Bez serca/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bez serca
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Nadeszło oczekiwane jutro; posłano pana Stone po amerykanina — ale ten nie znalazł go w domu. Chłodno bardzo tłumaczył, że zaproszonym był na jakieś polowanie, z którego dotąd nie wrócił.
Potrzeba było czekać, a gniew Roliny miał czas ostygnąć nieco.
Na wyjezdnem z Wiednia, gdy wszyscy przyjaciele, żegnać się z nią przychodzili, stary włoch Bongi przybył raz także z ojcowskiemi radami i ofiarami pomocy, opieki, jeśliby ich kiedy Rolina potrzebowała. Stary był tak patryarchalnie zajęty jej losem, że nawet w zimnem sercu dziewczęcia, obudził wdzięczność dla siebie.
Chociaż wyrażał się z największą oględnością, czuć było, że niebardzo ufał amerykaninowi, i musiał mieć o nim niezbyt pochlebne wyobrażenie; a w obiecywaną świetną przyszłość wierzył mało.
Przy rozstaniu, błogosławiąc ją i życząc aby była ostrożną, de Bongi zażądał w końcu aby mu swój adres zostawiła, pisała do niego i zawiadamiała o swych losach.
Pułkownikówna przyjęła to wszystko wzruszona, roztargniona, rzuciła mu adres willi Agnese w Berlinie — i wkrótce zapomniała o tem zupełnie.
Nie było dotąd żadnej od niego wiadomości; myśląc o innych swych przyjaciołach, Rolina najmniej o nim pamiętała, bo ojcowskie to przywiązanie nic jej wielkiego nie obiecywało. Była pewna że i on, z oczów ją straciwszy, myśleć o niej nie będzie.
Dnia tego właśnie, gdy chodząc niespokojnie od okna do okna oczekiwała na amerykanina, list jej z poczty przyniesiono.
Spojrzała na podpis, był od starego poczciwego Bongi.
Pismo samo było czułem przypomnieniem się, troskliwem dopytywaniem o jej powodzenie i losy. List tajemniczemi jakiemiś obawami przepełniony, długi, niemal kondolencyjny, smutny, nie zawierał w sobie nic wyraźniejszego, coby go tłumaczyło, lecz, gdy z koperty dobywała go Rolina, wysunął się z niej i padł na ziemię, wycinek drukowany z jakiegoś dziennika.
Zdawał się umyślnie włożony, choć w piśmie o nim wzmianki nie było.
Urywek ten, zakreślony ołówkiem czerwonym, z początku jako niezrozumiały i obojętny, rzuciła Rolina; później dopiero uderzyło ją brzmienie jego. Było ono następujące:

„Przypomną sobie czytelnicy nasi, przed kilku miesiącami podaną przez nas wiadomość, o zuchwałej kradzieży dokonanej u jednego z tutejszych bankierów, któremu sfałszowany bardzo zręcznie czek na sto kilkadziesiąt tysięcy guldenów przedstawiono, i sumę tę udało się oszustowi otrzymać. Prawie jednocześnie u jednego z jubilerów udało się podstępnie, z nadzwyczajną zręcznością wyłudzić naszyjnik bardzo kosztowny“...

(Tu następowało dokładne jego opisanie).

„Oba te oszustwa zuchwałe — zdają się być sprawą jednego człowieka, grającego rolę milionera, — którego ślady policyi naszej wyśledzić się powiodło. Przybierał on nazwiska różne, i udawał tajemniczego agenta dyplomatycznego, wślizgając się do naj-
pierwszych domów i najlepszych towarzystw — i t .d.“

Opis naszyjnika skradzionego, zgadzał się zupełnie z tym, który amerykanin ofiarował był Rolinie. Reszta artykułu tak straszliwie wskazywała Don Estebana jako oszusta, że Rolina przeczytawszy z krzykiem rozpaczy padła, tracąc prawie przytomność.
Nadbiegająca Boehmowa, która przyczyny omdlenia wytłumaczyć sobie nie umiała — ledwie jej wraz z Pepi, docucić się mogła.
Przyszedłszy do przytomności, pułkownikówna jeszcze nieszczęściu swemu nie dając wiary, schowała list włocha i wycinek z dziennika, nie przyznając się, nawet przed Boehmową, — co było przyczyną omdlenia. Stara postrzegła list, domyślała się czegoś, ale przy Pepi dopytywać nie śmiała...
Blada, z zaciętemi ustami, milcząca, przybita Rolina oczekiwała na Don Estebana, łudząc się jeszcze jakiemiś najdziwaczniejszemi nadziejami, że to wszystko mogło się na korzyść jego wyjaśnić.
W strasznych męczarniach spędziła resztę dnia tego, nosząc się z listem tym na piersiach, piekącym ją jak rozpalone żelazo... Niema, zdrętwiała, czuła tylko niekiedy po twarzy spływające łzy, które na gorących osychały policzkach.
Do późnej nocy oczekując ciągle, spać się nie kładła. Spojrzenie w zwierciadło przekonało ją że tych nie wiele godzin męczarni, wypiętnowało się na twarzy boleścią, i zmieniło ją straszliwie.
Było już blisko północy i Boehmowa do snu, a przynajmniej do łóżka ją namawiała, gdy furtkę ogrodową otworzono. Rolina raczej się domyśliła niż poznała po chodzie amerykanina. On to był w istocie.
Zobaczywszy światło w pokojach na górze, z nadrobioną wesołością rubaszną, wprost wpadł do saloniku, który Boehmowa natychmiast opuściła, cofając się do przyległego pokoju.
Zobaczywszy go Rolina stanęła wyprostowana, groźna, z brwią namarszczoną, i nie mówiąc słowa, dobywszy wycinek z dziennika — położyła go przed nim.
Nie spuszczała z niego oka.
Niepodobna było odgadnąć, czy Don Esteban przyszedł już tu przygotowany na wypadek wszelki, czy tak nadzwyczajną miał moc nad sobą.
Z krwią zimną włożył pince-nez, podniósł papier ze stolika i czytać zaczął, bez drgnienia w twarzy, bez najmniejszej oznaki wzruszenia.
Co dziwniej — czytał wycinek powoli, nie śpiesząc, może nawet nadto długo studyując go — położył na dawnem miejscu i zdejmując pince-nez — zwrócił się do pułkownikównej.
— Ma to zupełnie taki pozór, jakbym ja być miał tym fałszerzem czeku, i złodziejem, który ukradł naszyjnik — nieprawdaż?
Uśmiechał się szydersko i wzgardliwie.
— To tylko dowodzi — mówił dalej spokojnie — jak dobrych mam przyjaciół i jak daleko zuchwalstwo niegodziwców posunąć się może.
Śmieszek suchy przeszedł w dziwne jakieś wzruszenie. Rolina stała, słuchała — oczekiwała.
— Szczególniej ten naszyjnik, zdawać się może wam, niezbitym dowodem. Ale, na nieszczęście, jestto na wzór pierwszego, umyślnie dla mnie zrobiony podobny, do którego ja dostarczyłem kamienie. Mam na to dowody, wskażę kto mi go zrobił, są znaki odróżniające kopię od oryginału...
Historya czeku!! — poprostu bezczelne kłamstwo. Nic podobnego zajść nie mogło i nie zaszło; bo żaden bankier nie wypłaca tak znacznej sumy, nie zapytawszy telegrafem! Potwarz!!
Są ludzie co mnie chcą podać w podejrzenie i napiętnować, ale wstali zapóźno!! Wiem z czyjej ręki ten cios pochodzi i — potrafię go odepchnąć zwycięzko, pomścić się krwawo...
Amerykanin mówił w początku z takim spokojem i pewnością siebie, iż Rolina mu uwierzyła. Tak pragnęła widzieć go oczyszczonym!
— Więc natychmiast, jednej chwili nie tracąc, krzyknęła — idź, jedź i zgnęb tych niegodziwych wrogów swoich! Takiej plamy człowiek na sobie znieść nie może, ani godziny... Ukarz tych zbrodniarzy.
— Tak, to są niepoczciwi zbrodniarze — odezwał się spokojnie siadając amerykanin — lecz żeby ich ukarać przykładnie i wyjść z tryumfem, potrzebuję czasu, muszę być ostrożnym... Radzi by mnie pochwycić, wiedząc, że choćbym był uwolnionym, podejrzenie przylega do człowieka.
— Ale któż są te wrogi? cóż to jest? zemsta jakaś? — wołała ręce łamiąc Rolina.
— Ah! długiegoby to potrzebowało tłumaczenia — odezwał się, starając się okazać spokojnym amerykanin. — Sprawa to krwawa, straszna, rodem z tych krajów podzwrotnikowych, w których wszystko przybiera poczwarne rozmiary, a zemsta jest nieubłaganą i z pokolenia na pokolenie przechodzi. Wrogi goniły za mną do Europy.
Don Esteban mówił, i wśród tego tłumaczenia, jakby inne myśli go opanowywały, roztargniony, urywał, jąkał się, mruczał...
— Spodziewam się — dodał zwracając się do Roliny — że nie mogłaś na chwilę uwierzyć tej ohydnej i głupiej potwarzy.
Rolinie łzy płynęły z oczów, stała zdaleka, nie mogąc przyjść do siebie.
— Oczyścić się, publicznie, jawnie, co najprędzej, w tej chwili! — poczęła gorączkowo...
Don Esteban popatrzył na nią, wstał z kanapy, wziął ze stolika wycinek gazety, wlepił w niego oczy, odczytał raz jeszcze i starannie schował do pugilaresu. Na twarzy Roliny, którą badał wzrokiem, spodziewał się może znaleźć wyraz litości, spostrzegł tylko rozdrażnienie, gniew i niecierpliwość. Chciał się do niej przybliżyć — cofnęła się jak przerażona.
Amerykanin przeszedł się po pokoju z głową spuszczoną, zadumany. Zdawał się niepewien co począć, brał za kapelusz i rzucał go — wahał się.
— Wracam do miasta natychmiast — rzekł w końcu chłodno — aby przedsięwziąć właściwe kroki.
Rolina nie żegnając go wyszła z salonu.
Czas jakiś jeszcze słychać było jego kroki, żywsze, to powolniejsze. Zszedł potem na dół do pokoju anglika. Boehmowa, która śledziła każde poruszenie jego, zobaczyła ich obu razem wychodzących furtką. Zdawało się jej, że Stone niósł coś w ręku.
Pomimo najgorętszej chęci uwierzenia w to co jej powiadał amerykanin, Rolina po wyjściu jego została w tym stanie niepewności bezradnej, zwątpienia — w jaki ją wprawił ów odcinek z gazety.
Nie mając przed kim się użalić, kogo poradzić, zbliżyła się do Boehmowej, była dla niej prawie czułą, i znalazła w starej towarzyszce współczucie chętne, lecz obie razem poradzić nic, na nic się ważyć stanowczo nie umiały. Płakały i narzekały...
Balbina cicho podszepnęła ażeby powracać do Wiednia. Rolinie wstyd było oczów ukazać, po rozgłosie jaki miała sprawa narzeczonego. Pozostać w Berlinie, nie myślały obie.
Don Esteban nie powiedział nic odchodząc, należało więc czekać dalszego obrotu nieszczęsnej tej sprawy. I znowu znaczniejsza część nocy, aż do zupełnego sił wyczerpania, zeszła na żalach, domysłach i narzekaniach...
Nieszczęście w Rolinie wyrabiało powoli energię gorączkową, siłę oporu wielką. Poddać się nie chciała, pragnęła walczyć; gdy Boehmowa uciekać radziła, skryć się i zerwać wszystko.
Przeszła noc, ruch i życie wróciło. Rolina obudziła się ze snów ciężkich, na nowe męczarnie. Anglik Stone, który odprowadził był swego pana, nie powrócił do willi. Do południa od obu ich nie było żadnej wiadomości.
Rolina tłómaczyła to sobie tem, że czynnym być musiał w swej sprawie. Spodziewała się go wieczorem. Późno już miejska poczta przyniosła kartkę od Don Estebana... W kilku słowach donosił narzeczonej, że sprawa jego honoru wymagała wyjazdu jaknajspieszniejszego, w pogoń za nieprzyjacielem, którego odkrył już ślady. Wyjeżdżał więc, żegnał, nie chcąc się na oczy pokazywać Rolinie, dopóki by się nie oczyścił z wszystkich nikczemnych potwarzy.
„Nie wiem — pisał do niej — jak długo ten bój na śmierć i życie może się przeciągnąć... nie mogę obiecywać kiedy powrócę. Nie chcę cię wiązać miejscem pobytu, wybór jego zostawując własnemu twemu rozporządzeniu. Węzły które nas łączą uważam za nierozerwane, i od słowa danego nie odstępuję. Pozostanę wiernym, prosząc abyś mi dotrzymała wiary, od której moje szczęście zależy i t. p.“
Patetyczne zakończenie biletu obiecywało tryumf nieochybny.
Naostatek żądał listów, które pod nowym pseudonymem, adresowane być miały do Grand Hôtel w Paryżu...
Po odczytaniu kartki Rolina mniej jeszcze wiedziała co począć z sobą. Przestrach ją ogarnął wielki.
Willa najęta, życie w niej na takiej stopie, były nadzwyczaj kosztowne. Don Esteban wyjeżdżając nie zostawił na to pieniędzy — żyjąc z własnych, Rolina wprędce mogła je wyczerpać.
Ze łzami w oczach Balbina zaklinała znów aby do Wiednia powracać, zamieszkać w skromnym domku na przedmieściu i czekać co los zdarzy. Rolina nie śmiała się tam pokazać zbiedzona i upokorzona — duma jej na myśl tę się oburzyła.
Zgadzała się na to, aby willę porzucić, zmienić mieszkanie, życie prowadzić skromniejsze, ale dokąd się udać? nie wiedziała. Cały dzień następny upłynął na najsprzeczniejszych wnioskach. Potrzeba było płacić rachunki, pieniędzy ubywało. Willę też, o którą kontrakt wychodził, za dni kilka musiały opuścić.
Biednej Pepi, która się tu tak poprzyjaźniła z niektóremi kwiatkami, i żyła w bardzo dobrych stosunkach z mnóstwem wróbli, osobiście jej znajomych — które codzień karmiła — łzy stanęły w oczach...
Zaczęto pakować się, wybierać, nie wiedząc jeszcze celu podróży.
Rolina po całych dniach chodziła, rzucała się, dodając sobie męztwa, czerpiąc je potrosze w zwierciedle, które piękność jej nienaruszoną ukazywało, choć ból wyraz nadał jej nowy. Na przemiany przychodziły chwile zwątpienia i nadziei.
W takim stanie niepokoju ducha, zastał ją w parę dni przybyły kapitan von Stilstein. Rolina się domyśliła, że mógł się dowiedzieć o wyjeździe jej narzeczonego i że to go sprowadziło.
Nie myliła się. Przy powitaniu zaraz zapytał hrabia, czy prawdą było, że de Mauriène nagle na czas dłuższy wyjechał?
Rolina nie zdradzając się, odpowiedziała chłodno, iż nagły jakiś a wielkiej wagi interes, zmusił go do podróży, która się mogła przeciągnąć.
Uwierzył w to czy nie von Stilstein — lecz ze zmienionej, zbolałej twarzy pułkownikównej nie mógł nie poznać, iż musiała wielkiej doznać przykrości.
Nie zdawało mu się tą boleścią rozstanie, bo zbyt czułą dla narzeczonego nigdy nie była.
— Ponieważ zostałaś pani bez opieki — odezwał się kapitan — możebym mógł jej być w czem użytecznym?
Rolina podziękowała nie odtrącając ofiary.
— Nie potrzebuję pani tego powtarzać — mówił Stilstein — iż wzbudziłaś pani we mnie najżywsze współczucie. Przebaczysz mi więc zupełną otwartość. Co znaczy ten wyjazd nagły, który wszystkich zdumiewa? Co się stało z tym de Mauriène? Niepodobna aby dla pani, jak dla innych, ten nowy jego wybryk był tajemnicą?
Rolina słuchając od łez się nie mogła wstrzymać, lecz natychmiast je otarła i stała się mężną.
— Pan wiesz lub domyślasz się — rzekła — ile każda z nas przed ślubem zna człowieka, któremu daje rękę? Która z kobiet pochlubić się tem może, aby jej przyszły nie miał dla niej tajemnic? My zwłaszcza, sieroty, co się wydajemy same, jesteśmy na łasce i niełasce naszego serca i naszego niedoświadczenia. Znałam mojego narzeczonego, a jednak powiedzieć nie mogę, abym wiedziała całą przeszłość jego, która ciążyć może na przyszłości...
— Ale pani nie jesteś z nim nieodwołalnie związaną? — zawołał kapitan, bystro patrząc jej w oczy.
Rumieniec oblał pobladłą twarz Roliny — wyciągnęła rękę ku niemu.
— Wierzysz pan słowu kobiety? — zawołała z uniesieniem — na sumienie i cześć moją panu przysięgam, że oprócz przyrzeczenia małżeństwa nic mnie nie wiąże.
Kapitan skłonił głowę z poszanowaniem.
— Dzięki Bogu, że tak nie jest — odezwał się. — Trudno mi uwierzyć abyś pani dla tego człowieka miała wielkie przywiązanie. Nie był on z rodzaju tych, którzy się podobać mogą i kochać umieją, a tylko uczucie prawdziwe wywołuje wzajemność. Jeżeli pani wolną jesteś, korzystaj z tego!
Popatrzyła mu w oczy pułkownikówna.
— Wiesz pan co o nim? — spytała.
Stilstein potrząsnął głową, przecząco.
— Nic stanowczego — rzekł. — Znajomość ludzi, instynkt, który mnie nigdy prawie nie zawodzi, odstręczały od niego... Zdawał mi się dwuznacznym, jakby coś ukrywał w sobie, a mężczyzna powinien być otwartym i nie potrzebować osłaniać się tajemnicą. Zjawiał się, znikał, postępowanie jego było niejasne...
Pułkownikówna nic nie odpowiedziała.
Kapitan stał oczekując na jej rozkazy.
— Zostaniesz pani dłużej w Berlinie? — zapytał.
— Nie wiem nic jeszcze...
— Odjeżdżając narzeczony musiał zapobiedz zapewne, abyś się pani w przykrem położeniu nie znalazła — rzucił nieśmiało kapitan.
Rolina pośpieszyła upewnić go że miała własne środki, które ją zabezpieczały na przyszłość, ale wymówiła to tak niepewnym głosem, pośpiesznie i zmięszana, że kapitan zapewne niewiele wagi przywiązywać musiał do tego.
Sztywny i szorstki prusak zadał jej kilka pytań jeszcze, niezbyt może dyskretnych, ale dowodzących dobrej woli. Dokończył wreszcie.
— Pani tu jesteś obcą, ludzie zechcą może z tego korzystać, narzucam się jej za ekonoma i rachmistrza! Właściciel willi jest mi dobrze znajomym.
Wdzięczną mu była Rolina i po krótkiej, obojętniejszej rozmowie rozstali się z sobą. Pomimo męztwa swego czuła się opuszczoną, osieroconą, bez opieki, bo na amerykanina coraz mniej rachowała. Boehmowa i Pepi starające się ją pocieszyć, przypominały tylko, że i o nich myśleć było potrzeba.
Powoli przygotowywano się do wyjazdu, spierając się o to, dokądby mogły się schronić, gdyż Balbina zawsze do Wiednia ciągnęła, a pułkownikówna wstydziła się tam powrócić zawiedziona i oszukana, gdy niespodzianie dnia jednego oznajmiono barona St. Foix.
Rolina powitała go żywo i radośnie, bo choć nie wiele się od niego spodziewać mogła, zawsze był to jeden z przyjaciół, którym się mogła posłużyć.
Baron tłumaczył przybycie swe do Berlina kongresem, chociaż nie miał z nim nic wspólnego; a w istocie dowiedziawszy się coś o amerykaninie, przybiegł zajrzeć i spróbować czyby nie mógł się podjąć roli pocieszyciela przy pięknej Aryadnie.
St. Foix nie wiele wierzący w cnotę niewieścią, stosunek Roliny z narzeczonym pojmował po francuzku — comme une liaison intime. Zdawało mu się zupełnie naturalnem, że młode, niedoświadczone dziewczę padło ofiarą awanturnika. Ale to właśnie było mu na rękę, otwierając następcom drogę do serca i do alkowy. Wedle jego przekonania, pułkownikówna teraz, poddając się swemu losowi, raz będąc skompromitowaną, nie powinna się już była drożyć z sobą.
Z wielką jednak delikatnością i bardzo ostrożnie baron rozpoczął oblężenie. Starał się wybadać naprzód czy zerwanie stosunków było stanowczem — i dowiedział się ze zdumieniem, że... stosunek wcale nie był zerwany.
Wydawało mu się to nieprawdopodobnem, lecz wytłumaczył sobie wiadomość tę wstydem, niedozwalającym się przyznać do popełnionej omyłki. Miał zaledwie kilka dni czasu, z których korzystając wpadł tu na zwiady — i prosił o pozwolenie odwiedzania.
Korzystając z grzecznej odpowiedzi, następnych dni coraz dłużej przesiadywał tu, coraz zręczniej a natarczywiej usiłował wybadać smutną Rolinę, lecz doznał zawodu, bo ona mu nad to czego się dowiedział pierwszego dnia, więcej nic nie mogła wyznać...
Baron razem z Boehmową jaknajgorliwiej namawiał ją do powrotu do Wiednia, obiecując tam opiekę dawnych przyjaciół, względy które dla niej starzy towarzysze pułkownika mieć musieli, opiekę, wszystkich w ogóle dobrego serca wiedeńczyków.
Sama ona wiedziała że tam by się czuła więcej w domu, u siebie, lecz duma nie pozwalała, po wyjeździe który tryumf zapowiadał, wracać zawiedzionej i opuszczonej, dopraszając się politowania.
Baron jako francuz nie cierpiał Berlina i wszystko w nim znajdował niemiłem, życie nieznośnem. Sam widok miasta, w którem począwszy od magdeburskiej bramy, paryskiego placu, zwycięzkiej kolumny i Alei Lipowej, wszystko przypominało przewagę pruską i tryumfy — był dla niego wstrętliwym.
Charakter miasta i ludności, otwarcie i z prosta żołnierski, karny, żadnym pokostem niepowleczony — wydał mu się po Paryżu barbarzyńskim...
Dla niego cywilizacyi znamieniem i cechą była ogłada — i dlatego każdy turek, daleko mniej wykształcony od szorstkiego prusaka, wydawał mu się więcej od niego ucywilizowanym, bo umiał i chciał sobie przyswoić tę formę zewnętrzną, która włoskim bulwarem pachniała.
— Nie myśl pani tylko zasiedzieć się w Berlinie — mówił jej z gorącem przekonaniem — à la longue, wytrwać tu niepodobna. Tu powietrze cuchnie prochem, a miasto podobnem jest do koszar lub więzienia.
Nie sprzeczała się o to z nim pułkownikówna, i jej było tu smutno.
— Wiedeń po Paryżu — powtarzał francuz — jest jedynem miastem, w którem się jako tako żyje, choć tęskniąc za stolicą świata, tu by przyszło przed czasem umierać.
W istocie w dni kilka ogarnęła barona tęsknota, a tak mało już miał nadziei odziedziczenia spadku po amerykaninie, iż zaczął mówić o pilnych sprawach, które go nazad do Wiednia powoływały. Pułkownikówna dotąd nie obmyśliła nic... opierała się powrotowi do Wiednia.
W takim stanie umysłu spotkało ją czego się najmniej spodziewała, albo wcale nawet przypuścić nie mogła.
Jednego dnia, gdy w swoim pokoju układała papiery, część ich skazując na ogień, usłyszała pod oknem Pepi śmiejącą się i żywo z kimś rozmawiającą w ogrodzie językiem, w którym dawno niesłyszaną polską mowę poznała. Pepi, małą będąc, i mając w Broniszewicach niańkę polkę, nauczyła się była trochę po polsku i przez jakąś fantazyę, później nietylko jej nie zapomniała, ale starała się wydoskonalić.
Lecz z kimże Pepi, tu w Berlinie mówić mogła po polsku? Jużci nie ze starym Schmidtem. Głos, który jej odpowiadał, stłumiony, uciszony, uczynił na Rolinie wrażenie znajomego jakiegoś... Pobiegła do okna i zobaczyła Stacha Bronisza, który z dawną swą znajomą — bo ją niegdyś nosił na rękach, rozmawiał sparty o drzewo...
Pepi zapraszała go widocznie, aby wszedł do willi, Stach się opierał... Rolina zobaczywszy go — zapomniała jak się z sobą rozstali — uradowała się tej twarzy najlepszego, najwierniejszego ze swych przyjaciół i wybiegła naprzeciw niego.
Powitali się znowu jak gdyby nigdy nic nie zaszło między niemi — pułkownikówna wyciągnęła mu rączki obie, uśmiechnęła się, oczy jej błysnęły radością. Stach zapałem, z jakim się rzucił na jej spotkanie, Pepi do śmiechu pobudził.
Szli razem do pokojów.
Rolina była tak przejęta nieszczęściem własnem, położeniem w jakiem się znajdowała, przyszłością, tak była roztargnioną witając Stadia, iż nie postrzegła nawet, że miał na sobie żałobę, polskim obyczajem, białemi obszewkami na sukni uderzającą.
Myślała w tej chwili o sobie i o tem jak się będzie mogła przyjacielem tym posłużyć.
— Znasz-że ty historyę moją? poczęła do niego mówić szybko. — Pamiętasz tego milionowego amerykanina? Starał się o mnie, przyrzekłam mu rękę moją — cóż miałam czynić!! Czekał tylko na papiery i przybyliśmy tu do Berlina, aby pójść do ołtarza.
Tymczasem nieszczęsne te papiery nie nadeszły, a on sam (tu się zawahała) wplątał się w jakieś intrygi dyplomatyczne, które go do nagłego wyjazdu może na długo — zmusiły! Zostałam znowu sama, opuszczona, sama z Balbiną i Pepi. Nie wiem co z sobą zrobię!
— Właśnie ja — rzekł cicho i pokornie Stach — po części się tego domyślając, na pomoc przybyłem.
— Jakto! domyślając się? Zkądże domysł! Dowiedziałeś się chyba? od kogo? jakim sposobem?
Bronisz pomyślawszy trochę, powoli wycedził nieśmiało.
— Przyznam się pannie Rolinie, coś o tem przebąkiwano w Wiedniu, że ów Don Esteban wpadł w jakieś zagmatwane — niemiłe interesa — że miano go nawet poszukiwać... Zląkłem się, abyś nie padła ofiarą, nie została samą i przybiegłem... lękam się czy nie zapóżno?...
Wzrok jego szukał odpowiedzi, Rolina stała w płomieniach cała. Chociaż miała zupełną ufność w Broniszu, wstydziła się wszystko przed nim wyjaśnić.
— Zawikłanie — rzekła — w które przez swą nieopatrzność wpadł Don Esteban, jest spodziewam się chwilowe. Wszystko się to wyjaśni i on wyjdzie zwycięzko...
Zamilkła patrząc w ziemię. Bronisz stał z niezmiernym smutkiem i współczuciem patrząc na nią.
— Przybyłem na usługi wasze — dodał — mogę być, choć tymczasowo potrzebnym.
Rolina podniósłszy oczy teraz dopiero postrzegła na jego sukni białe obwódki żałobne.
— Jesteś w żałobie! — zakrzyknęła — po kim?
— Straciłem najlepszego ojca! — rzekł Broisz, któremu łzy się w oczach kręciły.
Nastąpiło długie milczenie. Roliny myśl natychmiast pochwyciła wątek, który się jej zdawał tłumaczyć Stacha przybycie. Jeden stary ojciec stawał na przeszkodzie ich małżeństwu. — Bronisz przyjechał oznajmić jej, że ożenieniu jego z pułkownikówną nic nie staje na zawadzie.
Serce jej uderzyło mocniej.
Nie kochała Bronisza, bo nie mogła kochać nikogo, ale ze wszystkich jej czcicieli, on był najmilszym, on najpierwszym. Przypomniał jej ten czas rozbudzenia się z dzieciństwa — gdy jeszcze śniła o miłości.
Spotkały się ich spojrzenia. Pułkownikówna mówić nie śmiała, on był strwożony.
Nierychło odezwał się głosem cichym.
— Biedny ojciec mój kochał mnie więcej niż zasługiwałem... Miałem tego dowody że pragnął tylko szczęścia mojego. Na łożu śmierci, przeczuwając co się w sercu mojem działo — uwolnił od wszelkich zobowiązań, dał mi zupełną rozporządzania sobą swobodę.
Pułkownikówna zrozumiała to łatwo, czekała już tylko oświadczenia się i namyślała czy je ma przyjąć, jakie położyć warunki. Hrabia zwolna wziął ją za rękę.
— Tak — rzekł głosem wzruszonym — jestem wolny, przybywam!... (słów mu zabrakło) — Rolino — od ciebie teraz wszystko zależy.
Zmięszana, niepewna, pułkownikówna wyjąknęła nieśmiało.
— Ale ja, ja jestem słowem związana!
Mówiąc to wskazała mu siedzenie obok siebie, usiadła i wsparła się na stoliczku w myślach pogrążona.
— Postąpisz jak ci twe przekonanie i serce podyktują — począł Bronisz dosyć spokojnie. — Przedewszystkiem jednak obowiązkiem jest moim, otwarcie ci położenie moje wyjaśnić. Śmierć ojca znacznie je zmieniła. Byłem w zupełnej nieświadomości stanu naszego majątkowego. Ojciec mój drogi, do końca życia wałczył z grożącą nam ruiną. Z nim razem runęły pozory wielkiej naszej fortuny. Zmuszony jestem zrzec się dóbr odłużonych, których wyratować nie mogę. Zostaną mi jedne moje stare Broniszewice... gniazdo nasze, grobowiec nasz... Stanowią one skromną tylko szlachecką majętność.
Rolina, która słuchała niepodnosząc oczów, drgnęła tylko.
— Na Broniszewicach — ciągnął dalej — bez zbytku, bez blasku, ale bardzo dobrze żyć można. Na niczem tam nie zbędzie. Śliczne to zielone gniazdo otulone lip gałęźmi. Zostaną mi małe dłużki i na nich, ale te spłacić się spodziewam łatwo...
Pułkownikówna jednem już uchem słuchała tylko, cała zatopiona w sobie...
Kto wie? gdyby powracał panem bogatym, jakim się wprzódy być zdawał, mógł jej pod nogi rzucić czego pragnęła — życie w stolicy, przepych, zbytki, prawo obywatelstwa na wielkim świecie, wstęp do dworu, z tytułem hrabiny — porzuciłaby marzenia o milionach amerykanina, zachwiane już i niepewne urzeczywistnienia, podałaby mu rękę. Był jej miłym, panowałaby nad nim! Lecz zakopać się z nim na wsi, pracować! chodzić w perkalowej sukience i tak być poprostu szczęśliwą jak lada wieśniaczka? — ona nie mogła! Do takiej ofiary dla dogodzenia sercu nie była zdolną. Sama myśl takiego wywrotu wszystkich nadziei — oburzyła ją, dodała energii.
Podniosła oczy śmiało.
— A! kochany mój hrabio — odezwała się z uśmiechem smutnym — jakże możesz, mnie — niepoprawionej marzycielce, zakochanej w blasku, którym ty rozumnie gardzisz — ofiarować takie spokojne szczęście wiejskie, w pracy i kubraczku ubogim? Siebie i ciebie bym zamęczyła, zrujnowała i bylibyśmy oboje najnieszczęśliwsi. Niestety! ja do zielonego, cichego gniazda nie jestem stworzoną! — ja, nawet przy twoim boku nie wyżyłabym w głuchej ciszy... Cóż chcesz! Rolina jest zepsutą i ciebie niegodną!
Blednął Bronisz słuchając.
Dobry mój przyjacielu — mówiła dalej głosem łagodnym. — Ty czynisz ofiarę dla mnie wielką. Cała twa rodzina miałaby ci za złe, mezalians z jakąś tam pułkownikówną bez imienia, cudzoziemką — niewiedzącą nawet do jakiej się zaliczyć narodowości! A ta biedna Maholich, zostawszy hrabiną, żoną takiego dobrego, zacnego, miękkiego jak ty człowieka — byłaby dla niego katem, sama zamęczając się na wsi i dusząc ubóstwem. Jestem nadto sumienną, abym dla ratowania siebie nawet — gubić cię miała.
Pójdę za mojem przeznaczeniem — będę szukała milionów, choćby tak nieszczęśliwie jak teraz...
Stach milczał przygnębiony.
— Trwasz więc przy słowie danem amerykaninowi? — rzekł. — A jeżeli ten człowiek o którym tak poczwarne chodzą wieści, okaże się ciebie niegodnym?
Rolina przerwała zuchwale.
— Myślisz że nie znajdę innego?
— Nie wątpię — ale teraz — co poczniesz?
— Jestem fatalistką — odparła więcej okazując odwagi niż jej miała w istocie. — Mam przeczucie żem powinna los wielki wygrać na loteryi życia...
Zmarszczyła się i powstała dumnie.
— Być nie może — dodała — aby to jasnowidzenie przeznaczeń z którem się urodziłam, zapowiadające mi świetne losy, było prostem marzeniem i ułudą!! Idę za moją gwiazdą!
Bronisz, który przybiegł tu pełen nadziei, rozmiłowany, pewny prawie iż odzyska ukochaną, siedział odrętwiały z bólu, zapomniawszy o wszystkiem, skamieniały...
Cierpienie było tak widocznem, że Rolina, która w uczucia nie bardzo wierzyła — ulitowała się nad nim.
Zwróciła rozmowę na przedmioty obojętne, pobyt swój w Berlinie, o którym opowiadać zaczęła, naiwne wrażenia Pepi, projekta podróży i pobytu, dopókiby się amerykanin nie zgłosił.
Chciała wypoczynku szukać u wód jakichś nie będąc pewną, które ma wybrać. Wyzywała Bronisza aby jej w tem był pomocą.
Wszystkie pytania i zaczepki, któremi obrzucała hrabiego, długo pozostały bezskutecznemu. Siedział jak martwy, uśmiechając się niby, ale nie zdając się ani słyszeć ani rozumieć co mówiono do niego.
I ona była wzruszoną; tak stanowczą dawszy mu odprawę, drżała przestraszona tem co uczyniła. Mogła sięgnąć po spokojny byt bez troski, z człowiekiem, który ją kochał i wszystko gotów był dla niej poświęcić — odepchnęła je.
Rozmowa z nim stawała się niepodobieństwem. Sama chcąc wyjść i jego wyprowadzić z tego przykrego położenia, zakręciła się nagle, na zegarek spoglądając.
— A! jakże późno! — zawołała — kochany hrabio, przepraszam cię. Mamy w tej chwili pilne zajęcie... Pakunki! rachunki! wszystko na tej biednej mojej głowie. Rozumiesz... Ja i Boehmowa tak niedoświadczone jesteśmy!
Proszę cię — wieczorem, przyjdźże na herbatę, ale otrząśnij się ze złego humoru. Ta niepoczciwa Rolina nie warta abyś jej żałował..
Hrabia powoli, nie odpowiadając, wstał z krzesła.
— Ale mi słowo daj, że przyjdziesz! — dodała czulej. — Słowo!! potrzebuję cię widzieć, mówić, radzić... Wszak zostaniemy i nadal, jak byliśmy, dobremi staremi przyjaciółmi? nieprawdaż?
Uśmiechała się przymilając do niego czarodziejka. Widziała go tak nieszczęśliwym, że — jej to prawie sprawiało przyjemność. Tryumfowała! Czuła swą siłę i wierzyła w siebie... I ona, z tą potęgą, miałaby zakopać się na wsi — pour filer le parfait amour! — Nigdy!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.