Bratanki/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII. Na Koenigsteinie.

Dopóki powóz toczy! się po bruku miejskim, przez małe okienko mogli kiedy niekiedy mimo nocy, to światełko zobaczyć, to ludzki głos posłyszéć, to jakiś znak życia pochwycić; wkrótce jednak z kamieni zjechali na zwyczajną drogę i Wereszczace zdało się, że ani mostu, ani nowego miasta nie przebywali. Noc i cisza ich otaczała, wiatr tylko słychać było, chwilami smagający ściany powozu tego osobliwszego i tentent koni otaczających i szepty żołnierzy.
Powóz posuwał się dosyć powolnie, po drodze nie zbyt równéj, migały nad nią wysadzane znać drzewa. Gdzie byli rozpatrzéć się, odgadnąć nie umiał Wojski, a Piotr tak był przybity wypadkiem, że padłszy na ławę, prawie bezprzytomny z bólu, pozostał nieruchomy i nie myśląc nawet śledzić, co się z nimi działo.
Wereszczaka pomyślał tylko: — No, zdziwi się moja hrabina Orzelska, gdy się jéj jutro nie stawię. Zapyta może Brühl, co się ze mną stało? Nie podobna, ażeby to bez wiedzy wyższych władz uczyniono... więc się wprędce dowiedziéć muszą i — spodziewam się, że nas uwolnią. Jużciż w Saksonii jakaś sprawiedliwość i porządek istnieje, więc choćby omyłka się stała, to ją wprędce naprawią.
Pomyślał potém Wojski, iż w tém być może także intryga Wita, który mógł doszpérać przybycia Piotra, zobaczyć go gdzie i — może postarał się, aby go wywieziono. Dokąd? — naturalnie, nie gdzie indziéj, tylko za granicę. Zdało się nieco dziwném Wereszczace, że jadąc w tę stronę, mostu nie przebywali. Ale w tym popłochu mógł téż nie uważać, kiedy go minęli. Nie. lękał się tak bardzo o siebie, pewien, że wprędce rzeczy wyjaśnić się muszą. Żal mu było Piotra, którego rozpacz przeczuwał, choć twarzy dojrzéć nie mógł.
Zdawało się potém panu Wojskiemu, jakby z lewéj strony przez okno dojrzał wody błyszczącéj, która się ciągle im ukazywała z jednego boku. Miałażby to być Elba... i coby ona tu robiła?
Nie spuszczał oka, licząc prawie drzewa nad drogą i owe jasne błyski wody. Ale szczupłe zakratowane okienko nie wiele mu widziéć dozwalało, a noc ciemna trwała ciągle...
Powóz stanął znać dla przemiany koni, słychać było rozmowę żołnierzy, fukanie i nawoływanie, potém ruszył się znowu i jechali daléj. Drzwi nawet nie otworzono i nie spytano ich, czyby czego nie potrzebowali. Postanowili téż nie żądać nic, dopókiby się położenie ich nie wyjaśniło. Pomimo utrapienia, niepokoju i niewygodnego siedzenia, Wojski począł ze znużenia drzémać. Piotr z oczyma w żołnierza wlepionemi, siedział osłupiały. Jechali tak całą noc.
Niekiedy czuć było po rozlegającym się kół huku, iż przebywali mosty, potém wlekli się jakby po piasku, koła uderzały o kamienie, wóz przechylał się czasem niebezpiecznie. Dnieć nareszcie i szarzéć co raz zaczynało wyraźniéj; Wojski się przebudził, migały ciągle drzewa, a gdy się nieco podniósł w lewo, zobaczył wodę znowu, po nad którą ciągle jak się zdaje jechali. Drugi jéj brzeg wysoki był, zarosły lasem, a gdzieniegdzie z pośrodka drzew słupiaste skały szare wystawały.
— Kat ich wie, dokąd oni nas tak wiozą? mruczał Wojski, ale to pewna, że na drodze do Wrocławia, nic podobnego nie widziałem.
Piotr nie patrzył nawet.
Dzień jasny był zupełnie i okolica coraz wyraziściéj dawała się rozpoznawać przez małe okienko. W prawo były góry zielone, obrosłe gąszczami, na lewo stromy brzeg i rzeka.
Mignęły murowane domki jakieś, niby dworki i wioski, nie zatrzymywano się nigdzie.
— Ciekawa rzecz, póki to tego będzie? mówił w duchu Wojski, boć przecie gdzieś jeść dać muszą, i zatrzymać tę utrapioną jazdę na ławce, od któréj kości bolą.
Weszło słońce blade... żołnierz dodany im do towarzystwa spał. Piotr dumał. Wereszczaka przyglądał się; jechali a jechali... ale teraz jakoś bardzo wolno i pod górę. Zdawało się Wojskiemu, że żołnierze pobiegli przodem, oficer coś zakomenderował. Góra była stroma i konie ledwie się wlokły. Trwało to dobry kwandrans, gdy nagle jakieś wrota skrzypnęły, konie uderzyły o bruk, zrobiło się ciemno, wjechali w bramę sklepioną. Wóz stanął. Przez okna widać tylko było kręcących się żołnierzy, biegających ludzi, pośpiesznie zwołanych jakichś kluczników. Piotr ruszył się z siedzenia, aby obejrzéć.
W tém kłódkę zamykającą drzwiczki otwarto, odemknięto powóz i mężczyzna w szaréj opończy dał znak siedzącym wewnątrz, ażeby wysiadali. Domyślili się, że ich do jakiegoś zamku i więzienia przywieziono. Wóz dokoła otaczali żołnierze; wrota, któremi wjechali już były zaparte. Przez drugi otwór ich przeglądał obszerny dziedziniec, otoczony mury wysokiemi, do których przyparte były zabudowania posępnie wyglądające. W jednym rogu baszta ogromna z wązkiemi okienkami, nie tynkowana, górowała po nad mury.
Gdy pan Piotr wysiadł, otoczono go natychmiast i oddzielono od Wereszezaki, który ledwie miał czas uścisnąć mu rękę. Poprowadzono go przodem pod strażą w podwórze i znikł Wojskiemu z oczów. Po chwili kazano wysiąść i jemu, obstąpili go żołnierze, klucznik poszedł przodem, wiedziono go widocznie do więzienia.
Wereszczace nie tak było straszném zamknięcie, jak gwałtowne oddzielenie go od Piotra, dla którego samotności się obawiał. Nie było wszakże sposobu, bo na domaganie się o rozmowę ze starszym, odpowiedziano mu tylko groźbą, fukiem i popchnięciem na ścieżkę, która miał iść. Żołnierz niósł za nim węzełek. Weszli w podwórzec obszerny, staremi drzewy zarosły, i tak opasany ogromnemi kortynami, iż świata za niemi widać nie było. Kilka baszt i wysokich gmachów, studnia, trochę zżółkłéj trawy, nic więcéj nie zobaczył Wojski. Prowadzono go po naradzie właśnie do jednéj z owych baszt niepocześnie wyglądających i po wązkich schodkach nie wygodnych na drugie piętro. Tu drzwi dębowe otworzył klucznik, wskazał oczyma więźniowi wnętrze, Wojski wszedł, wrzucono jego tłómoczek i wrota zaparły się szybko za nim. Pozostał sam...
Pierwszém staraniem jego było daną mu tak uprzejmie kwaterę obejrzeć. Składała się ona z ciupki przy wnijściu wązkiéj i właściwego mieszkania, z jedném oknem małém, wysoko umieszczoném, do którego przecie w grubości muru wyciosane wiodły schodki. Okno żelazne, opatrzone kratą, gdy spojrzał przez nie, wskazało Wojskiemu, że się znajdował w zamku, na ogromnéj jakiejś górze wzniesionym. Widok ztąd rozciągał się na odległy krajobraz górzysty, który wstęga szerokiéj rzeki przecinała. W dali, na drugim jéj brzegu, widać było skalistą stożkowatą górę lasem okrytą, a po za nią falowate wzgórza, osady, lasy. Mógł ztąd przynajmniéj więzień popatrzéć na szeroki świat Boży, ale nieznany jakiś, cudzy i dziwnie mu wyglądający... Zszedłszy ztąd, znalazł Wereszczaka łóżeczko skromne z siennikiem, stoliczek, słomą wyplatane krzesło, dzbanek bez wody i otłuczoną miskę... więcéj nic.
Mieszkanie wygodném nie było, ale Wojski westchnąwszy, pożałował tylko, że z sobą skrzypców nie wziął. Mając tyle wolnego czasu, byłby sobie wygrywał po dniach całych...
Co się z Piotrem stało? — nie wiedział, zdało mu się wszakże, iż go przedtem do téj saméj baszty prowadzono, gdzie zaś osadzono? odgadnąć nie umiał. Pocieszało to Wojskiego, że miał na sobie podróżny kaftan łosiowy, cały wypikowany dukatami i trzosik dobrze zachowany pod nim. Za pieniądze mówił sobie, koniec końcem zawsze się coś kupić daje, trochę wygody, trochę swobody... zresztą, któż wie?
Przeszedł się po izbie raz i drugi, kąty obejrzał, ściany rozpatrzył... i stanął zdziwiony bardzo. Na wydrapanym tynku, doczytał się napisów łacińskich i polskich. Stały lata szeregiem notowane jedną ręką... długie! długie! Zły to był znak dla Wojskiego, — ale od czegóż? myślał, — hrabina Orzelska.
Ranek już był późny, a bodaj bliżéj południa, gdy zabrzęczało, zastukało i stary klucznik nadszedł. Ręce włożywszy w kieszenie opończy, stanął najprzód, ażeby się dobrze więźniowi przypatrzéć, widocznie chciał rozpoznać z jakim człowiekiem i naturą będzie miał do czynienia, popędliwą czy spokojną, chytrą, czy lekkomyślną. Wojski prawie równie spokojny, przyglądał się także klucznikowi, mając pobudki nie mniejsze do odgadnienia co był zacz. Ale z żółtéj, pargaminowéj twarzy człowieka zobojętniałego nic się nie czytało. Była zamazana jak karta, na któréj by studenci długo piór próbowali.
Zaczął tedy klucznik od niemieckiéj przemowy, pytając więźnia czy co rozumié. Wojski umiał trochę z żydowska po niemiecku, a główne wyrazy pierwszéj potrzeby nie były mu obce, choć więc nie zbyt klasycznym stylem, porozumiéć się mogli, z czego stary zdawał się dosyć zadowolony. Chciał téż może wiedziéć jedno jeszcze, czy więzień będzie miał czém płacić i obznajmił mu dosadnie dosyć, że jadło więzienne było bardzo liche, chléb bardzo czarny, piwo kwaśne, ale, że wszystkiego czego dusza mogła zapragnąć, za pieniądze w Königsteinie dostanie.
Posłyszawszy to złowrogie imię twierdzy, w któréj już naówczas nie jeden z ziomków jego spędził długie lata, Wojski widocznie pobladł i zmięszał się, przypomniał sobie wszakże Orzelskę, Brühla i wstąpiła weń otucha.
Zapowiedział staremu, że za jedzenie płacić będzie, choćby nawet i za towarzysza, którego z nim razem przywieziono, a zarazem spytał, czy z więzienia do króla i ministrów pisać wolno.
Klucznik się rozśmiał tak, jakby go spytano, czy wolno wyjeżdżać konno na spacer.
— Ani odrobiny papieru, ani kropli atramentu, ani źdźbła pióra miéć panu nie wolno, a pisać, rzekł, chyba paznogciem po ścianie. Tego ja dla pociechy nie bronię.
Wojskiemu zrobiło się smutno.
Nastąpił szczegółowy cennik różnych wiktuałów i napojów, za których dobór tém sumienniéj mógł ręczyć stary Wulf, iż jego własna żona dostarczeniem dla więźniów tych wygódek się zajmowała.
Napróżno usiłował Wereszczaka rozmowę skierować ku rzeczom ogólniejszym, coś się dowiedziéć, czegoś pocieszającego zaczerpnąć. Klucznik nie rozumiał nic nad to, że mu oddano człowieka do pilnowania, za którego odpowiadał i powinien był sobie z niego korzystać, dopóki miał trochę zapasu. Doświadczenie nauczyło go, że każdy taki więzień zrazu się spodziewał bardzo rychłego uwolnienia i szafował tém co miał do osłodzenia chwil pierwszych, a potém... Nie dając się zatrzymać dłużéj Wojskiemu, który miał wielką do rozmowy ochotę, klucznik machnął ręką i wyszedł.
Za drugiém przyjściém zapytał go Wojski, gdzie posadzono jego towarzysza, na co się rozśmiał tylko stary i mówić nic już nie chciał więcéj. Pod wieczór przyniesiono kaganek i zamieniono go po usilnych prośbach na świécę.
Wereszczaka położył się wcześnie, a choć mimo letniéj i gorącéj pory, w murach było chłodno i wilgotno, usnął z wielkiego znużenia.
Następny dzień upłynął zupełnie do poprzedzającego podobnie. Zapłacił Wereszczaka za jadło, za napój, dał dość znaczny podarek klucznikowi dla ujęcia go sobie, chociaż stary przyjął to dość obojętnie, patrzał długo przez okno na okolicę, potém zatęsknił, pomyślał o domu, zakręciła mu się łza i sam się rozśmiał z siebie, iż mógł tak brać do serca omyłkę. Był bowiem pewny, że Orzelska dowié się o jego losie i postara o uwolnienie. A tenże serdeczny Brühl taki miły i wylany dla Niemiry i dla niego! Oczéwiście, tylko tak prędko się to jeszcze dokonać nie mogło.
Trzeciego dnia wieczorem, Wereszczaka zmiarkował, że to się może przeciągnąć i że dla porządku należało na ścianie dnie sobie znaczyć, aby się nie pogubić z niemi. Zapisał więc daty starannie i chwilę czasu spędził na rozpatrywaniu po murach, które ciekawą były kroniką. Stały tam napisy różne, sentencye łacińskie, daty, nawet rysunki, godła i herby. W ogóle mimo pięknego widoku, dosyć było nudno, Wojski bardzo żałował, że skrzypców z sobą nie miał. A na tak krótki czas starać się o nie i kupować lada co nie było warto.
Po tygodniu, z klucznikiem już dosyć dobra przyjaźń została zawartą. Widząc, że Wereszczaka obrzydliwie się nudzi, Wulf przyniósł mu starą Biblię niemiecką bez początku i końca, wyczytaną mocno, ale w środku jeszcze nie zbyt poszarpaną. Wojski popatrzał na nią, pokiwał głową, słowo Boże w języku którego nie lubił, zdawało mu się sprofanowaniem, odsunął księgę i podziękował. Zobaczył téż sam gdzieś nazwisko Lutra, które go oparzyło.
Innego dnia Wulf mu przyniósł wiązankę kwiatków i położył na stole. Tę Wereszczaka pochwycił chciwie bardzo, uśmiechnął się do niéj, zapłacił za nią, bo mu jego lasy, pola, ogród i swobodę wiejską przypominały, niektóre z nich nawet były dobre, stare znajome. Zapach płynął od nich uroczy, śmiały się biednemu myśliwcowi, gdy je do ust przyciskał. Dnie za dniami płynęły jednostajnie, cicho, głucho, a szereg wypisanych na ścianie przedłużał się, przeciągał, a od zbawczyni owéj, ani słowa. Wereszczaka posmutniał! On, jak on! ale staruszka matka! ale biedny Piotr, i ta Marya, nieszczęśliwa ofiara? co się tam z niemi wszystkiemi działo? — myśléć nie mógł. Czasem zapłakał, choć się łez wstydził. Klucznik był człek dobry, nieubłagany tylko gdy szło o to, co przepisami więziennemi dozwolone nie było, naówczas milkł i uchodził. Postrzegł wszakże Wereszczaka, iż na nim złoto czyniło wrażenie wielkie, prawie nie przeparte. Drugiego tygodnia, wypruł siedząc w oknie, kilka dukatów błyszczących, które w łosiowéj skórze chodząc, nabrały pięknego połysku, rozłożył je na stole i czekał. Stary przyszedł z jadłem, popatrzał na zwodników, odsunął je zwolna i ostrożnie, miskę i talerz postawił, sam z założonemi w tył rękami, jak gdyby się pokusie chciał obronić, nie odszedł zaraz, ale oczyma je po trosze zjadał. Z Wojskim mogli się jako tako rozmówić.
— To dla waszeci, odezwał się śmiało Wereszczaka, ale, ale, nie darmo. Posłuchaj mnie tylko, nie ma żadnego niebezpieczeństwa, rzeczy wielkiéj nie wymagam. Posadzono tu kędyć mojego towarzysza, gdybyś mnie z nim na kwandrans tylko sprowadził na rozmowę, jego tu, czy mnie tam, wszystko jedno, weźmiesz sobie to złoto.
Klucznik ruszył ramionami, po burczał pod nosem, drzwiami rzucił i wyszedł.
Wereszczaka wszakże na widoku pieniądze zostawił, ale wieczorem nie powiedział mu już słowa, nazajutrz téż. Ile razy Wulf przyszedł, a pieniądze spostrzegł, gniewnie na Wojskiego wejrzał i wychodził w najgorszém usposobieniu. Dukaty sobie leżały. Czwartego dnia Wulf oparł się o stół.
— Schowaj-że to pan, z tego nic być nie może?
— Dlaczego? w nocy wszyscy śpią, nikt nie słyszy, nie widzi, poprowadzisz mnie z sobą, wrócę z wami. Bramy przecież zamknięte, a ja uciekać nie myślę.
— Nie może to być, nie może, zamruczał klucznik. Darmo kusisz człowieka.
Piątego dnia Wulf spytał.
— A długo chcesz z nim mówić?
— Pół godziny.
— Nie może być!
— Kwandrans.
Potrząsł głową.
— Dziesięć minut.
Wyszedł bez odpowiedzi, ale Wojski otuchy nabrał. Spać się nie położył wcześnie, bo go już i sen nie brał, o północku jeszcze chodził po izdebce patrząc na świecący nad okolicą księżyc, gdy zaskrzypiało coś w zamku. Zerwał się ku drzwiom, ale zamiast klucznika wsunęła się nieznana postać. Kobieta chuda, wysoka, koścista, straszna, z siwemi na głowie najeżonemi włosami, osłoniona chustą spadającą długo, czysto wiedźma nocnica. Skinęła na Wojskiego, który się dorozumiał po latarce w jéj ręku, że go chce gdzieś prowadzić i wyszedł. Po cichu się spuścili schodami w dół baszty, zakręcili w korytarz ciemny, długi, gdzieś może w okólnym murze wykuty, zeszli jeszcze raz po schodach, stara odryglowała drzwi, popchnęła Wojskiego dając mu latarkę, a sama została na progu. Z bijącém sercem wbiegł do nizkiéj izby sklepionéj Wereszczaka i przy blasku skąpém latarki, ujrzał Piotra, który znać niepoznawszy go zrazu, z oczyma otwartemi, leżał na tapczanie słomą narzuconym.
Milcząc, padli sobie w objęcia.
— Jakeś się tu dostał?
— Nie pytaj! czasu nie ma, mów, jak ci tu jest? spytał Wereszczaka.
— Źle, — okrutnie źle, — szepnął, głos zniżając Piotr, my tu umrzemy. Ja! to przeznaczenie moje! ale ty...
— Ani ja, ani ty, zawołał Wojski, czuję, że się to rozjaśni, odkryje, i że wkrótce będziemy wolni. Mam wiarę jak najmocniejszą.
Piotr westchnął. Mieniając szybko słowa, dopytał Wojski położenia izby więziennéj przyjaciela, która leżała, jak się zdawało, w téj saméj baszcie, ale o dwa piętra głębiéj. Z okna jéj nie było widać nic oprócz wału okrytego trawą i rozsianemi po niéj kamieniami. Podzieliwszy się z Piotrem pieniędzmi, których lękał się, ażeby mu nie zabrakło, Wojski wywoływany natrętném baby chrząkaniem i pukaniem, uściskawszy po kilkakroć przyjaciela, wysunął się, ocierając łzę z powieki. Nadzieja w sercu jego osłabła była już nieco, teraz odżyła znowu chwilowo. Bóg sprawiedliwy, rzekł w duchu, źli tryumfują czasem, ale zwycięztwo ich trwa krótko. — Wszystko się wyjaśnić musi, a ktoś się przecie o nich upomni.
Gdy nazajutrz przyszedł klucznik, jakby o niczém nie wiedząc, ze śniadaniem dla Wojskiego, ten mu wetknął dukaty leżące na stole, a z kieski dobył jeden jeszcze i milcząc go dołożył, nie powiedzieli do siebie ani słowa. I znowu kilka dni upłynęło, a w losie więźnia niezmieniło się nic. Dostał tylko na wagę złota szarego papieru kawałek, trochę bladego atramentu i rozszczepione pióro suche. Materyały te posłużyły mu do spisania na czysto kalendarza, który utrzymywał na ścianie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.