milkną niniejsze. Kloten
Poszedł w niepamięć; a to-ć syn królowej
I chociaż wrogiem okazał się naszym,
Zważcie, iż winę już odpokutował.
Jakkolwiek każdy: wysoki, czy niski,
Jednako prochem staje się — szacunek,
Anioł-stróż świata oddziela potężnych
Od zwykłych śmiertelników. Nasz przeciwnik
Księciem był, chociaż zaś jego wróg poległ,
Trzeba jak księcia pochować go.
Gwideryusz. Dobrze.
Trup Tersytesa godzien jest Ajaksa,
Gdy obaj martwi.
Arwiragus. Zechcesz go tu przynieść?
My pieśń tymczasem zanucim. — Zaczynaj.

Śpiew.

Gwideryusz. Już cię słońce nie ogrzeje,
Już nie wtargnie chłód do łona;
Zakończone twe koleje,
Należytość uiszczona.

Lube dziewczę, chłopcze miły,
Czeka na was głąb mogiły.
Arwiragus. Już ci bać się nie potrzeba
Żadnej władzy, ni mocarzy;
O strzęp sukni, o kęs chleba
Troska ciebie już nie zwarzy.
Króle, mędrcy — równi tobie:
Wszak i oni spoczną w grobie.
Gwideryusz. Czem dla ciebie błyskawice?
Arwiragus. Co dla ciebie grom dziś znaczy?
Gwideryusz. Fałsz nie spojrzy ci już w lice.
Arwiragus. Drwisz z rozkoszy i rozpaczy.
Obaj. Kochanka luba, kochanek miły,
Pospołu z tobą pójdą w mogiły.
Gwideryusz. Niech nie tknie czarodziej ciebie.
Arwiragus. Niech w różka nie zwodzi ciebie.
Gwideryusz. Niech upiór nie nęka ciebie.
Arwiragus. Niech minie ból, męka, ciebie.
Obaj. Niech nad tobą spokój wionie,
Hołdy zbieraj i po zgonie.

(Belaryusz powraca ze zwłokami Klotena).

Gwideryusz. Obchód skończony, złóż go ojcze, tutaj.
Belaryusz. Ot, parę kwiatów... Więcej po północy,
Bo zioła, nocną zwilgocone rosą,
Najlepiej zdobią mogiły. U strójcie
Twarz zmarłą w kwiaty; wam wyziera z twarzy
Zwiędłość, co wkrótce i te kwiaty zwarzy.
Chodźcie modlitwę odmówić na klęczkach.
Co nieba zrządzą, człowiek nie odmienia;
To koniec szczęścia, ale i cierpienia.

(Odchodzą).

Imogena (budząc się). Tak, panie, do Milfordu. Tędy droga?
Dzięki. — Przez krzaki? — A daleko jeszcze?
Ktoby to myślał! — Bez mała sześć milek?
Maszerowałam całą noc... Spać pragnę.
Cyt! Bez nikogo! — Bogi i boginie!

(Spotrzega trupa).

Kwiaty są, jakby rozkosze na ziemi,
A krwawy trup pod niemi, jakby boleść...

Tak... Ciągle jeszcze śni mi się zapewne...
Bo śniło mi się, żem strażnikiem groty
I zacnych ludzi kucharzem; niedorzeczność,
Filar, z niczego na nic przeniesiony,
A zbudowany z mgły, przez wyobraźnię;
Wzrok nawet może stać się, jak myśl, ślepym.
Drżę, taki lęk mnie zbiera. Ależ w niebie
Została przecie kropelka litości!
Drobna, jak ziarno maku; z niej, bogowie,
Dajcie mi cząstkę... Ja śnię jeszcze ciągle...
Nawet na jawie sen przy mnie i we mnie,
Nie urojony, bo czuję go. Bogi!
Ten trup bez głowy — w szatach Postumusa!
Jego kształt nogi, a to jego ręka;
Stopa Merkura, uda godne Marsa,
Herkulesowe ramię — lecz gdzie głowa?
Mord nawet w niebie? — Co? — Brak jej. — Pisanio!
Wszystkie przekleństwa szalonej Hekuby
Rzucone Grekom, rzucam, by cię zmiażdżyć.
W spółce z Klotenem, tym dzikim szatanem,
Zgładziłeś mego męża tu! Czytanie,
Pismo niech zwie się odtąd nieinaczej,
Jak zdradą stanu. — Przeklęty Pisanio!
Fałszywem pismem — przeklęty Pisanio,
Zwaliłeś główny maszt najwspanialszego
Okrętu. — Biada mi, o, Postumusie,
Gdzie twoja głowa? Gdzie ona? Gdzie ona?
Niechby Pisanio przeszył ci był serce,
Byle zostawił głowę... Czy-ż możebne?
On wraz z Klotenem, złość w spółce z chciwością
Sprawili to nieszczęście. Tak, to jasne, jasne!
Ten trunek, co go dał mi, nakazując,
Jako dla ukojenia serca świetny,
Czyż nie odurzył mnie, nie zabił prawie!
Zgadza się jedno z drugiem. Oto dzieło
Pisania i Klotena, obu. — Ach!
Twa krew niech różem będzie dla lic moich,
Byśmy tem straszniejszymi się wydali,
Gdy kto nas znajdzie. — O, mężu, mój mężu!

(Wchodzą: Lucyusz, kapitan, kilku oficerów i wróżbita).

Kapitan. Galijskie legie przebyły już morze,
Jak im kazano i w porcie Milfordu
Czekają na was razem z okrętami
Całkiem gotowe.
Lucyusz. Jakie wieści z Rzymu?
Kapitan. Szlachtę i ludność graniczną powołał
Senat. Gorącym ożywieni duchem
Z pewnością dzielnie się spiszą. Są w drodze
Pod rozkazami mężnego Jachima,
Brata Sienny.
Lucyusz. Kiedyż wylądują?
Kapitan. Przy pierwszym wietrze pomyślnym.
Lucyusz. Ten pospiech
Piękne rokuje nadzieje. Zlustrować
Należy wojska, które już przybyły.
Każdy przywódzca niech pamięta o tem.
Teraz mi powiedz, ty, panie, co tobie
O naszej wojnie śniło się w tycii czasach.
Wróżbita. Ubiegłej nocy dały mi znak bóstwa;
Pościłem, modląc się o objawienie.
Ptak Jowiszowy, orzeł Rzymu, wzbił się
Z orjentu ziem wilgotnych tu, na zachód,
I znikł w słonecznem świetle; to oznacza,
Jeśli stan grzeszny nie mąci mi wzroku,
Zwycięstwo Rzymu.
Lucyusz. Śnij, tak panie, zawsze —
Byle sprawdzały się sny. Ale stójcie!
Czyż to pień został pozbawiony wierzchu?
Szczątki to jakiejś szlachetnej budowy.
Patrzcie: paź — martwy, czy we śnie. Zmarł pewnie.
Wzdryga się życie szukać łoża sobie
Przy nieboszczykach, albo spać na grobie.
Chciałbym zobaczyć twarz chłopca.
Kapitan. On żyje!
Lucyusz. Wyjaśni więc nam rzecz całą. Młodzieńcze,
Opowiedz swe przygody; bo, przypuszczam,
Godne poznania; kogoż to obrałeś
Jakby za krwawą poduszkę? Kto, powiedz,
Śmiał zburzyć dzieło szlachetnej natury?

A ty, jak wiele też sam utraciłeś
W tej katastrofie? Co stało się? Kto to?
Kto ty?
Imogena. Jam nic, i lepiej by mi było,
Gdybym w nic zapadł. Ten człek był mym panem
Dzielny Brytańczyk, miłowania godny,
Padł tu od ciosów zbójeckich góralów.
Równego jemu pana nie ma; gdybym
Z wschodu na zachód poszedł, służby żebrząc,
Znalazłbym wielu, może — wszystkich dobrych,
Służyłbym wiernie, ale nie znalazłbym
Równego jemu.
Lucyusz. Poczciwy młodzieńcze!
Niemniej mnie skargi twe wzruszają smętne
Jak widok twego pana. Jak go zwano?
Imogena. Ryszard de Champ.

(Do siebie).

Choć kłamię, to-ć nikomu
Nie szkodzę; choćby więc słyszały bogi,
Przebaczą.
Lucyusz. Ty zaś zowiesz się?
Imogena. Fidelio.
Lucyusz. I nie zawiodłeś bynajmniej imienia,
Owszem, przez wierność zasłużyłeś na nie.
Może spróbujesz ze mną? Chociaż pewnie
Równie dobrego nie znajdziesz już pana,
Kochać cię będę niemniej, jak on, pewnie.
Gdyby sam cesarz list pisał i gdyby
List ten przez senat został mi przysłany,
Nie zaleciłoby to ciebie bardziej
Niż twoja własna wartość. Pójdź-że ze mną.
Imogena. Pójdę, gdzie każesz, panie. Ale przedtem
Chciałbym te zwłoki ukryć przed muchami,
Jak tylko może głęboko ten rydel
Wkopać się. Skoro już kwieciem i liściem
Grób ten obsypię, gdy zmówię sto modlitw,
Każdą dwukrotnie — płacząc i wzdychając,
Opuszczę jego służbę, by pójść z wami,
Jeśli mnie zabrać chcesz.

Lucyusz. Tak, dobry chłopcze!
Będę ci raczej ojcem, niźli panem.
O, przyjaciele.
Nas to pacholę uczy, nas, jak męże
Mają swe obowiązki spełniać. — Najpiękniejszy
Kawał murawy wybierzcie; włóczniami
Wykopać grób. Nieboszczyk ten przez ciebie
Stał mi się drogim, chłopcze. Weźcie zwłoki
I pochowajcie je w rycerski sposób.
Rozpogódź lice. Nieraz — rzec to mogę —
Wyższemu szczęściu ból torował drogę.

(Odchodzą).
SCENA TRZECIA.
W pałacu Cymbelina.
Wchodzą: CYMBELIN, DWORZANIE i PISANIO.

Cymbelin. Nuże, przynieście mi wieść jaką o niej.
Istne deliryum nęka ją z obawy
O syna — szał, co życiu grozi. Bogi,
Jakże mnie ciężko karzecie! Imogena,
Pociecha moja cała, znikła; żona
Na łożu śmierci; w czasie, kiedy wojna
Zagraża mi straszliwie, syn jej przepadł,
Niezbędny właśnie; zewsząd ciężkie ciosy,
I ani krzty otuchy. — Lecz ty, panie.
Który widziałeś dobrze, iż uciekła,
A chcesz udawać, jakbyś nic nie wiedział,
Poczekaj, musisz ty mi na torturach
Wyśpiewać wszystko!
Pisanio. Moje życie, królu,
Pokornie składam u twych stóp, jednakże
Ani gdzie moja pani bawi, nie wiem,
Ani dlaczego znikła, kiedy wróci.
Błagam cię nie wątp, najjaśniejszy panie,
O mej wierności.
Pierwszy dworzanin. Dostojny monarcho!
W dniu, gdy uciekła, on był przecie tutaj,

Klnę się sumieniem. Wiem zresztą, jak szczerze
Swe obowiązki pełni on. Klotena
Gorliwie wszędzie poszukują. Pewnie
Znajdzie się on.
Cymbelin. Burzliwe przyszły czasy!
Tym razem niech ci ujdzie to na sucho,
Lecz podejrzenie nasze dalej wisi
Nad twoją głową.
Drugi dworzanin. Najjaśniejszy panie!
Wylądowały już legiony rzymskie,
Wysłane z Galii, a wzmocnią się jeszcze
Szlachtą przez senat rzymski powołaną.
Cymbelin. Teraz rad trzeba królowej i syna!
Za wiele na mnie jednego!
Pierwszy dworzanin. Mój królu!
Wróg nie przyćmiewa twego wojska liczbą;
A choćby więcej ich przyszło, my także
Wystawmy więcej, trzeba tylko hufce
Wieść w pole. Same przecie o to proszą.
Cymbelin. Dzięki wam. Idźmy na spotkanie chwili,
Która nas czeka; nie Włochy nas trwożą,
Jeno najbliższa troska. Dość już! Pójdźmy.

(Cymbelin i dworzanie odchodzą).

Pisanio. Ni słówkiem pan mi nie dał odpowiedzi
Na ów list, w którym donosiłem jemu,
Ze Imogena padła z mojej ręki.
Dziwne! Nic nie wiem też, co z nią się dzieje,
Choć mi przyrzekła donieść; o Klotenie
Także nie sposób zasięgnąć języka.
Wszystko to razem wprawia mnie w ambaras.
Dopomagajcie, bogi; przez fałszywość
Zacność salwuję, niewiernością wierność.
W wojnie okażę miłość dla Brytanii,
Gdy nie polegnę, sam mnie król pochwali.
Co ciemne, przyszłość wyjaśni po burzy;
Bezsternym łodziom szczęście za ster służy.


SCENA CZWARTA.
Przed jaskinią.
Wchodzą: BELARYUSZ, GWIDERYUSZ ARWIRAGUS.

Gwideryusz. Hałas w około.
Belaryusz. Skryjmy się zawczasu.
Arwiragus. Cóż warto życie, gdy kryć się wciąż mamy
Przed czynem i niebezpieczeństwem?
Gwideryusz. Zresztą,
Co wam pomoże ucieczka? Rzymianie
Jako Brytanii synów nas zabiją,
Albo też, mając nas za rozbójników,
Za barbarzyńców, zabiorą nas z sobą,
A potem zgładzą.
Belaryusz. Słuchajcie, synowie,
Pospieszmy w góry, tam będzie bezpieczniej.
Do królewskiego wojska iść nam trudno.
Klotena śmierć nowiną, nas nikt nie zna,
Nie należymy do żadnego wojska;
Zaczną nas przesłuchiwać, gdzie mieszkamy,
I dojdą w końcu, co się tutaj stało,
Przyznanie będzie śmiercią, przedłużoną
Przez straszne męki.
Gwideryusz. Ojcze, te obawy
Chyba przystojne nie są w takich czasach.
I co nam po nich?
Arwiragus. Jak przypuszczać nawet,
Ze gdy usłyszą rżenie rzymskich koni,
Gdy ujrzą ognie obozowe, kiedy
Wzrok ich to olśni, a słuch oszołomi,
Czasu nie będą mieli, by wybadać,
Co my za jedni.
Belaryusz. Wielu zna mnie w wojsku
Z dawnych lat; Kloten był wówczas też młody,
A jednak czas go bynajmniej nie zatarł
W mojej pamięci. Przytem król, wierzajcie,
Nie wart mych usług, a waszej miłości;
Skutkiem wygnania nie mogłem was kształcić;
Rośliście nakształt dzikich zwierząt. Szczęście,

Co przy kolebce waszej stało, znikło,
Na łup was zdając skwaru latem, w zimie
Niewolnikami czyniąc mrozu.
Gwideryusz. Lepiej
Umrzeć, niż żyć tak. Oh, pójdźmy do wojska;
Mnie ani brata żywa dusza nie zna,
O tobie dawno musiano zapomnieć,
Wypadłeś przeto ludziom całkiem z głowy,
I nikt o ciebie nie spyta.
Arwiragus. Na słońce!
Ja tam pójść muszę. Jakto? Żebym dotąd
Konającego nie widział, krwi żadnej
Prócz krwi tchórzliwych zająców i wrącej
Krwi gemz, jeleni? Bym dotąd nie dosiadł
Konia, z wyjątkiem jednego, na którym
Bywali jeźdźce nielepsi odemnie;
Konia, co nie znał wędzideł, ni podków?
Wstyd mi świętemu słonku patrzeć w oczy,
Chłonąć blask jego święty i pozostać
Marnem nic.
Gwideryusz. Ojcze, ja także pójść muszę.
Błogosławieństwo daj, puść po dobremu,
A tem-ci chętniej pójdę; gdy nie, niechaj
Niebezpieczeństwo spadnie tylko na mnie
W postaci rzymskich mieczów.
Arwiragus. Mówcie: Amen!
Belaryusz. Ody wam tak mało na życiu zależy,
Dlaczegóż ja troskliwiej miałbym bronić
Resztek dni moich! Pójdę razem z wami!
Gdy dacie żywot ojczyźnie w ofierze,
Niech i mnie taka sama śmierć zabierze!

(Do siebie).

Czas im za długi... Krew wre w nich szalenie;
Czynami chcą stwierdzić swe pochodzenie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Stanisław Rossowski.