Przejdź do zawartości

Bogowie Germanji/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Bogowie Germanji
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III

Tryumf.
Jak Niemcy długie i szerokie, grzmią fanfary zwycięstwa. Uroczystości, trąby, sztandary, modły dziękczynne, defilady, obchody, pochody. Dzień szczęścia przyszedł wraz z pierwszem kwietniowem słońcem i ciepłem. Po ciężkiej, beznadziejnej zimie, po tylu niedotrzymanych zapowiedziach lepszej odmiany, w przygnębieniu, w głodzie i nędzy, gdy poza oficjalnymi dozorcami opinji olbrzymia większość narodu zwątpiła już o wszystkiem i pragnęła tylko końca tych okropności, naturalnie „bez aneksji i odszkodowań“. Ale gdyby za cenę końca Wilson i Co zażądali... Gdyby wyznano szczerze w uczciwym plebiscycie niemieckiej duszy, zarządzonym w ciągu minionego koszmaru tej strasznej, ostatniej zimy... Pożegnanoby dawno nietylko Metz i Strasburg. Tak czuła i myślała masa narodu. A sfery rządzące państwem i wojną uczyniłyby tę ofiarę znacznie wcześniej, gdyby nie było dobrze wiadomo, że w straszliwej walce na śmierć i życie wróg nie poprzestanie na ustępstwie z ziemi spornej, a zażąda poddania się, ruiny i na długie, długie lata zatracenia wielkości i honoru cesarskich Niemiec. Trzeba było zwyciężyć.
Przez całą zimę gotowano się do tej ostatecznej walki w niezmiernem, rozpaczliwem wysileniu. Żołnierz, żeby wyżyć i przetrzymać na froncie, skazywał na głód żonę i dzieci, ojca i matkę. Ludzie marzli i wymarzali, wymierali na osobliwe niemoce i gorączki, a węgiel szedł do fabryk amunicji, do stoczni, do hut wojennych i na pożarcie dla wiecznego pogotowia floty. Dziadował i dygotał z zimna naród cały, przyobleczony w ersatze, w strzępy i szmaty, ażeby żołnierz na froncie mógł przezimować. Szli w szeregi starzy ponad przepisane lata, a z nimi roczniki przedwczesne. Wyganiano ze szpitali rannych niedoleczonych, powoływano koślawych, ułomnych, niemocnych. Gromadzono siłę niebywałą w tej wojnie, przez całą zimę wykuwano taran, który wiosną miał uderzyć i skruszyć wroga. Biada, jeśli się to nie stanie...
I stało się. Przez genjusz wodzów, przez męstwo żołnierza, przez poświęcenie całego narodu i za sprawą i zrządzeniem Boga Niemieckiego.
— Zniszczona jest na zawsze żywa moc armji brytyjskiej i już się nie podźwignie...
— Wyłamane są szczerby we froncie francuskim i rychło — niedługo czekać — armje nasze runą przez nie i zaleją Paryż, zaleją Francję...
— Nie zdążą Amerykanie...
Prasa patrjotyczna, pieniąc się z zachwytu, wyliczała kilometry, zdobyte wgłąb i wszerz, wymieniała zagarnięte miasta, ich znaczenie strategiczne i bogactwo, rachowała na setki tysięcy jeńców, sumowała armaty, czołgi, kolosalne zapasy.
A teraz podziękuj Bogu i raduj się, ziemio niemiecka...

Na tarasie ratusza miasta Mannheimu przygodnie sklecona orkiestra ze wszystkich sił dęła i dmuchała w swe instrumenty, chcąc grzmieniem trąb uczcić kolosalny przełom w losach narodu. Ale jedni byli za starzy, inni zbyt młodzi, by odpowiedzieć godnie zadaniu tej chwili. Byli wyniszczeni długą, głodową zimą i zbyt zdrętwiali w zastarzałem przygnębieniu, żeby odrazu uderzyć w ton radości. Nikłe były nawet te miejsca, które w nutach oznaczono — fortissimo. W pewnych momentach tego koncertu wiatr przemagał trębaczy i zabierał precz całą muzykę. Wielki tłum słuchał w skupieniu i z głębi serca chciał się radować zwycięstwem swej armji i swojem szczęściem — ale snać odwykł od uniesień i nie potrafił nic wyrazić. Napróżno w przerwie między Beethovenem a Wagnerem sam pan burmistrz perorował z balkonu. I jego nie było słychać. Wyniszczony stary człowiek o obliczu zgnębionem raz na zawsze przez ciosy wojny — stracił był wszystkich trzech synów — miotał się na wyżynie, wytrząsając rękami, i napróżno usiłował wydobyć ze siebie radość i przekazać ją słuchaczom. Wyglądał raczej na obłąkanego.
I tu było tak samo, jak wszędzie. Ludzie chcieli wierzyć i chcieli się cieszyć, a jakoś nie mogli... Niepodobna było nie uwierzyć, gdyż zwycięstwo było ogromne i zbyt oczywiste nawet dla zgorzkniałych do gruntu, zakamieniałych sceptyków. Ale snać żądano zbyt wiele — cudu, końca. Tłum śpiewał, powiewały sztandary, tłum wołał — Hoch! — a ponad placem Ratuszowym unosiła się melancholja.
Nadzwyczajny dodatek!
Może Anglja ugięła się pod klęską I żąda odrębnego pokoju?
Może cesarz ustąpił przed wolą narodu i powołał parlamentarny gabinet?
Może to z powodu zwycięstwa amnestja dla zbuntowanych marynarzy z Kiel, z Emden i Wilhelmshaven?
Rozchwytywano różnokolorowe bibulaste świstki żółte, sine, czerwone. Grubym, pięknym gotykiem wytłoczony był dekret cesarza z 6 kwietnia. Pierwszy generał-kwatermistrz generał Ludendorff otrzymał Wielki Krzyż orderu Żelaznego Krzyża... Marszałek Hindenburg — wielki Żelazny Krzyż ze Złotą Gwiazdą z zaznaczeniem w dekrecie, że to najwyższe odznaczenie było przyznane wodzowi armji tylko raz jeden w dziejach Niemiec, mianowicie otrzymał je był bohater narodowy, nieśmiertelny Blücher 26 czerwca 1815 roku — za zwycięską bitwę pod Waterloo.

Rita baronowa von Tebben Gerth zamknęła na klucz oboje drzwi od gabinetu męża i stanęła pośrodku wielkiego pokoju. Nie odwracając głowy rzucała po bokach ukradkowe trwożliwe spojrzenia, ale wszystko było w spokoju. Pradziad mężowski, generał artylerji pruskiej, Ireneusz baron von Tebben Gerth nie przeszywał jej złem spojrzeniem, tkwił obojętnie w złotych ramach i nie patrzał. Zawieszona nad kominkiem głowa antylopy z kręconemi rogami nie pobudzała do płaczu swemi żałosnemi oczami pełnemi skargi. Nie narzucało się, nie gnębiło za tym razem bronzowe popiersie Bismarka, stojące na półce bibljotecznej.
Za oknami między nagiemi konarami alei nadbrzeżnej przemykał się mętny wezbrany nurt Renu. Na rzece spokój, woda po ostatnich deszczach podniosła się tak gwałtownie, że pod jednym z mostów zabrakło kilku centymetrów wysokości, żeby przepuścić bodaj holownik. Po tamtej stronie dymy z kominów „Badische Anilin und Soda Fabrikation“ unosiły się wprost ku niebu, jak z miłych bóstwu wojny świec ofiarnych.
Rita ostrożnie podchodziła do mężowskiego biurka, usiłowała nie spojrzeć na portret, zawieszony na ścianie między oknami, nawet przymrużała oczy. Z zakłopotanym, przekornym uśmieszkiem wślizgnęła się w głęboki fotel skórzany, rozłożyła papier i koperty. Przez głowę jej przepływały półmyśli, półobrazy, półmelodje, imiona, miejsca, czasy, momenty senne, zjawy minionej nocy, rzeczy własne, tajemnie zmyślone, jakieś sprawy wielkie, a nieistniejące, które nastręczały się natarczywie i domagały się szybkiego rozważenia... Otrząsała się z zamętu, zdążając do czegoś jedynego, ale na drodze myślenia wyrastały wciąż nowe przeszkody irytująco błahe, a niektóre były straszne...
...Sternik Gebeschuss stał nad nią tuż wsparty ciężko o biurko i szeptał swoją mową blaszaną i zgrzytliwą dalszy ciąg o losach załogi U. C. 17. Wychorował się i wreszcie przypomniał sobie wszystko, co było. Z panem lejtenantem zetknęli się na powierzchni i przez jakiś czas trzymali się razem, unoszeni na fali... Pan lejtenant gadał szybko, szybko i nakazał mu zapamiętać i (jeżeli wyjdzie cało) powtórzyć, ale pan lejtenant wnet zdrętwiał z zimna, trzęsło go i z reszty już niepodobna było nic wyrozumieć. Uderzył wicher, śnieżyca i rozdzieliło nas, a potem wnet i ja zacząłem drętwieć...
— Ależ, na Boga, co on powiedział?
— Rzeczy były różne, pani komendantowo, ale grunt w tem, że kazał mi zapowiedzieć pani komendatowej, że on, to jest pan lejtenant napewno wróci do domu prędzej czy później.
— Więc cóż?! Co ja z tego wiem?... Nic!
— Ja myślę, że to dużo znaczy, bo jak pan komendant tak obiecał, to napewno powróci. My go znamy, on już jest taki.
— Skądże on nieszczęsny wróci? Z tamtego świata? Z głębiny morza?...
— z Anglji powróci, pani komendantowo, z niewoli! Wojna musi się kiedyś skończyć.
Zresztą wszystko to jej się przyśniło. Najgorzej, że obudziwszy się nie pamiętała wiele z tego, co opowiadał Gebeschuss. Właściwie zostało tylko jedno, Fell kazał jej powiedzieć, że wróci. Rozpisała listy do sztabu morskiego w Wilhelmshaven, do vice-admirała Michelsena, głównego komendanta łodzi podwodnych, i do kilku kolegów męża. Prosiła o wyszukanie sternika i podanie jego adresu. Po tygodniu otrzymała zwrot dwóch listów, pisanych do kolegów męża, ze wzmianką na kopercie, że obaj adresaci od dwóch miesięcy nie powrócili z morza do odnośnych podstaw operacyjnych i uchodzą za zaginionych. Po trzech tygodniach otrzymała pismo ze sztabu morskiego, że podoficer nawigacyjny floty wojennej Gebeschuss za wybitny udział w buncie marynarzy w Kiel osadzony został w „Wik“, w morskiem więzieniu śledczem i stanie przed sądem wojennym. Natychmiast napisała do niego, posłała mu pieniędzy i czeka na odpowiedź.
Sen opętał ją. Równocześnie i jednakowo wierzyła i nie wierzyła w to, żeby Fell mógł wyjść cało. Ileż razy zasiadała do tego biurka — chyba czyniła to codziennie, zazwyczaj przed obiadem. Długie godziny wysiadywała nad papierem z piórem w ręku, nawet umaczanem w kałamarzu... Ale nie pozwoliła sobie ani razu napisać bodaj pierwszego słowa. Trzymała się na wodzy. Było to tak, jakgdyby igrała z rzeczywistością, jakby w jej mocy, było stwarzać fakty i odwoływać je. Mogła uratować Fella i osadzić go w angielskim obozie jeńców. Mogła go zostawić własnemu losowi i pogrążyć go w śmiertelnej przepaści morza. Wszystko zależy od tego jak napisać. Męczyła się i nie umiała zacząć.
Tu nie wolno było omylić się, brał strach, żeby złem lub niezręcznem słowem nie uroczyć losu... Co począć?
Zdaleka zaszemrało coś, jak łagodny poszum morza. Jak westchnienie starej lipy, której listowie odczuwa najlżejszy powiew... Wsłuchała się całą duszą. Z najcichszego poszeptu wysnuwały się i ginęły w milczeniu strzępy melodji. Z niezmiernej dalekości, z końca świata ktoś usiłował przemówić do niej. Przestrzeń niweczyła ten głos, zabierała słowa. Na szczęście wokoło była cisza. Głośniej... Słabiej...
Nareszcie odezwała się pierwsza uchwytna myśl. Wysnuł się znajomy motyw, zrodził się kędyś i przyszedł do niej. Gdy go poczuła w sobie, przeszył ją ostry sztych radości. To on... Fell daje znak życia!
— W tym frazesie muzycznym zawiera się nasze szczęście, cały nasz los. To było stworzone dla nas. Słuchaj, Rito! Słuchaj! Rozumiesz?
— Ona jest piękna, jak ty, Rito. Tak samo mądra, dobra, szlachetna. I tak samo niepojęta... Widzę ją jako kształt — w twojej postaci! Ona ma twoje oczy, twoje włosy, twoją duszę...
„Niedokończona Symfonja“...
Rozkwitała, zasnuwała świat, koiła serce przesłodka melodja klarynetu z Andante con Moto. W czasach nieszczęścia Rita unikała „Symfonji“, którą umiała na pamięć i w różnych nastrojach różnolicie przetwarzała po swojemu. Starała się o niej nie myśleć, tłumiła jej głosy, odzywające się w niej niekiedy w zadumie, w rozżaleniu, przez sen... Za nic nie pozwoli jej odżyć, jeżeli sądzone jest, że Fell nie ma już wrócić.
Teraz chłonęła czar i szczęście ukochanej melodji, witała w sobie wiarę, wracała do życia. Wszak przyszła sama, snać poznała swój czas...
Porywczo wzniosła głowę i promiennemi oczami w zachwyceniu zapatrzyła się w portret męża. Jakże dawno go nie oglądała!... Teraz jej wolno. Bez rozpaczy, bez łez, bez tej okropnej krzywdy w sercu będzie mogła z nim przebywać i czekać wiernie, spokojnie. Będzie liczyła dni, zacznie czytywać gazety, rozmawiać z ludźmi, żeby wiedzieć co się dzieje na świecie i zgadywać, kiedy skończy się wojna.
Pisała szybko, w natchnieniu. Co chwila odrywała się od pisania i długo patrzała w oczy męża. Wówczas na jej zbolałej twarzy, napiętnowanej nieszczęściem, budził się dawny, pradawny uśmiech. Odwykła od niego, był jej nowy i drogi, ale bolał ją ten uśmiech, powracający z wiecznej zda się zaguby. Teraz będzie inaczej, wszystko inaczej!
—...Widmo nieszczęścia zgnębiło mnie, starło na proch. Pomąciły się we mnie myśli, sądziłam o rzeczach niesłusznie, myliło się wszystko w mej głowie. Straciłam zdolność odgadywania prawdy, ustały wizje, które przez czas i przestrzeń sięgały zawsze niechybnie aż do Ciebie. Cios mnie powalił i na długo, długo zatraciłam się, byłam niczem, nie byłam sobą — Twoją Ritą...
...Teraz wiem o Tobie, Fell, ach, tak cudownie, tak wyraźnie!... Dookoła skaliste wzgórza, kępy wiecznozielonych dębów, srebrzysty potok... W dolinie wśród płaskich wrzosowisk miasteczko, czerwone mury, dwie wieże kościelne, za miastem czworobok długich baraków, ogrodzonych drutem. Na pustym kwadracie wewnętrznego podwórza gdzieniegdzie ocalały niewydeptane pasma wrzosów. Grupy naszych biednych oficerów przechadzają się zwolna, krokiem znudzonym. Nie mogę jeszcze odróżnić Ciebie, jeszcze niedobrze widzę... To musi być gdzieś na odludziu, daleko od morza, daleko od kolei. Może w północnej Szkocji?
...To Ty?!
...Biedny mój, ukochany!... Takiś smutny, wychudły, pochylony... Feli, podnieś głowę, spojrzyj wdal, wytęż wzrok — to ja na Ciebie patrzę, tu ja na Ciebie czekam! Wiedz, że nic nas nie rozdzieli, że nic Ci więcej nie grozi. Gdy ja odzyskałam moją dawną władzę widzenia tego, co w; dalekościach utajone i umiem przeniknąć naprzód to, co ma być, bądź spokojny! Czekaj wytrwale, bo minie wojna i niewola — naszem będzie szczęście!
Pisała jednym tchem, nienasycona tą pierwszą z nim rozmową. Prawda tego była tak oczywista, że żadna myśl rozsądna, żadna ostrożność nie mąciły radości. Jakże wszystko to było proste — wszak inaczej nie mogło być...
Dopiero gdy adresowała kopertę do Genewy do Biura Jeńców przy Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu, ręka jej zaczęła drżeć, a do duszy wionęło zimno. Zimny realizm tego biura, obojętni urzędnicy, sprawdzający nazwiska jeńców i skorowidze obozów we Francji, w Angiji, w Austrji, w Niemczech, we Włoszech, w Rosji, w Turcji, w Bułgarji... Tysiące obozów! Miijony jeńców! Porwie jej mistyczne pismo nieczująca martwa machina i poniesie w świat. W tym świecie wszystko wymierzone i sprawdzone w brutalnej, nagiej istocie ludzi i rzeczy. Jakgdyby wydawała na wrogi osąd najdroższą tajemnicę serca... Zawierzała obcemu światu swoją sprawę świętą — na szyderstwo i zdeptanie...
Może jeszcze zaczekać?...
Wpatrywała się w oczy męża badawczo, błagalnie. Krzepiła się, wątpiła. Zanurzała się w dawnem, obmierzłem, wydzierała się jak z pomroki ku jasnemu słońcu. Wówczas Fell uśmiechnął się do niej w dobrem, wesołem porozumieniu.
— Nie bój się, maleńka, wszystko będzie dobrze...
Zamarła, roztopiła się w tym uśmiechu mężowskim, nareszcie ukojona, szczęśliwa.

Z zadumy i zamarzenia wyrwał ją gwar ludzki, za oknem ozwał się i nadchodził szybko grzmot kroków wielkiej gromady. Czuła za szybami rozfalowaną masę ludzką, tłum poruszony. Co za ludzie, dokąd idą? Czego oni od niej chcą?
Zerwała się, stanęła w oknie. W dole nadbrzeżną aleją kasztanów całą szerokością chodników i jezdni walił tłum. Nad tłumem rozwinięte sztandary. Poznała — to robotnicy z zakładów chemicznych „Badische“ — czyż znowu był strajk?
Ktoś zastukał do drzwi. Podbiegła, otworzyła w przykrej obawie, że to znowu dr. Helm... Zresztą, dobrze, że nareszcie przyszedł, on jej nigdy nie przeszkadza.
To był ojciec. Stary profesor Wager jakby się odmienił, w obliczu jego zastygło jakieś zakłopotane rozradowanie. Jakby dawna posępna maska chciała z niego spaść, a trzymała się jeszcze. Jednak po twarzy przebiegało coś jak tchnienie młodości.
— Zajrzałem do ciebie, bo ty nawet nie wiesz...
Z ulicy uderzył raptem dziki wrzask tłumu, aż szyby brzękły, zerwał się jeszcze raz i zamarł w rozproszonych pojedynczych wołaniach.
— Hoch Kaiser!...
— Hoch Hindenburg!...
— Hoch die pariser Kanone!...
Nikła trąbka zagrała pobudkę chrapiąco — fałszywie.
— Co się stało? Czemu oni tak strasznie krzyczą?
— Rito, wielka radość... Bóg nareszcie wejrzał na nasze nieszczęście. Olbrzymie, decydujące zwycięstwo! Armja angielska zniszczona. Droga do Paryża leży otworem...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.