Bratanki/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI. Niespodzianka.

Wspomnieliśmy na początku naszéj powieści, iż dwaj bratankowie z twarzy do siebie wielce byli podobni. Rysy były te same, wzrost równy, ruchy jednakie. Wprawdzie, jak to zwykle na świecie bywa, gdy życie i charakter podziałały różnie na ten jeden materyał wyszły z ręki Bożéj, wyrobiły z niego dwie postacie odmienne, przecież zostało w nich jeszcze to podobieństwo, jakie ma nawet Lucyper upadły do swych braci aniołów. To pokrewieństwo twarzy i teraz jeszcze było uderzające. Nieraz Marya wpatrując się zdala z obawą w swego męża teraźniejszego, zapłakać musiała nad tą losu igraszką, która jéj w znienawidzonym stawiła przed oczy przypomnienie ukochanego. Był on jakby szyderskiem widmem przeszłości, jakby pomstą za dni szczęścia i spokoju.
W chwili gdy pani Sulzerowa weszła tak niespodzianie do pokoju, stał jeszcze Piotr wsłuchany w opowiadanie przyjaciela. Głowę mając nabitą świeżo tak dobrze zapamiętaną twarzą Wita, Magda, która widziała go wchodzącego na zamek, ulękła się, postrzegłszy znowu przed sobą. Wejrzała do izby, przestraszyła się i nie wiedziała już, czy wchodzić, czy uciekać.
Wereszczaka ją poznał, a widząc to wahanie się, podbiegł ku niéj zapraszając. Stała wszakże, oczyma mierząc Piotra i do słowa przyjść nie mogła.
— Ale proszę, proszę, rzekł Wereszczaka, to mój przyjaciel.
Magda wahała się jeszcze, skinęła na niego.
— Taż to ten sam przecie, co tę biedną kobietę tam trzyma!
— Co waćpani takiego? chodź że i przypatrz mu się.
Magda weszła nie bez pewnéj obawy, kłaniając się i przyglądając. Strój był inny, człek niby różny, przecież podobieństwo uderzające.
— A widziała-żeś jéjmość tamtego? gdzie?
— W ulicy! odpowiedziała, podobni jak bracia rodzeni!
— Bracia, ale nie rodzeni! rzekł Wereszczaka. Tamten łotr z pod ciemnéj gwiazdy, a ten najzacniejszy z ludzi.
Uspokoiła się tedy Sulzerowa, lecz nie mniéj ciekawie wpatrywała się w pana Piotra, który w nadziei, że się coś o żonie dowie, odchodzić nie chciał. Wereszczaka przybliżył krzesło.
— Proszę siadać, rzekł, i powiedz nam pani, co przynosisz.
— Nic złego, nic złego, szepnęła Magda, niech pan wielmożny będzie spokojny. Tak mi się złożyło szczęśliwie, iżem za pierwszym razem zaraz do téj pani dostąpić mogła i z nią się rozmówić.
— Jakto? byłaś pani? mówiłaś z nią? przerwał Piotr.
— Dziwnie się trafiło, rzekła Magda. Lina Holzerowa, którą paliła ciekawość, a rozmówić się nie mogła, szukała tylko kogo, coby jéj mógł służyć za tłomacza. Łatwo mi i nie prosząc było uzyskać pozwolenie wnijścia. Mówiłam z nią. Biedna pani! bardzo biedna, płacze, modli się, a ten co ją tam osadził, udał przed ludźmi za obłąkaną.
Piotr wzdrygnął się.
— Do téj pory, mówiła Magda, płacze swojego nieboszczyka pierwszego. W pierwszéj rozmowie nie wielem się mogła z nią dogadać, bo tam łez więcej niż słów było, a tuż mnie zaskoczył ów mąż, żem ledwie uciec mogła.
— Zastał waćpanią! zawołał Wereszczaka.
— Ale nie, nie, przecież mówię, żem uszła. Słuchałam jeszcze pode drzwiami, jak się kłócił i dokuczał i groził i szydził z téj nieszczęśliwéj.
Piotr bladł, drżał, włosy darł na głowie, napróżno go Wereszczaka znakami dawanemi starał się uspokoić, nic nie pomagało.
— Wrócisz więc waćpani tam znowu? dodał Wereszczaka.
— A! bezwątpienia, odpowiedziała Sulzerowa.
— O jedném panią przestrzedz muszę, to, byś nie wspomniała wcale, ani opisywała, kto waćpanię posyła i kto jéj w pomoc śpieszy.
— Jam o tém jéj mówiła już, alem nazwiska dać nie mogła, bom go sama nie wiedziała.
— I tak lepiéj, dorzucił Wojski, nie mów jej pani nazwisk, nie opisuj osób. Są ważne przyczyny, dla których z tém wstrzymać się należy.
— Ona mi nie łatwo uwierzy pono, poczęła Magda, bo znać dobrze wylękła i wypróbowana od losu, to się jéj zdradą wydawać będzie, lub podstępem. Trzeba czemś się złożyć.
— Bezwątpienia, zawołał Piotr, ale jéj waćpani jedno tylko powiedzieć możesz, iż ci, co jéj pomagać mają, przysłani są od ciotki wojewodzinéj.
— No dobrze, ciotki i wojewodzinéj, tego już będzie dosyć, dołożyła Sulzerowa, tak jéj powiem. Ale co panowie poczynać myślicie?
— Co? jak się waćpani zdaje? zawołał Wereszczaka, gdy kobietę gnębią i męczą i szaleństwem ją obrzucają, cóż czynić.
— Wyrwać ją ztamtąd! nie ma słowa! odezwała się Magda, ale zawsze jegomościuniu mój, kiedy to mąż?...
— To nie mąż! zawołał gniewnie Piotr.
— Jakże, mój dobry panie, kiedy ona mi sama to mówiła, rzekła urażona Sulzerowa, na cóż to przedemną udawać i inaczéj powiadać, jak jest?
Dwaj mężczyzni popatrzyli na siebie, Wereszczaka skinął na Piotra i rzekł stanowczo:
— Waćpani jesteś poczciwą i zacną kobietą, nic przed nią bym nie taił, ale moja jejmościuniu, dowiedziona to rzecz, że wam język za zębami utrzymać trudno.
Magda splunęła.
— Et! zawołała, ludzkie potwarze! a przyznam się wielmożnemu panu, że tak omackiem coś robić, nie lubię i z sumieniem chcę być spokojną.
Piotr wziął ją za rękę.
— Powiem waćpani wszystko, rzekł, ale wiedz jedno, iż wygadawszy się, choćby bez złej woli, kobietę i dziecko zgubić możesz. Ja jestem mężem tej pani, ojcem tego dziecięcia. Ten człowiek podobny do mnie bratankiem moim. Chcąc mi żonę i majątek odebrać, napadł na mnie z ludźmi, i zbitego na placu zostawił. Byłem osiem lat w niewoli u pogan, wyrwałem się z niej i wracam, on wie o tem, żem żyw. Uciekł tu z nią, aby sprawiedliwości uszedł w Polsce.
Mówił jeszcze, a Sulzerowa wpatrzona, przestraszona, rozczulona słuchała drżąc, ręce łamiąc na przemiany, strachem i litością zdjęta.
— Mój panie wielmożny, rzekła, a toć wam pomódz chrześciański obowiązek, a toć wam służyć, sprawa święta. Ale, dodała, ja niewiele rozumiem, możnaby pójść do króla, oskarżyć, kazać go ująć, a jemu ją odebrać.
— Któż zaręczy, że król uwierzy, gdy on tu ma swoich, co mu pomagają, i kto zaręczy, że w pierwszéj chwili przez zemstę nowéj się zbrodni nie dopuści na niéj i dziecku? Trzeba więc iść ostrożnie.
— A dla czegoż jéj choć nie powiecie, żeście żywi? zapytała Sulzerowa, bo to się aż w głowie przewraca.
— Nie możnaż jéj tego nagle zwiastować, dodał Wereszczaka, boć i wielka radość niebezpieczną bywa, ale właśnie do tego idziemy.
— Przedewszystkiém wyrwę ją ztamtąd!
— Tam ci nikogo nie ma oprócz Liny Holzerowéj, byle jejmość iść chciała, a ludzi kilku, to ją weźmiecie łatwo.
Zamyśliła się wszakże Magda.
— A no, nie, odezwała się potrząsając głową, inaczéj to zrobić należy. Musimy z gospodynią mówić; kobieta nie zła, tylko chciwa. Kupić ją trzeba.
— Zapłacimy, zawołał Piotr, zapłacimy, co zechce.
— Mam iść dzisiaj? spytała kobieta.
— Jak tylko waćpani uznasz, że można, dodał mąż, śpieszyć musimy, aby jéj oszczędzić cierpienia.
— No dobrze, spuście się na mnie, szepnęła, ja obmyślę, co trzeba, panowie przygotujcie, co do was należy, nie stracimy chwili. Naprzód — nie ma co kłamać, rzekła po namyśle, trzeba ją przygotować do tego, iż mąż niepewno, że zabity, że o nim coś od Turków słyszano. Już proszę mi to zostawić, ja sobie rady dam.
Skończyła się rozmowa roztrząsaniem drobnych szczegółów. Tego dnia blizko nadchodzący wieczór już nic przedsiębrać nie dawał. Wereszczaka poszedł się dowiadywać o pałac Orzelskiéj i coś kupić w mieście, Piotr sam został.
Słońce miało się ku zachodowi, gdy zniecierpliwiony, roznamiętniony, pochwycił czapkę i wybiegł z mieszkania. W rozmowie z Magdą dowiedział się, że Wit Maryę umieścił na Nowém-Mieście, i że dom był Holzerowéj. Powiedział sobie w duchu, iż się przecie dowiedziéć potrafi, gdzie ta kamienica leży i niepostrzeżony przynajmniej zdala koło niéj się przejdzie. Trochę przysłoniwszy twarzy, o ile pora dozwalała, nie obudzając podejrzenia, puścił się uprzedzając powrót Wereszczaki, któryby mu pewnie wynijść nie dał i w mgnieniu oka był już na moście. Franz drążnik, który go w mieszkaniu Wojskiego widział razy kilka, teraz przechodzącego około lektyk przy zamku zobaczywszy, gdy go pośpieszny chód uderzył, pomyślał, że się może zarobek nadarzy i puścił się za nim w pogoń. Nie rychło go postrzegł Piotr i poznał.
— Mybyśmy pana grafa prędzéj zanieśli w lektyce, zawołał.
— Chciałem się przejść pieszo, odparł Piotr, ale słuchaj, kiedyś już jest, znasz Nowe-Miasto?
— Każdy dom i uliczkę! Jam się tu przecie nad Elbą urodził i mam nadzieję, że mnie tu pochowają.
— Jest na Nowém Mieście jaki dom Holzerowéj?
Franz się uśmiechnął figlarnie.
— E! to się już graf, przepraszam, spóźnił, stara baba, dawniéj była niczego.
Piotr się namarszczył, trzeba jednak znieść i wysłuchać było.
— Dom Holzerowéj na Meisnerowskiéj ulicy, poprowadzę pana i pokażę.
— Idź przodem, rzekł Zagłoba, nie oglądaj się na mnie, gdy przyjdziesz pod dom, stań, postój, obejrzyj się i wracaj natychmiast nazad.
Dał mu talara, Franz się puścił żwawo ani słowa nie mówiąc. Nie można było powiedzieć, żeby się oglądał, przecież czuł Piotr, iż się do jego chodu stosuje.
Wyprzedził go do domu, stanął, postał, poszedł do piekarza bułkę kupić i zabrawszy ją już wracał, gdy Zagłoba zwolna dopiero się do wrót zbliżał. Minęli się tak, nie mówiąc słowa. Piotr się téż ani tu domowi mógł przypatrywać, ani miał nadzieję cokolwiek zobaczyć, wiedział już z opowiadania Magdy, iż mieszkanie Maryi wychodziło na ogrody ku Elbie. Szło mu o to, ażeby domostwo obejrzéć, i choćby okna z tamtéj strony oglądać. Ówczesne ogrody nie były jeszcze tak poostawiane murami, tak obwarowane szczelnie, jak dzisiejsze. Uliczka po za hauptwachtą przy moście spuszczająca się ku Elbie, dozwalała wynijść aż na brzeg rzeki za ogrody i ztamtąd próbować czy by się wewnątrz dostać nie można.
Piotr niewolą swą, wędrówkami pieszemi, nawykły był do oswajania się łatwego z miejscowością, instynktowo znalazł przejście, spuścił się aż do rzeki, a że woda była mała, suchą, szeroką znalazł dróżynę na wybrzeżu. Ztąd już dom znaczny zdala Holzerowéj widać było i okna jego ujrzawszy, pan Piotr zadrżał z radości.
W blasku zachodzącego słońca, w jedném z nich spostrzegł właśnie ukrytą za gałęźmi wierzb, znaną mu, wyrytą w jego pamięci twarz Maryi zbladła, wychudłą, ale nie zmienioną. Obok niéj złotowłosa główka dziecięcia oczkami w niebo podniesionemi goniła chmurki po niebie. Piotr stanął, oczy mu zaszły łzami, musiał pochwycić za pień drzewa, ażeby nie paść od wzruszenia. Wzroku od tego okna oderwać nie mógł, patrzał nienasycony, spragniony, prawie szczęśliwy. Dopiero po długiéj chwili przyszło mu na myśl, że gdyby go tam kto spostrzegł tak utkwionego nieruchomie, mógłby dziwne powziąść podejrzenia, ale trudno mu się było oderwać od widoku dwóch istot najdroższych, z których jedną znalazł znękaną, drugą rozkwitłą i wyrosłą. Dwie te ukochane główki pochylone ku sobie, spojone uściskiem, poglądały na świat jakby strudzone i znudzone nim i dniem za długim i za długiém życiem. Dwa razy przychyliwszy się do dziecięcia, matka mu coś szeptała na ucho. Urszulka uśmiechnięta podniosła ku niéj oczki, ręką przyciągnęła ją do siebie. Biednemu Piotrowi, który w pierwszéj chwili był ze swojego miejsca szczęśliwy, teraz za dalekim się ono wydało, szukał środka czyby się zbliżyć nie można niepostrzeżonemu. Postąpił kilka kroków. Drewniany płot od Elby dosyć niedbale sklecony, około którego gdzieniegdzie wierzby rosły, miał furtkę ku rzece. Drżącą ręką, popróbował jéj przechodząc, nie była zamknięta; pokusa, pragnienie zbyt wielkie, któremu oprzeć się nie mógł, wciągnęło go do wnętrza. Ogród był zarosły krzewami dosyć wysokiemi, które prawie wchodzącego zakrywały. Z po za nich widać było ganek domu i wyjście do ogrodu, a w górze owo okno otwarte, jak raju brama. Cicho, powolnie, ostrożnie skradając się Zagłoba sunął się coraz bliżéj, serce mu biło strasznie. Cień drzew zakrywał go i dostrzedz z okien nie dawał. Szedł, póki krzewów i drzew stawało, i tu wreszcie zatrzymać się musiał. Z miejsca swego nietylko widział Maryę i Urszulkę, ale szczebiotanie dzieweczki doszło uszów jego. Jak się było ztąd oderwać, jak odejść! W téj chwili z po nad głowy dziecka jakby rażonego trwogą, wyjrzała nagle głowa rotmistrza, który się pochylił, oczy topiąc w zielonych głębiach ogrodu, jak gdyby w nich szukał czegoś. Przeląkł się Piotr, sądząc, że go postrzedz, jeśli nie poznać może, i przycisnął do pnia lipy. Marya i Urszulką znikły z ram okna. Rotmistrz stał długo, długo z niedowierzaniem rozglądając się w ogrodzie; potém zwolna okna zamknął, zaryglował i zniknął. Szary mrok padać zaczynał. Korzystając z niego, cały jeszcze rozmarzony Piotr wysunął się powoli z ogródka, wybiegł nad brzeg, nad rzekę i zdało mu się, że wcale dostrzeżonym być nie mógł. Brzegiem rzeki szli ludzie od czółen z wiosłami na plecach, szli rybacy Serbowie, których mowa staro-słowiańska uderzyła ucho Piotra, wmięszał się między nich i nieznacznie powrócił w ulicę ku mostowi, który prowadził do miasta. Pomimo dosyć szczęśliwego składu okoliczności i nadziei odzyskania prędkiego istot ukochanych, Piotr był smutny, coś jakby niewytłómaczone przeczucie złego miotało jego sercem, napróżno chciał się otrząsnąć z wrażenia, gniotło go i uciskało. Zwolna powlókł się do mieszkania mijając oświecony zamek, przy którym mnoga służba i konie oznajmywały o jakiemś tłumnem zgromadzeniu, lub zabawie. Z góry słychać było nawet przygrywającą muzykę i jakby hałaśliwie wznoszone toasty. Buchnęły one kilka razy i po nich nastała cisza, w rynku za to było pusto. Piotr doszedł do kamienicy i w samym jéj progu spotkał Wereszczakę, który powracał także z jakimś węzełkiem pod pachą.
— Gdzieżeś to bywał? zapytał.
— Chodziłem się przejść, w tamtą stronę ku zamkowi.
— Nieostrożność wielka, a nuż by cię gdzie Wit zwietrzył, mógłby nam zemknąć jak nic. Miejże Piotrusiu cierpliwość, przynajmniéj dopóki ja się z Orzelską nie zobaczę.
— Nikt mnie nie widział, i niespotkałem się z nikim, odparł Piotr. Chodźmy na górę.
Poszli więc. Ledwie próg przestąpili, przyszedł się im pokłonić gospodarz, Niemczyk w czarnéj czapeczce na łysinie, bardzo grzeczny, ale dziwnie nieprzyjemny. Przepraszał on polskich panów grafów, że się im był zmuszony naprzykrzać, lecz okoliczności pewne, potrzeba pilna wymagała, by ich prosił o zapłacenie komornego i rachunku.
Uderzyło to Wojskiego, który kazał sobie podać na piśmie ile należało, ale zarazem dosyć dumnie oświadczył, iż nazajutrz się wynoszą. Niemiec na to uśmiechnął się nieznacznie, pokłonił, nie odpowiedział nic, ale ani się uniewinniał, ani nadal zapraszał. Wereszczaka zapłacił złotem milczący i gospodarza pożegnał, który odszedł z pokłonami nie mówiąc nic.
— To nie jest bez kozery! zawołał Wojski po wyjściu Niemca, nie mogę zrozumieć, plotka jakaś czy intryga, wszakżem pewny, Jezu najsłodszy, że taki niemaszek nie pozbywa się chętnie z domu tych, którzy mu dobrze płacą.
— Może sobie znalazł takich, co mu lepiéj jeszcze płacić przyobiecali, rzekł Piotr.
— Byłoby to prawdopodobném gdyby połowa mieszkań, równie porządnych jak nasze, nie stała pustkami, dodał Wereszczaka, ale kat go bierz, mniejsza o to.
Pogadawszy jeszcze chwilę, pokładli się spać. Pod owe czasy, mimo, że w zamku przeciągała się często zabawa bardzo długo, miasto uciszało się i usypiało około dziesiątéj godziny. Domy zamykano w wielu miejscach o dziewiątej nawet, światła gasły i ruch wszelki w mieście ustawał. Właśnie na zegarze w kościele Świętego Krzyża wybijała dziesiąta, gdy w pośród téj nocnéj ciszy, dały się słyszéć turkot powozu i tentent ciężkich koni. Co dziwniejsza, zbliżył się on do kamienicy i zdawał zatrzymywać u bramy. Wereszczaka, który jeszcze nie spał, wyjrzał przez okno, noc była dosyć jasna. Przed wrotami stał jakiś czarny wóz kryty i przy nim kilku konnych ludzi, a tuż uderzono do bramy dosyć gwałtownie.
— Co też to może być? pomyślał sobie Wojski, czyby to byli jacy podróżni?
Na dole dał się słyszéć brzęk kluczów, szwargotanie, potém gadanie głośne, potém stąpanie po schodach, aż nareszcie zaczęto stukać mocno do drzwi mieszkania. Przez nie bardzo szczelne deski, wpadało światło.
Wereszczaka, który pierwszy się zerwał i przyskoczył, posłyszał głos gospodarza domagającego się aby mu otworzono. Inne jakieś głosy dosyć szumnie popierały to żądanie. Nie mogąc ani zrozumiéć, ani się domyśléć coby to być mogło, Wojski odryglował.
Natychmiast wszedł w wysokich butach palonych z ostrogami, w kapeluszu stosowanym, w mundurze wojsk saskich, przy szabli wojskowy jakiś, trzymając w ręku papier, a za nim gospodarz i trzech żołnierzy, z których jeden pozostał u wnijścia, a reszta za zdumionym postępując Wereszczaką wtargnęła wewnątrz mieszkania. Oficer spytał go po niemiecku, czy on był... a nie mogąc wymówić nazwiska, pokazał mu papier, na którym stało coś podobnego do Wereszczaki. Zatem nie rozprawiając dłużéj, domagał się towarzysza jeszcze. Jeden żołnierz został przy Wojskim, któremu się kazano ubierać niezwłocznie, drugi z oficerem i gospodarzem szedł daléj, w widocznym zamiarze wyszukania Piotra, który już stał na pół odziany w progu, rozbudzony tą wrzawą. Oficer aresztował natychmiast Zagłobę i jemu téż odziewać się polecił, na wszystkie pytania odpowiadając tylko ruszeniem ramion i uderzeniem ręką po papierze. Co kilka minut naglił, ażeby wyjeżdżać? Spytano go: Dokąd? — ruszył ramionami tylko, nie dał odpowiedzi. Gospodarz nie mógł lub nie chciał ich objaśnić, widoczném tylko było, że wiedział zawczasu o losie swych gości, gdy z nich należność ściągnął. Wereszczaka spytał, czy mogli zabrać rzeczy, na co otrzymał odpowiedź potwierdzającą, Piotr chmurny nie odrzekł ani słowa.
Co to miało znaczyć — nierozumieli dobrze; domyślali się wszakże jakiéjś zdrady i zapewne wypędzenia z Saksonii aż do granicy polskiej. Próżno było żale rozwodzić i szukać winowajcy! Zaledwie dano czas rzeczy zebrać; gdy już oficer dał znak do wyjścia, żołnierzy dwóch puszczając przodem, następnie rozkazawszy iść aresztowanym, a zamykając pochód sam z drugim żołnierzem. Tak zeszli ze schodów i zbliżyli się do bramy. Tu stał człowiek z pochodnią przyświecając do wozu, który bardzo niepocześnie wyglądał. Czarno malowany, z małém okienkiem kraciastém, zamknięty był w dodatku na żelazną kłódkę. Piotr i Wereszczaka we środku znaleźli jeszcze jednego żołnierza z bronią i wązkie drewniane, nie wygodne ławeczki. Oficer dosiadł konia.... Drzwiczki za nimi zamknęły się zaraz, pochodnia zgasła i powóz ruszył zwolna po bruku.
— Nie ma wątpliwości, że nas do granicy odstawią! szepnął Wereszczaka. Lecz w tejże chwili żołnierz siedzący nakazał:
Still! i musieli zamilknąć.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.