Przejdź do zawartości

Cudno i ziemia cudeńska/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Cudno i ziemia cudeńska
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1921
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Gdyby czynny polityk, piszący pamiętniki w Cudnie, zaskoczony został przez śmierć w owym roku 1918-tym, ostatnie wiersze rękopisu brzmiałyby zapewne, jak następuje:
„Wojna europejska zbliża się do przewidzianego przez nas wyniku. Zwycięskie wojska niemieckie opanowały już Wschód po krańce swych zamierzeń, zajęły żyzną Ukrainę i Kijów; od ich tylko woli zależy zajęcie Petersburga i Moskwy. Na Zachodzie walka pozycyjna przeradzać się już zaczyna w nową, ostateczną ofensywę na Paryż. Pociski niemieckie z dalekonośnych dział sięgają Paryża, z którego ludność ucieka w popłochu. Niebywały w dziejach pochód na dwa fronty dobiega swego kresu. Od wspaniałomyślności zwycięzców zależą już dzisiaj losy Europy.“
„U nas, w Cudnie, cicho — i robota nad budową nowego królestwa, choć powoli, zmierza do zarysów konkretniejszych. Trzeba się przygotować jeszcze na niektóre ustępstwa dla sprzymierzonego, lecz zwycięskiego narodu, w sprawie granic i zupełności naszych praw suwerennych. Ale mamy niepłonną nadzieję, że dostojny naród i wspaniałomyślny monarcha, którzy, zwyciężając, powołują do życia szereg państw ujarzmionych do niedawna przez Moskali, nie zapomną, że wskrzeszenie królestwa cudeńskiego było najdoniosłejszem ich dziełem wyzwoleńczem i pierwszym tytułem do wdzięczności pokoleń“ — — — — — — — — — — —
Tej podobne karty istniały napewno, ale zalega wątpliwość, czy która z nich dochowała się do naszych czasów. Pamiętnikarz bowiem, który dożył do listopada tegoż roku, już te karty podarł i spalił, a elukubracje podobne autorów, których śmierć zmiotła przed listopadem, uległy też niezawodnie zniszczeniu przez spadkobierców, ze względu na absolutną niezdatność tekstu do jakiegokolwiek użytku.
Trzeba wszelako przyznać, że wielu Cudnian baczniejszych nie prorokowało tak kategorycznie, zauważyło bowiem w działaniach Niemców na Zachodzie pewną monotonność znamienną. Szumny zalew niemiecki huczał już tylko w komunikatach, obijał się jednak o jakieś niezłomne skały, rozpryskiwał się o nie w syczącą pianę — i znowu zalegała względna cisza w kłamanej epopei Wilhelmów i Hindenburgów. Daleka, niezrozumiała walka spienionych fal ze skałami trwała już długo i działała rozmaicie na umysły rozmaitych Cudnian.
— Trzeba jeszcze wysiłków i poświęceń mówili jedni z coraz mniejszem przekonaniem.
— Czyżby skały ruszyły naprzód!? — przypuszczali inni z radosną otuchą.
Zbawczy pochód Foch’a na czele sprzymierzonych potęg podawany był przez Niemców za jakieś usiłowania lokalnych kontrataków. Ale ryk dział zwycięzkich, choć nieuchwytny uchem o kilkaset mil, sprawiał jakieś prądy powietrzne, od których drżały ściany opasującego Cudno pancernego kojca. Niemcom i ich stronnikom dzwoniły od tych prądów zęby; innym ludziom powietrze śpiewało pieśń wyzwolenia.
Do tych drugich, oczekujących radośnie, należał Edwin Szaropolski. Że zaś był obywatelem utylitarnym, skupiał wypatrywanie swe na punkcie świetlnym i pożądanym: niech tylko pobiją Niemców! Cokolwiek z tego wyniknie będzie lepsze od dzisiejszego marazmu. Możemy mieć jeszcze ciężkie życie, ale nie będziemy się już gotowali, jak dzisiaj, do lekkiej śmierci.
Od kilku dni symptomaty nowe zaczęły objawiać się pośród załogi niemieckiej w Cudnie: zły humor, nie przedsiębiorczy i wyzywający, lecz apatyczny. Mówiono, że rozprzęga się dyscyplina, że wojsko zmęczone długą wojną. Generał von der Hölle mieszkał już prawie tylko w wagonie, którym ciągle przejeżdżał do Berlina i napowrót. Jednak wieści urzędowe z frontów były aż do znudzenia te same, co wczoraj i przedwczoraj: Niemcy urządzali Ukrainę, siedząc w Kijowie, a we Francji trwała ciągle ich wielka, ostateczna ofensywa.
Tylko ciężkie powietrze późnej jesieni tak było nasycone miljonami krzyżujących się w niem radiotelegramów, nieuchwytnych w dosłownym sensie, że drżało i śpiewało, niby wiosenne.
Edwin szedł pewnego dnia pod wieczór ulicą 5-go listopada z zamiarem ponownego zażądania mebli ojcowskich od majora niemieckiego, który w nich się dotąd rozsiadał. Szedł pełen dobrego przeczucia nietylko co do mebli, lecz co do ogólnego zwrotu w zakisłej sytuacji ogólnej. Zacierał ręce i mówił półgłosem do siebie:
— Coś się ruszy nareszcie — —
Jakoż środkiem ulicy, z oddalenia, przypływał do niego ruch i wrzask. Ruch był przyziemny, niby rzuconego po bruku grona piłek, wrzask był dziecięcy.
— Aha — poznał Edwin — wypuszczono z redakcji wieczorny numer „Głosu cudeńskiego“.
Pośrodku stada chłopców jechał jeden na rowerze, objuczony ciężkiemi torbami. Wyprzedzały go piesze chłopaki, rozpędzone aż do nieprzytomności, rzucając na wszystkie strony drukowane płachty i okrzyk spazmatyczny:
— ...cesarza Wil-heel-ma!
— Co tam nowego ze źródła łask wszelkich? niecierpliwił się Szaropolski, nie słysząc jeszcze wyraźnie.
— Abdykacja cesarza Wil-heel-ma! — wrzasnął mu nad uchem przedni goniec.
— Dawaj!
Stwierdził oczyma wieść ogromną, spisaną, przepuszczoną przez cenzurę niemiecką, niezawodną. Polskie serce ledwie mu nie wyrzuciło z gardła okrzyku: niech żyje Polska! — ale angielskie wychowanie przemogło. Powiedział tylko:
— All right!
Bo czy to był skutek rewolucji w Berlinie, czy wielkiej klęski we Francji, fakt był niedwuznaczny: ogłaszał przegraną Niemiec.
Szaropolski odetchnął głęboko i poczuł, że powietrze, choć zaprawne stęchłą wonią błota i Żyda, miało naraz smak pożywniejszy. Przyszły mu do głowy pomysły figlarne: pójść do ministra Powidły i zapytać o dalsze horoskopy polityki krajowej — — Albo: dowiedzieć się o zdrowie generała von der Hölle — — Albo: zobaczyć, czy się nareszcie rozchmurzył stryj Joachim? — Tymczasem przypomniał sobie zamierzony uprzednio cel: odebrać meble od majora — i skierował się ku jego mieszkaniu.
Po ulicy, niby wielkie piaty brudnego śniegu, wiały nadzwyczajne dodatki dzienników w rakach przechodniów. Edwin dowiedział się niebawem, że nietylko Wilhelm abdykował i uciekł do Holandji, jak podpalacz z płonącego domu, lecz Niemcy, już przedzierzgnięte w republikę, błagają o pokój.
Inne dzienniki podawały szczegóły druzgocącej akcji Aljantów, prowadzonej przez naczelnego wodza Foch’a.
Szaropolski nie przypuszczał nawet na chwilę, że śni, bo nie śnił nigdy na jawie; wiedział dokładnie, że idzie ulicą do określonego celu, a naprzeciw niemu sypią się wypadki historyczne, które przyjść musiały, bo przyszły, według teorji Buckle’a. Tylko dlaczego sypią się w szystkie naraz? — Po ujściu kilkudziesięciu kroków już i na tę wątpliwość miał gotową odpowiedź: Bo okłamywano nas kapitalnie i odgradzano od prawdy. Teraz już i na utrzymanie cenzury nie mają Niemcy czasu, ani siły. Zatem — leżą powaleni na obie łopatki. Jest lepiej, niż możnaby wymarzyć.
Wyroiły się na ulicę tłumy osobliwie usposobione. Nie krzykliwe, ani manifestacyjnie radosne, lecz gorączkowo badawcze. Już nie sprzymierzeńcy, w pikelhaubach i pod bronią, pilnowali dobrego usposobienia Cudnian, ale Cudnianie wypatrywali, jak się zachowują sprzymierzeńcy i rychło całkiem z sił opadną. Ulica przedstawiała na każdym kroku obrazki do przysłowia: nosił wilk, ponieśli i wilka. Tu zanosiło się na to, że same owieczki poniosą wilka. Gemajny niemieckie włóczyły się bez broni, oszołomione niby zatrutym napojem; niektórzy taszczyli tobołki i bochenki chleba; ten i ów przypiął już sobie do munduru kawał czerwonej wstążki, afiszując swe przekonania republikańskie, a może tylko okazując swą nieszkodliwość Cudnianom. Oficerów niemieckich nie zdybać było na ulicy. Cała groza okupacji stała się naraz czemś nieobecnem, albo śmiesznem i wstydliwem. Noc rosła, a w niej coraz mrukliwsze pogwary tłumów — i zbierały się jakieś zagadkowe pochody.
Szaropolski dotarł do mieszkania majora i trafił na sam jego wyjazd. Wprzedpokoju stały zamknięte kufry i ogromna paka, której wydłużony kształt zdradzał zawartość fortepianu spakowanego na wywóz. Przed bramą oczekiwała platforma na kołach. Sam major, przebrany po cywilnemu, natknął się na Szaropolskiego.
— Dostałem translokację — rzekł major — zostawiam panu wszystkie meble, za wyjątkiem fortepianu, jak to było już omówione.
— Ja zaś proszę usilnie pana majora, żeby mi fortepianu nie zabierał. Ta paka pozostanie na miejscu. Jeżeli kto ją ruszy, dam znać na ulicy, że pan zabiera cudze meble. Nie wiem, czy pan major dobrze na tem wyjdzie?
Szaropolski mówił twardo i przekonywająco. Niemiec się zamyślił, spojrzał wreszcie nienawistnie na upartego właściciela fortepianu.
— Ustępuję dzisiaj. Ale wkrótce powrócimy do was, inaczej usposobieni.
— Oczekiwać was będziemy, inaczej uzbrojeni.
Rozeszli się. — Fortepian był ocalony.
Natychmiast Edwin udał się, pomimo spóźnionej pory, do rządcy domu i najął dla siebie mieszkanie zajmowane dotąd przez majora. Obejrzał następnie swoje meble — były podniszczone, lecz zdatne do użytku — i powrócił na jeden jeszcze nocleg do pensjonatu, przez ulicę bardzo rojną i coraz burzliwszą. Tu i ówdzie słyszał nawet strzały.

∗             ∗

Następny dzień wstał niespokojnie radosny. Coś się nareszcie stało w Cudnie! Przez trzy lata odwykli już byli Cudnianie od tego nastroju. Przez trzy lata działy się rzeczy ogromne gdzieś po świecie, wiadome z legendy cenzurowanych gazet, ale w Cudnie, jeżeli się coś niby ruszyło, nie było tem, czem się nazywało, po niejakim zaś czasie okazywało się — niczem. Ruszały się tylko prywatne interesiki, i te nie sporo, sprawy zaś ogólne były czemś w rodzaju formuł algebraicznych, pod których a, b i niezliczone X-y nikt nie mógł podstawie cyfr i wartości realnych, gdyż formuły były obce i oszukańcze.
Teraz ruszyło się coś potężnie. Nie od miejscowego ośrodka, dotkniętego paraliżem aktywistycznym, lecz od gromów burzy zewnętrznej, od wielkiej Akcji. Każdy to czuł w radości poranka i zabierał się do nowej, żywszej formy życia.
Szaropolski wstał wcześnie i gotował się do Przenosin na nowe mieszkanie. Przeczytał „Głos cudeński“ poranny, jeszcze nieśmiały, ale podrygujący już buntowniczo. Niemców gromią okrutnie i pędzą z Francji, Berlin się burzy takie były depesze zagraniczne. A wiadomości miejscowe były dziś istotnie bieżące, bo Niemcy pędem wynosili się z Cudna.
To wymagało bliższego rozpatrzenia. Edwin Przewiózł śpiesznie swe kufry i, odkładając na później rozlokowanie się we własnych meblach, Poszedł na zwiady. Udałby się odrazu do stryja Joachima, którego zdrowy sąd o rzeczach cenił, ale Joachim, domator, nie miał zapewne wyjątkowych powiadomień; najwyżej przeczytał „Głos cudeński“, jak i on. Możnaby wstąpić do której z redakcji, ale redakcje muszą być dzisiaj mocno zajęte, a Edwin nie miał w nich bliższych znajomych. Pozostawało tymczasem osobiste badanie ze stanowiska ulicznego.
Do podobnego wniosku doszła widocznie wielka liczba Cudnian, bo na ulicę wyległy tłumy niby wielkanocne, chociaż dzień był powszedni. Buchała z tłumu raczej jubilacja, niż groza, a szczególniej można było zauważyć jakowąś zbiorową wolę, ośmieloną przez wypadki.
— Precz z Niemcami! — wykrzyknął tu i ówdzie młodzik niewiadomego powołania, a podchwytywały okrzyk łobuzy, baby i gawiedź.
Ale okrzyk, wpadłszy w zwartą masę publiczności, znajdował poparcie, nie wywoływał nigdzie protestu. Iskrzyły się oczy, zacinały wargi. Nieswojo było rzadkim piechurom niemieckim, bezbronnym, snującym się wśród tłumu, zawsze w kierunku do dworca kolejowego. Spotkał raz Edwin nawet większy oddział gemajnów rozbrojony i prowadzony środkiem ulicy przez wojsko cudeńskie pod bronią. Gwizdki i urągania ścigały wczorajszych panów miasta. Krzątali się tu i ówdzie członkowie nowej straży obywatelskiej z przepaskami na rękawach, niekiedy z karabinami w ręku. Widok był w każdym razie przejmujący, choć improwizowany i nie szykowny.
Zapatrzonemu Edwinowi wpadł ktoś prawie w objęcia, popchnięty falą tłumu.
— Cuda dzieją się, cuda, panie Szaropolski!
— Ojciec Prosper!
Habit, broda i krymka kapucyna dopełniały obraz uliczny do sceny z polskiego powstania, gdzie zawsze jakiś ksiądz zagrzewa serca, jeżeli nie bierze udziału w walec. Prosper zagrzewał tylko serca.
— Doczekaliśmy się nareszcie, panie Szaropolski!
— Zapewne. A ksiądz co tu robi?
— Patrzę, słucham: — czyż nie dosyć?!
— Ja także. Ale pora już na obiad; może ksiądz by ze mną?
— Dokąd?
— Do restauracji.
— Chyba do jakiejś maleńkiej, skromniutkiej? Bo reguła nasza... nie pochwala.
— E! co tam! wojna — zachęcał Edwin, bo spodziewał się zaczerpnąć od mnicha powiadomień.
Weszli do pierwszej napotkanej garkuchni i kazali sobie podać dwa obiady.
— Cuda, cuda! — powtarzał kapucyn.
— No jakie? Ciekawym.
— Rozbrajamy Niemców, panie! Zabieramy im broń, amunicję, tabory, wydzieramy z rąk nakradzione rzeczy...
— To wiem, bo i sam odzyskałem swój fortepian.
— A widzi pan! — — Ale tu idzie ogromna robota: odbieramy Cudno i ziemię cudeńską!
— No proszę... Jakże się to stało?
— Dzieje się ciągle — i w tej chwili. Generała von der Hölle niema już. —
— Uwięziony?
— Nie, ale uciekł. Z nim razem inni generałowie i urzędnicy niemieccy. Już oficera tu nic spotkać. Spodziewamy się lada dzień przyjazdu naszego króla.
— Jakiego?
— Niewiadomo jeszcze, ale ma napewno przyjechać.
— Zobaczymy. Ale niech-no ksiądz powie, co słyszał o rozbrojeniu. Kto, gdzie, kogo rozbrajał?
— Wszędzie, szanowny panie. Przeszłej nocy szwadron kirasjerów cesarskich został rozbrojony przez kilkunastu uczniów gimnazjalnych i kilka kucharek! Czy nie cud boski?
— Byłby rzeczywiście. Ale kto to widział?
— Jak to?! — stoi w „Przeglądzie Brukowym“, czarno na białem!
— No, no...
— A to zdarzenie na przedmieściu Dudy? Już Niemcy nastawili armaty, które miały bombardować ratusz, kiedy nadbiegło kilku z Cepepu i...
— Z Cepepu? — co to takiego?
— Cudeńska partja przewrotowa — Oho! usłyszy pan jeszcze o niej! Nadbiegło kilku, lufy zatknęli czapkami, kanonierów sprali i związali rzemieniami od portek, armaty zaś zatoczyli do naszego arsenału.
— Mamy już i arsenał?!
— Mamy. Mówię panu: cud!
— Że też tego tak mało widać było na ulicach — żałował Szaropolski — byłem i wczoraj i dzisiaj...
— Działo się głównie po kątach: po kwaterach, po zaułkach, na przedmieściach. Ale rezultat jest chwała Bogu Najwyższemu: odebraliśmy Cudno Niemcom!
— Wie ksiądz co? Chodźmy to wszystko opowiedzieć wspólnemu przyjacielowi, Joachimowi. Przecie raz się ucieszy.
— Któżby się nie cieszył?
— No, księdzu dobrodziejowi podobało się dosyć pod dotychczasowym rządem; pamięta ksiądz?... Kiedyśmy to razem pili węgrzyna?
— Mnie się to podoba, co i Panu Bogu, panie łaskawy. Chciał Pan Bóg, żebyśmy byli pod Niemcami — byliśmy. Uczynił cud, żeśmy się ich pozbyli — niech będzie pochwalone Imię Jego.
— Tak rozumować trudno w polityce.
— Wie pan, że ja nigdy zrozumieć nie mogłem, co znaczył ten nasz aktywizm?
— Ja też nie bardzo. — Chodźmy do stryja Joachima.
Zastali starego dziwaka toczącego na warsztacie jakiś misterny zakrętas.
— To zgroza, panie Joachimie, w taki dzień zajmować się fatałaszkami, gdy w mieście dzieją się rzeczy ogromne, prawdziwe cuda! — wolał od wejścia ojciec Prosper.
— A to dlaczego? Cóż po mnie tam, na ulicy? Tu przynajmniej utoczę piękną nóżkę do mebla.
— Rozbrajamy Niemców! Niema już generała von der Hölle! Co godzina dokonywamy czynów bohaterskich i wszystkie się udają!
— Kogoż tam rozbroiłeś, albo i zamordowałeś, ojcze Prosperze? — zapytał Joachim, nie odrywając się od roboty.
— Ja jestem kapłanem; nie chwytam za miecz Malchusowy. Ale biorę sercem udział w walce. A co do innych — słuchaj tylko — —
Opowiedział o rozbrojeniu kirasjerów przez sztubaków i kucharki, o zdobyciu baterji armat przez Cepepów.
Ani iskry zapału nie zdołał wykrzesać z Joachima. Aż Edwin się oburzył:
— Trudno stryjowi dogodzić. Biją Niemców od Zachodu i Wschodu, a jeszcze mu źle. Przecie tego stryj pragnął — —
Dopiero teraz Joachim oderwał się od swej zabawy tokarskiej i odpowiedział kategorycznie:
— Pragnąłem — i ziściło się. Mój generał Foch, na czele ludów zachodnich, bije Niemców, piszczą, uciekają i błagają o pokój. Ale wy z czego się cieszycie?
— No, z pogromu Niemców!
— Nie wiem, jak ty, Edwinie, bo nie słyszałem. Ale Prosper cieszy się z tego, że kucharki rozbrajają kirasjerów, a łobuzy biorą armaty. To nie prawda!
— Jak to: nie prawda? — zaperzył się nieomal łagodny kapucyn — pokażę ci gazety, przyprowadzę świadków...
— I będzie twoja prawda, że tak się stało, ale nieprawda prawdziwa, która jest nazywaniem rzeczy po imieniu. Rozbrajamy Niemców?! Nie, ojcze Prosperze. Niemcy uciekają, bo zwalono ich front, bo im się Berlin pali, bo stracili wiarę w siebie i poznali, że ich półbogi to bałwany — jednem słowem: uciekają. A my ich trochę z tyłu szturchamy. Nie przeszkadzam — owszem. Tylko to nie nadzwyczajny czyn bohaterski, nie żaden cud. — Nie podziwiajmy się zanadto, bośmy po staremu... Et!
— Cóż zatem według ciebie, panie Joachimie, mamy robić? — zapytał strapiony zupełnie kapucyn.
— Ho, ho... co mamy robić? — Dużo.
— Nie rozbrajać Niemców?
— Ależ rozbrajać, rozbrajać, kiedy się dają.
— Więc pochwalasz?
— Pochwalam. — Dajcie mi pokój!
I zabrał się z powrotem do toczenia na warsztacie.
Kapucyn począł się dotkniętym, ale ze względu na starą przyjaźń i na zapas wina Joachima — nie obraził się. Edwin zaś wpatrywał się w stryja coraz uważniej. Stary ma przykry charakter, ale to, co mówi, warte zawsze zastanowienia.
Trzeba było wynosić się. Edwin radby pozostał sam na sam z Joachimem, jednak dla proporcji wypadało odejść razem z ojcem Prosperem. Więc tylko przy pożegnaniu Edwin rzekł do stryja:
— Przyjdę jutro, jeżeli stryj pozwoli?
— Przychodź, przychodź — szczególniej, gdy będziesz miał coś lepszego do powiedzenia.

∗             ∗

Edwin nie rychło powrócił do Joachima, bo nie znalazł przez parę następnych tygodni nic takiego, coby napewno mogło uradować stryja. Był wprawdzie świadkiem ogromnych przewrotów, lecz te dla niego, prawie jeszcze cudzoziemca w rodzinnem mieście, działy się przeważnie na bibule dziennikarskiej; nie mógł jeszcze namacać ich pożytku, doniosłości, a szczególniej zdrowego sensu, w którym był rozmiłowany. I wzdragał się iść po komentarze do stryja, wiecznego malkontenta, z obawy, aby znów nie oberwać ostrej reprymandy z powodu obrotu spraw publicznych, za które nie czuł się bynajmniej odpowiedzialnym.
Dowiedział się naprzykład z niemałem zdziwieniem, że w zakątku ziemi cudeńskiej Cepepy urządziły sobie zabawę w nowy rząd, nie pytając nikogo o upoważnienie i nawet bez zamachu na króla Ćwieczka, którego cień błąkał się jeszcze po Cudnie. Zabawę reżyserowali naczelni dwaj majstrowie, Wichrowaty i Bluszczyński. Szaropolski nazwałby ten wybryk skandalicznym, gdyby opinja zgromiła go zgodnie, a jakaś władza zaaresztowała przynajmniej dwóch naczelnych majstrów. Ale nic podobnego się nie stało. Zatem Szaropolski pomyślał, że może ci panowie są przez kogoś nieznanego mu upoważnieni? I, ulegając usposobieniu mas ludności, czekał, co z awantury wyniknie.
Dowiedział się następnie, że stronnictwa lewicowe i tym podobne oczekują powrotu do Cudna z niewoli pruskiej słynnego patrjoty, któremu chcą powierzyć naczelne w nowem państwie stanowisko. Szaropolski miał dla niego zasadnicze uszanowanie, ale dotychczasowa polityka oczekiwanego męża nie składała, według brytańskich pojęć Edwina, konsekwentnego obrazu męża stanu.
Zawilszą jeszcze zagadkę zadał Szaropolskiemu edykt króla Ćwieczka, mianujący przywołanego przez lewicowców męża — namiestnikiem swym w Cudnie! Dlaczego on właśnie, ów bojowiec wolnościowy i partyjny, nie stanął na czele wszystkich Whigh’ow, jakkolwiek oni się w Cudnie nazywają, i nie zrzucił z tronu króla Ćwieczka, lecz właśnie ten król, choć niewielkiego majestatu, lecz przecie... rojalistyczny, przelał swą władzę na republikanina i lewicowca?? Skąd to porozumienie cepepów z rojalistami??
Przez kilkanaście dni parał się Szaropolski tym rebusem i już zaczął się do niego przyzwyczajać, gdy cios ostateczny zagwoździł mu wszelką przenikliwość polityczną: Namiestnik powołał do formowania rządu Bluszczyńskiego, który z Wichrowatym smarzył cepepowską republiczkę w zakątku ziemi cudeńskiej.
Tego dnia Szaropolski zakazał sobie myśleć o polityce, poczuł bowiem niebezpieczny zamęt w głowie, udzielający mu się od koziołków cudeńskiego przewrotu. Powiedział sobie kategorycznie:
— Jestem przemysłowcem i handlowcem. Będę się zajmował swoją rzeczą — a przecie moja rzecz mieścić się musi w interesie rzeczypospolitej, choćby tak dziwnie usposobionej.
Poczem Szaropolski wmieszał się w tłum zabiegliwy o sprawy osobiste. I my pójdziemy za nim.
Odpychając od siebie cisnące się zewsząd dokuczliwe, kłótliwe, ciężkie wątpliwości polityczne, wejdziemy z Edwinem Szaropolskim w tłum, aby obejrzeć ową epokę życia ziemi cudeńskiej od dołu ku górze, ze stanowiska obdarzonej przez rząd publiczności.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.