Bratanki/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI. U wojewodzinej.

Dobra, w których zamieszkiwała pani wojewodzina, oddalone były o mil dziesiątek od Bożéj Woli, leżały one już za Bugiem i dopiero za nieboszczyka męża jéj na rezydencyę stałą zamienione zostały z opuszczonéj przez długie lata i opustoszałéj siedziby. Wiadomo z dziejów, iż gdy XV i XVI wiek wznosił zamków, grodów i twierdz wiele, w XVII i początkach XVIII, ba, nawet do jego końca, wszystko to późniéj zaniedbane, powolną rozwalało się ruiną. Ze starych inwentarzy przekonać się można o tym upadku grodów i zamków, świadczącém téż może o nowéj formie życia, które się ogniskowało w stolicach. Niektórzy z możnych panów nigdy swych posiadłości w ciągu życia nie widzieli i okazywało się czasem przy sprzedaży dóbr, iż zamek, podawany stale w inwentarzach jako istniejący, od stu lat był rozebrany, a na miejscu gdzie stał, ślady nawet zniknąć czas miały. Gdy nieboszczyk pan wojewoda zażądał, w skutek prośb żony, która się na wieś przenieść chciała, wyrestaurować stary swój zamek w Rachowie, a przybył na miejsce, zastał z przerażeniem ruderę tylko. Na znacznéj części budowli obszernych i wspaniałych dachów nie było, gdzieindziéj odarto blachy i dachówki, a poprzyściełano je słomą, mury od wilgoci trzaskały się i rozsypywały; wewnątrz trwogą przejmujące panowało zniszczenie.
Zapóźno było narzekać na rządcę, który składał winę na swojego poprzednika. Tamten byłby obwiniał zmarłych, rzecz była spełniona, należało radzić i z gruntu budowy przestawiać. Zostało w niéj wszakże wiele z XVI wieku i ogólne kształty poszanowano. Zamek niegdyś obronny z kortynami, basztami, bramą i mostem zwodzonym, zmienił się w pałac okolony ogrodem. Szczęściem drzew dosyć zostało. Sprowadzono rzemieślników z zagranicy, posiłkowali domowi i w rok rezydencya była już mieszkalną. Znalazła się nawet aż do zbytku na teraźniejsze czasy obszerną, bo załogi w niéj i wojska trzymać nie było potrzeby.
Wojewodzina, która nie lubiła świata, a miłowała spokojne wiejskie życie, znalazła tu wszystko do smaku i rozkochała się w Rachowie. Była to niewiasta, jakich już w XVIII wieku kilka wskazać możemy, nader wykształconego umysłu, zajęta więcéj literaturą, sztuką, ludem, gospodarstwem, niż rozrywkami i światem. Wojewoda chorował na statystę, jeździł po sejmikach, prawił mowy sążniste, gorący brał udział w wyborze posłów, wieszał się chętnie dworu, ona żyła zupełnie w innym świecie. Zajmowało ją to wszystko zrazu dla tego, iż chciała sama dopilnować wychowania syna i umiéć nim pokierować, późniéj, gdy ten wyszedł z macierzyńskiéj i nauczycielskiéj opieki, przywiązała się do ksiąg, do nauk, a widząc, że mąż opuszczał zarząd dóbr, chciała go i w tém zastąpić. Życie jéj płynęło wśród téj wesołéj a nieustannéj pracy. Przybyła jéj siostrzenica kilka lat potém uprzyjemniła. Cieszyła się jéj szczęściem wydawszy ją za mąż, bolała gdy owdowiała, a przybitą została, dowiedziawszy się o drugim związku, który się jéj widział w najwyższym stopniu niestosownym. Zerwane stosunki, to co ją dochodziło z boku o Wicie, dozwalało odgadnąć, jak nieszczęśliwe było to stadło. Nie mogła wszakże nic na to poradzić, a godność jéj nie dozwalała narzucać się tam, gdzie głowa domu wyraźnie wszelkie odpychała stosunki. Ile razy wspomniano przy niéj Maryę, wzdychała, milczała i łza się kręciła w oczach staruszki. Kochała ona ją jak córkę i gdyby nie zjawienie się Piotra, byłaby może, mimo zbyt blizkiego pokrewieństwa wydała za własnego syna.
Dwór pani wojewodzinéj składał się w większéj części z ludzi do jéj humoru i upodobań dobranych. Marszałek dworu, stary żołnierz, ksiądz kapelan, uczony naturalista, sprawujący razem obowiązki bibliotekarza, dwóch rezydentów, dalekich krewnych nieboszczyka, z których jeden był myśliwcem zagorzałym, a drugi zajmował się niefortunném wierszowaniem, kilka panien i młodszych panienek całe jéj otoczenie składały.
Życie w Rachowie płynęło regularnie, jak w zegarku, a ta jednostajność nie czyniła go uprzykrzonym, zdawała się owszem przyśpieszać bieg czasu, na którego krótkość uskarżali się wszyscy. Wojewodzina była już w wieku bardzo podeszłym, ale praca i ruch ustawiczny zachowały jéj zdrowie i rzeźwość. Krzątała się téż nieustannie, wesoło i ożywiała sobą dom cały. Wszyscy otaczający kochali ją jak matkę, była nią nie tylko dla domowników, ale dla szerszego koła włościan nietylko swoich, lecz i cudzych. W wyliczeniu dworu zapomnieliśmy o doktorze, a raczéj, jak wówczas nazywano, fizyku Arndtcie, który pomagał wojewodzinie w staraniu o zdrowie poddanych. Ona pierwsza założyła we włości szpital, którym Arndt zarządzał, a ona go z przybraną Siostrą Miłosierdzia dozorowała.
Zajęcie ciągłe i praca poważna nie odebrały staruszce wesołości humoru, uśmiechu i żartobliwości nawet czysto polskiéj. Lubiła ludzi noszących na twarzy to znamię spokojnego sumienia, uśmiech i wesele, a lękała się mruków i nachmurzonych. Surowego obyczaju, była wielce jednak pobłażającą w ogóle na słabości ludzkie, gdy nie nosiły znamienia umyślnéj złości i zepsucia. Jak prawie na każdym ówczesnym większym dworze, wychowywały się tu ubogie córki szlacheckie, z których jedna lub dwie przynajmniéj co roku wychodziły za mąż. Naówczas wojewodzina występowała z paradném weselem, spraszała sąsiedztwo, występowała z przepychem i bawiono się w Rachowie kilka dni jak nigdzie może, bo tu umiała gospodyni sama urozmaicić rozrywki i zając niemi wszystkich.
Staruszka była małego wzrostu, nieco otyła, choć bardzo ruchawa, na twarzy rumiana, z uśmieszkiem miłym na ustach, zawsze ubrana bardzo starannie, z pobielałemi już całkiem włosami. Chodziła podpierając się laseczką z gałką złotą, ale żwawo i z młodzieńczym pośpiechem. Rano przebiegała swój ogród, szklarnie, zwiedzała szpital, zachodziła do szkółki, potém czytała, potém dzwon zwoływał cały dwór do obiadu, ożywionego rozmową; do wieczora czytała która z pań, lub kobiece robótki przerywała rozmowa; podjeżdżał kto z sąsiadów, na wieczerzą schodzili się znowu dworscy, i tak dzień się kończył jakąś na następny obmyśloną praca, przejażdżką lub zabawą.
Wielką uroczystością bywał przejazd wojewodzica, jedynego syna, wychowanego przez matkę i godnego jéj. Ale ten miał wiele do czynienia i mimo najszczerszéj chęci, rzadko więcéj nad parę razy w rok mógł dobiedz do Rachowa. Listy co tydzień wysyłane zastępowały rozmowę, a pisywała matka i on tak regularnie, że się nigdy żaden o godzinę nie spóźnił. One też stanowiły węzeł wiążący wojewodzinę ze światem, o którym się przez syna dowiadywała.
Wśród takiego otoczenia wychowywała się tu Marya, nabierając smaku do pracy i do cichych wiejskich rozrywek. Upodobania jéj podzielał Piotr, — Wit zaś, bratanek jego, należał do zupełnie innego społeczeństwa i świata. Z nim téż Marya ani być szczęśliwą, ani się nigdy zrozumiéć nie mogła. Gdy stosunki między Rachowem a Bożą Wolą zostały zerwane i to w sposób taki, że dostojna matrona obrażoną się czuć mogła: jakkolwiek pragnęła osłodzić los Maryi, — nie potrafiła potajemnego z nią utrzymać porozumienia i korespondencyi. Wstręt miała do wszystkiego, co się kryć i taić musiało. Długie lata dowiadywała się tylko o siostrzenicy z pogłosek, z opowiadań, z przesadzonych opisów życia jéj pustelniczego, a rozpasanych zabaw rotmistrza. Jawném tylko było dla wojewodzinéj, iż Marya nie musiała być szczęśliwą. Gdy o niéj mówiono, milczała smutnie staruszka. Minęło tak dość wiele czasu bez żadnéj zmiany, gdy szalonéj téj Basi, która się w nieszczęśliwéj pani pokochała, przyszło na myśl, postarać się jéj o niespodzianą pociechę, skłaniając wojewodzinę do napisania listu, za którego oddanie do rąk poprzysięgła. Nie mogąc sama dojechać do Rachowa, użyła za pośredniczkę krewnę swoją, będącą we fraucymerze wojewodzinej, z którą widywała się w kościele, przez nią intrygowała tak dobrze, iż nareszcie skłoniła się do napisania listu... i wzdychając, powierzyła go krewnéj Basi. W ten sposób dostał się on do Bożéj Woli.
W Rachowie, właśnie wkrótce potém, gdy wspomnienie Maryi odżyło dla staruszki, gotowały się wcale niespodziane i dziwne wypadki.
Jednego późnego wieczora czerwcowego, gdy już było po wieczerzy, a staruszka, w krześle siedząc, słuchała opowiadań księdza kapelana o cudownym zwierząt instynkcie, zbliżył się marszałek dworu do niéj i szepnął prawie na ucho:
— Proszę jasnéj pani, przybył jakiś nieznajomy, zdaje się podróżny zdaleka, Bóg raczy wiedziéć, i chce, a domaga się, aby miéć szczęście na osobności kilka słów z panią wojewodziną pomówić. Napróżno mu przedstawiałem, że godzina niewłaściwa.
Wojewodzina spojrzała na zégar stojący na kominie — było wpół do dziesiątéj.
— Prawda, że to trochę późno — rzekła — ale jeśli sprawa pilna... któż to taki? jak wygląda?
— Nie bardzom się to mógł przypatrzéć — odpowiedział marszałek — ubrany dość ubogo i jakby po ciężkiéj, długiéj podróży, człek lat średnich, cichy jakiś i obyczajny. Smutno wygląda, znać nieszczęśliwego.
Wojewodzina zakłopotała się widocznie, chwyciła srebrny dzwonek.
— Niech świecę zaniosą do gabinetu... proś go do mnie waćpan... proś... nie godzi się biednego, może w największéj jakiéjś potrzebie, z niczém odprawić.
I w téjże chwili, podpierając się na laseczce, żywym krokiem posunęła się ku swojemu gabinetowi, do którego drugie osobne wnijście było z korytarza. Podano świece, wojewodzina zasiadła w krześle i nie bez pewnéj niecierpliwości oczekiwała zapowiedzianego, tajemniczego gościa. Zapomnieliśmy dodać, iż mimo zachowanych sił umysłu i zdrowia, staruszka czytaniem i pracą nieco osłabione miała oczy i nie widziała dobrze, zwłaszcza wieczorem.
Po upływie dobrego kwadransa, kroki dały się słyszéć w korytarzu, drzwi się otworzyły, marszałek wpuścił mężczyznę słusznego wzrostu, a sam się cofnął. Staruszka oczy podniosła ku niemu, zasłaniając się od świecy, lecz nic dojrzéć nie mogła, oprócz, iż gość wszedłszy, stanął jak wryty w progu, milczał, niby nie mogąc znaléźć słowa... i nieśmiał nawet się zbliżyć.
— Proszę pana — odezwała się nieco zaciekawiona wojewodzina — proszę pana, pan Kulesz mi oznajmił, żeś pan życzył sobie jeszcze dziś widziéć się ze mną. W czém-że mu służyć mogę?
Po tych wyrazach nieznajomy stał jeszcze jakiś czas niemy, zwolna zrobił parę kroków naprzód, skłonił się i drżącym, stłumionym począł głosem:
— Pani wojewodzina dobrodziejka przebaczy mi to natręctwo; są położenia i okoliczności, które winny dla człowieka pobłażanie wyjednać.
Na pierwsze dźwięki téj mowy, staruszka zerwała się z krzesła, jakby uszom nie wierząc, przestraszona, wylękła, lecz zaraz siadła znowu i przerwała.
— Któż pan jesteś? — spytała.
— Jestem nieszczęśliwy, jestem bardzo nieszczęśliwy — rzekł przybyły — prześladowany, znękany; wszak to starczy w sercu pani za imię i tytuły.
— Ale na miłość Bożą, któż jesteś? — powtórnie zawołała wojewodzina — wasz głos, mowa, nawet postać tak mi żywo przypomniały... Niech Bóg będzie miłościw jego duszy!
Otarła łzę staruszka i powtórzyła:
— Któż wy jesteście?
Nieznajomy zbliżył się zwolna, tak, że na twarz jego padło całe światło od dwóch świec stojących na stole. Wojewodzina wstała, aby bliżéj mu się przypatrzéć.
Mężczyzna był średnich lat, pięknéj niegdyś ale wychudłéj i wybladłéj twarzy, zmizerowany nędzą zawcześnie. W oczach jego zapadłych skrzył jakiś ogień dziwny, prawie do szału podobny, wargi mu się trzęsły, ręce drżały, łza płynęła po policzku.
Wojewodzina wpatrywała się zdumiona, osłupiała ale niepewna, on patrzał i mówić nie mógł.
— Wszelki duch Boga chwali! — zawołała — gdyby nieszczęśliwy Piotr nie zginął, powiedziałabym, że jego mam przed sobą. Któż wy? kto wy jesteście?
Gdy domawiała tych wyrazów, wysoka owa postać mężczyzny zgięła się, padła na kolana przed nią, chwyciła jéj ręce i schylając się do stóp, zawołała rzewnym, łzami przepełnionym głosem:
— Pani moja! nie ulęknij się wracającego z drugiego świata: jam jest ów Piotr... jam żyw... i oto leżę u nóg twych, przynosząc przed ciebie nędzę moją i żale.
Staruszka usłyszawszy to, padła z okrzykiem na krzesło, zakryła twarz rękami, lecz po chwilce schyliła się, pochwyciła głowę Piotra i całować ją płacząc zaczęła.
— Piotr! — zawołała — o Jezu cudotwórco! jakiém-że szczęściem, jakiém losu zrządzeniem ocalonym zostałeś? Śnię, czy żyję?
Powoli zwlókł się zesłabły i powstał, wojewodzina wskazała mu siedzenie, upadł, niż siadł raczéj, lecz słowa jeszcze wymówić nie mógł, łkał i płakał jak dziecię. Milcząca, zdawała się modlić przerażona staruszka i drżała cała, nie śmiejąc pytać.
— Mów! co z tobą było? jakeś się ocalił? jesteś żywym, czy upiorem?
— A! żyw, żyw jestem, choć mnie umarłym widziéć chciano — zawołał mężczyzna powoli głosem, w którym jeszcze przebijało się łkanie bolesne — a gdybym chciał teraz opowiadać dzieje moje, uszom by uwierzyć trudno. Pominę więc wszystko i dodam tylko: ocalony zostałem cudem dziwnym łaski Bożéj. Przebyłem koleje straszne, a oto dziś powracam na straszniejsze może jeszcze do domu, który się moim nazywał... obcy... upiór... nieprzyjaciel.
Wojewodzina czas miała ochłonąć nieco i oprzytomniéć, zebrała myśli. — Czekaj — rzekła — myślmy, co począć naprzód; rozumiem twe położenie, obszerniéj o niém mówić i radzić nam potrzeba. Dziś ja, doprawdy, duszę ukołysać muszę modlitwą, nim potrafię przytomna, chłodno mówić z tobą. Poznał cię kto?
— Nikt! wasze to serce tylko mogło w zmienionym człowieku poznać wierne dziecko swoje. Któżby się we mnie schorzałym, zestarzałym, dawnego Piotra domyślał?
— Dobrze więc; idź, spocznij... nocuj... nabierz sił; ja z tobą dziś mówić nie mogę — drżę cała... Modlić się muszę, muszę z radości wypłakać.
— Z radości? — spytał zdziwionym głosem Piotr.
— Tak, mój Piotrze; choć ból się z nią mięsza — dodała — widziéć na świecie żywych tego, kogo się już spodziewało nie ujrzéć, aż na innym, jest zawsze szczęściem; a niedole ludzkie... wszak na wszystkie niemal czas przynosi lekarstwo.
— A! są, są, na które tylko śmierć jest lekiem! — westchnął Piotr.
— Przychodzisz tu wprost? Byłeś już gdzie? słyszałeś o czém? — spytała niespokojnie wojewodzina.
Piotr milczał długo.
— Tak, pani — rzekł — byłem już wszędzie — i wiem cały ogrom nieszczęścia mojego. Ukrywałem się tam dni kilka, widziałem oczyma własnemi, co się dzieje w splugawionym domu moim; uszedłem ztamtąd, szukając rady i przytułku.
Zamilkł chwilę, jakby mu tchu zabrakło w piersi, a potém mówił znowu powoli:
— Ten, który raz bratobójczą dłoń na mnie zwrócił, nie wahałby się dokonać zbrodni, która mu się nie udała: musiałem uchodzić. Zdaje się, że mnie jeszcze umarłego nawet się lęka. Nie idzie mi o życie dla siebie, bo go mam nie wiele; o żonę i dziecię mi chodzi. Los ich okropny!
Zakrył oczy. Wojewodzina płakać zaczęła.
— Odkryć, co popełniono na mnie — odezwał się — objawić światu... byłoby to hańbą okryć poczciwy dom nasz, czyste i zacne przodków imię. Taż sama krew płynie w nim, nosi nazwisko jedno, jest mi bratankiem. Srom czynu spadłby na pokolenia... Cóż począć?! — zawołał, ręce łamiąc — co począć? Rzekłbym, pójść i umrzéć ukrytemu gdzieś, aby hańby domu uniknąć, lecz ta kobieta, ta ofiara, moje najmilsze, jedyne dziecię moje!
I znowu milczał, a płakali oboje, aż wojewodzina odezwała się cicho:
— Uspokój się, uspokój, rady potrzeba szukać w modlitwie, u Boga... rozmyślać, rozważyć... a ukoić wprzódy boleść, która oczy zasłania. Mój Piotrze, idź, idź, spocznij, jeśli podobna, nie daj się poznać nikomu; jutro pomówimy długo, zobaczymy, jak postąpić należy.
Piotr zadumany nie ruszał się jeszcze z miejsca, gospodyni téż, choć go skłaniała do spoczynku, sama nie mogła odejść, zdjęta ciekawością dowiedzenia się o cudowném ocaleniu jego. Kobieca przecież troskliwość o biednego człowieka przemogła, wstała, opierając się na lasce.
— Czekaj na mnie — rzekła — wracam w téj chwili.
Wyszła śpiesznie do pokoju, w którym czekał na nią dwór, chcąc, jak zwykle, pożegnać odchodzącą na spoczynek; miała już myśl powierzenia Piotra jednemu z domowników, przybyłych późniéj do Rachowa, którzy Piotra Zagłoby nie znali i wybrała na ten cel kapelana.
— Ojcze mój — rzekła po cichu, zbliżając się do niego — mam gościa, nieszczęśliwego człowieka, znanego mi niegdyś z lat dawnych. Potrzebuje on opieki i wypoczynku, potrzebuje serdecznego nadewszystko obejścia i współczucia, chodź ze mną, zdam go na ręce twoje. A proszę cię, czyń, cobyś robił dla własnego mojego dziecka, gdybym ci je powierzyła.
Kapelan, który niemniéj był dobrym człowiekiem jak naturalistą, pośpiesznie ofiarował swe usługi.
— Pani wojewodzina może mi zaufać, iż się zajmę nim... całą duszą... całą duszą.
— Chodź że ze mną! — dodała staruszka głosem jeszcze drżącym — oddaję ci go. Jest zbiedzony i podrażniony, spotykanie się z coraz nowemi ludźmi męczyć go może, więc i to proszę, żebyś był sam z nim lub przy nim, a nikomu go nie powierzał i owszem, natrętów i ciekawych, jak rezydenci nasi, starał się od niego oddalić. Potrzebuje spokoju i samotności.
Kapelan skinął głową tylko na znak, że rozkaz spełni i wszedł za wojewodziną do gabinetu.
— Oto wasz na dziś opiekun, szanowny panie — rzekła staruszka. — Idźcie z księdzem kapelanem, odpocznijcie i... niech Bóg ześle wam pokój ducha a pociechę.
Nie mogąc się wstrzymać, gdy Piotr całował ją w rękę, pocałowała go w głowę czule, a ksiądz kapelan uprowadził natychmiast do gościnnych pokojów.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.