Bez serca/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bez serca
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Wiesbaden w tym roku zaczynał już być w modzie. Wszechwładna pani miała go uczynić jednem z tych miejsc do których najtrudniej się docisnąć, najmniej łatwo w nich usadowić, chociażby niewygodnie.
Wśród tych ulubionych, odżywiających i uzdrawiających źródeł, do których płyną chorzy i zdrowi, więcej dla rozrywki niż w nadziei odzyskania sił, które nie powracają; — jest kilka prawdziwie niedostępnych w tej porze, gdy zjazd bywa najliczniejszy. Do nich należy, zawsze prawie przepełniony Carlsbad, od lat kilku zapchany Wiesbaden, zupełnie niedostępny Gastein, a nawet niezawsze możliwy, choć skromniejszych rozmiarów, Wildbad.
Do Wiesbadenu ciągną ci co lubią towarzystwo kosmopolityczne, trochę zabawy, wiele nowych twarzy i ciekawych indywidualności; ci którym potrzeba ciepła, gwaru, ruchu, roztargnienia. Nawet zimą gromadzi się tu garstka wytrwałych przyjaciół uprzywilejowanego kątka.
Jakim sposobem znalazła się tu Rolina ze swoją Boehmową i Pepi, i co spowodowało wybór tego miejsca, ona sama może nie dobrze wiedziała.
Wahała się w wyborze nie chcąc wielkiego miasta, i bojąc się samotności.
Listy Don Estebana zupełnie ją czyniły swobodną; prosił jej aby rządziła się w tem własnem upodobaniem, obiecując gdziebykolwiek była, szukać jej jak tylko mu sprawa jego dozwoli... Był nawet tak uprzejmym, iż poczuwając się do obowiązku, kilka tysięcy franków przysłał na koszta tej podróży.
Rolina była po odebraniu ich pewną, że wkrótce powrócić musi.
Listy teraz przychodziły dosyć często, a przeładowane czułościami.
Po rozmowie z Broniszem, przez dni kilka zatrzymała go przy sobie, posługując się nim, starając pocieszać, żal jego w żart obrócić, a dla zabawki podsuwając mu Pepi, która mocno się nim zajmowała, i pod pozorem uczenia się po polsku, naprzykrzała mu się ciągle. Obchodził się z nią jakby jeszcze dzieckiem była.
Hrabia, zdając się zawsze jeszcze jakąś żywić nadzieję, chętnie przeciągał swój pobyt w Berlinie. Nie wspominał jej już o tem co go bolało, nie narzucał się, nie czynił wymówek. Pułkownikówna im dłużej z nim była, im posłuszniejszym go znajdowała, tem mniej możliwem widziała zawiązanie sobie losu z człowiekiem, który tak spokój lubił i ciszę...
Powierzchowność jego nawet obudzała w niej, pewną pogardę. Bronisz mężnie noszący swe zubożenie, zastosowywał się do położenia we wszystkiem. Ubiór jego, sposób życia, raziły ją zbytnią prostotą i pewnem zaniedbaniem.
Milczący był, nierozmówny, zbyt pokorny — wszystko to nie było do smaku Rolinie.
Co do wyboru wód, w prostocie ducha Bronisz życzył się radzić doktora — czem rozśmieszył Rolinę.
Dnia jednego kapitan Stilstein, który często pułkownikównę odwiedzał, zachwalił jej Wiesbaden. Sam on podobno zamierzał tam czas jakiś spędzić. Opisywał urocze okolice, wycieczki, teatr, wieczory i towarzystwo jakie tam napływało.... Rolina łatwo się namówić dała. Berlin stawał się coraz nieznośniejszym. Stary książę wcale się już nie pokazywał i znaku życia nie dawał, kongres się nie bawił — i — jednego dnia pułkownikówna znalazła się w drogo najętem dosyć niewygodnem mieszkaniu, ciasnem, wśród zgiełku i ścisku...
Bardzoby jej tu źle było, gdyby nie przepyszne toalety które przywiozła z Berlina, i na przechadzkach niemi zwracała oczy całego świata, — gdyby nie wrażenie jakie jej piękność czyniła i nie nadzieje mnogich znajomości...
Kto inny, nie ona, możeby przykrzył sobie ciekawością, jaka ją ścigała wszędzie, obraził się natarczywością nieznajomych ludzi — ona czuła się w swoim żywiole.
Wiesbaden był pełen imion brzmiących, znanych głośnych, — tytułów i znakomitości wszelkiego rodzaju. Rolina zapisała się w księdze i została wydrukowaną w Curliście jako panna Carolina baronówna von Maholich, z panią von Boehm, z Wiednia, Podanie pani Balbinie tego von nic nie kosztowało, a zdawało się potrzebnem. Przyjeżdżający z Austryi zresztą nie są kontrolowani w tym względzie.
Rolina piła jakąś wodę, ani pomocną, ni szkodliwą. Ponieważ w villi, której część zajmowała, pensyi i stołu nie było, a pułkownikówna rada się była zbliżyć do ludzi, jadały więc w Vier Jahres Zeiten, gdzie się najlepsze towarzystwo zbierało. Mnóstwo anglików i amerykanów, dużo rossyan, trochę polaków, a z niemców tylko arystokracya z północy którą po militarnych ruchach i postawach poznać było łatwo, do table d’hôte zasiadali.
Pierwszych dni kilka zeszło dosyć nudnie, były to preludya do zabierania znajomości, u wód zawsze łatwiejszych niż gdzieindziej. Rolina dużo miała do myślenia. Chodziły prawie same, a wesołość Pepi ożywiała czasem, niekiedy niecierpliwiła pułkownikównę.
Humor jej był bardzo zmienny.
Boehmowa strzegła się ją czemkolwiek podrażnić, nigdy prawie się jej nie sprzeciwiała, znosiła kaprysy w pokorze, przez wdzięczność za to iż Pepi było teraz weselej i lepiej na świecie. Rolina niekiedy była tak na nią łaskawą, że ją obdarzała sukienkami, których sama nosić nie chciała.
Po wesołych do zbytku, przychodziły na nią dnie czarne, pełne obawy, przeczuć złowieszczych, żalów po uchodzącej młodości. Paroksyzmy te ustępowały potem i Rolina odzyskiwała śmiałość i wiarę w siebie. W ogóle starała się być poważną, usiłowała być ostrożną, i grała rolę osoby bardzo dystyngowanej, ze znakomitym talentem.
Przy stole trafiali się sąsiedzi usiłujący zawiązać rozmowę, zrobić znajomość. Prześladowano ją ciekawemi i ognistemi wejrzeniami, od których broniła się chłodem i majestatem...
Przez dni kilka nawet nie raczyła przemówić do nikogo.
Nadjechał kapitan von Stilstein.
Stosunek z nim przyjacielski był zupełnie wyjątkowym; szląski junkier nie kochał się, nie zapalał, znajdował przyjemność w obcowaniu z Roliną, i nie pragnął nic więcej.
Rolinę w początku to dziwiło, potem trochę drażniło, w ostatku musiała się z tem pogodzić, chociaż uważała to za obrazę majestatu swego, że przypuszczony do poufałego oglądania jej oblicza, zupełnie głowy nie stracił.
Było to dla niej zagadką, — ale od czegoż Stilstein był prusakiem? Jakim go porzuciła w Berlinie, takim zupełnie stawił się w Wiesbaden. Nie mówił o doznanej tęsknocie, nie zaczepił nigdy regestru sentymentalnego...
Kapitan paniom przydał się bardzo. Znał dobrze Wiesbaden i miał mnóstwo znajomości; ale wstrzemięźliwym był w prezentowaniu ich Rolinie. Sam służył im bardzo grzecznie.
Odbywano wycieczki w okolice, przechadzki po parku. Rolina przewidywała nudy... Właśnie w tej chwili przełomu, gdy one grozić się zdawały, dnia jednego w ogrodzie pułkownikówna ujrzała idącego naprzeciw siebie Adama Morimera.
Zapomniała była prawie zupełnie o tym swoim nadwornym poecie, i sama jeszcze nie wiedziała jak go teraz ma przyjmować, na jakiej z nim być stopie, gdy Adam zbliżył się i z wyszukaną ale chłodną grzecznością, zapytał, witając:
— Jakim szczęśliwym trafem panią tu znajdę?
W tonie i obejściu się z nią, była ze strony Morimera, zmiana wielka. Wyglądał też cierpiący, mizerny, smutny — ale spokojny. Zatapiając w nim wzrok Rolina, myślała że spotkanie nie było przypadkowemu a chłód pewno udanym. Wierzyła w to mocno, że miłość jej oczyma zapalona zgasnąć nie mogła.
Na zapytanie trochę szydersko odpowiedziała.
— Dziwna to rzecz że będąc razem w Wiesbaden, nie wiedzieliśmy o sobie?
— To prawda! — rozśmiał się Adam — ale zkądżem ja mógł się dowiedzieć o tem?
— Najłatwiej! z listy podróżnych!
— Czyż pani przypuścić możesz że ja już jestem tak zrozpaczony, że lekturą jej zabawiać się muszę?
Szli dalej razem. Morimer wydawał się jej zamrożonym, tak był obojętnym.
— Dawno pan tu jesteś?
— Od dni kilku.
— Na długo?
— Doprawdy, nie wiem... Jestem w drodze do Włoch i — czekam aż powietrze ostygnie.
Rolina rozśmiała się i szepnęła tak, że on jeden mógł tylko ją usłyszeć.
— Możesz się pan nie obawiać gorąca, tak sam zdajesz się ostygłym.
— W istocie — odparł Adam — pracowałem nawet nad tem, aby się uwolnić od gorączki. W życiu ludzkiem są takie chwile przełomu, gdy się człowiek sparzy... Traci się może trochę, ale i zyskuje niemało... Jestem właśnie w dobie przerabiania siebie na praktyczniejszego człowieka.
Boehmowa z Pepi poszły przodem, zostali sami. Rolina zwróciła się do niego.
— Nie przypomina to panu przechadzek w parku?
— A! tak! — uśmiechając się rzekł Adam. — Ale od tego czasu ile się rzeczy zmieniło, jak świat inaczej wygląda. Musiałaś się pani nieraz śmiać naówczas ze mnie? Czuję że byłem śmiesznym.
— A dziś jesteś pan — seryo?
— Chcę być przynajmniej.
Pułkownikówna zwróciła oczy ku niemu, aby spotkać wejrzenie, ale Adam szedł wzrok wlepiwszy w ziemię. Gniewało ją to zuchwalstwo.
— A więc, nareszcie, upragniona podróż do Włoch przychodzi do skutku? — odezwała się Rolina.
— Z wielką zawsze widzenia ich żądzą...
— Cóż teraz górę wzięło? Poezya czy sztuka?
— Jestem właśnie na rozstajnych drogach — odparł Adam zawsze spokojnie. — Ani słowem ani pędzlem nie mogę wylać całej mojej duszy... oboje dla mnie równie jest trudnem.... Któż wie? zostanę może na zawsze jednym z tych co myśl swą z sobą niosą do grobu, wcielić jej nie mając siły.
Rolinie obrót ten rozmowy, — ta — objektywność Adama, nie była do smaku. Pozwalał sobie ignorować jej potęgę.
— Natchną pana może piękności włoskie — poczęła. — Czytałam tyle o zachwycających dziewczętach na Capri. Wszak pojedziesz je podziwiać? i opiewać?
— Nieochybnie. Właśnie jest jednym z celów mojej podróży, badanie tej tajemnicy natury... jakim sposobem anielska piękność może się łączyć z największą — prostotą, albo szczerzej mówiąc, głupotą dziecięcą, którą słyną także dziewczęta z Capri.
Rolina śmiać się zaczęła, lecz z przymusem, problemata związków piękności z przymiotami ducha, wydały się jej zuchwałe.
Adam mówił dalej.
— Zdaje mi się żem o tem pani może wspominał dawniej, iż dla mnie jedną z najciekawszych zagadek natury, jest częsta niezgodność szyldu, jaki ona daje, z tem co się znajduje w sklepie. Wywiesza najświetniejsze obietnice a najczęściej ich nie dotrzymuje.
Zdanie to rzucone tak w oczy pięknej Rolinie, było prawie impertynencyą, ale Adam uczynił to bez namysłu, mimowolnie. Pułkownikówna podniosła głowę i usta skrzywiła dumnie...
— Wiesz pan? — odezwała się — że coś podobnego powiedzieć, niezupełnie brzydkiej kobiecie, jest prawie... obelgą? Wiedziałam że pan bywasz roztargniony, nie sądziłam byś był... niedelikatnym.
— A! pani! co za myśl! — podchwycił Morimer z przesadzoną grzecznością — czyż godzi się to tak tłumaczyć? Pani jesteś wyjątkiem.
— Dziękuję — zimno odparła Rolina. — Chciałżebyś pan mścić się na mnie?
— Za co? — zawołał Adam. — Byłoby to największą niesprawiedliwością pomsty szukać za grzech własny.
Nie wskrzeszajmy tej biednej przeszłości.
— Biednej? — spytała Rolina.
— Nie umiem jej dziś nazwać inaczej — rzekł Adam. — Dla pani ona się może inaczej nazywać. Miałaś wielką wyższość nademną. Ja...
Przerwał nagle głosem weselszym.
— Po co mamy to wspominać? Wszystko na święcie dzieje się według żelaznego, niezbłaganego prawa. Jestto wielka zasada i głęboka myśl prawodawstwa Mojżesza. Nic się odwrócić, nic ułaskawić nie daje. Co się stało, stało się dobrze, i stać się musiało. Hegel potwierdził naszego proroka...
Rolina nic już nie rozumiała, ani Mojżesza, ani Hegla, wiedziała tylko że Adam jej nie kochał, i że pokruszywszy kajdany, niemi porywał się na nią.
Gdyby był wystąpił z żalami, okazał się czułym i rozrzewnionym jak Bronisz, byłaby go szydersko odtrąciła; zbuntowany drażnił ją.
I szli dalej milczący. Rozmowa której treść zaczerpniętą była z przeszłości, przerwała się, pułkownikówna mówiła i rozpytywała o Wiesbadenie, chciała nawet wiedzieć gdzie Adam mieszkał i jadał.
— Stoję i jadam w Vier-Jahreszeiten — rzekł Morimer, chociaż dotąd nie chodziłem do table d’hôte.
— A my właśnie tam jadamy — dodała Rolina.
Adam się uśmiechnął.
— Czy to pana i nadal zrazi i zmusi stołować się gdzieindziej?
— Przeciwnie! — odparł kłaniając się Morimer.
— Rada będę staremu znajomemu — odezwała się Rolina — bo, oprócz hr. Stilstein z Berlina, wszyscy mi tu obcy, ani jednej twarzy znanej.
— Byłbym może prosił o pozwolenie zbliżenia się do pani — począł Morimer marszcząc się — ale do hrabiów nie lubię się cisnąć. Północni niemcy bywają dumni, ja jestem także dumnym po swojemu, m usiałabyś pani słuchać dysharmonijnego duetu...
— Stanowczo jesteś pan dziś w humorze nieznośnym — zakończyła Rolina — czy mam to przypisać spotkaniu ze mną? Popsuję panu Wiesbaden.
Ale oto właśnie mój hrabia nadchodzi, nieuniknionem jest że panów z sobą poznać muszę.
W istocie kapitan zbliżał się i po drodze rozmawiał już z Pepi.
— Jeżeli się to pani zdaje koniecznem — rzekł Morimer. — Ale, ażeby uniknąć wszelkiego nieporozumienia, racz mnie pani przedstawić, jako syna bankiera Salomona... Ja i mojem pochodzeniem tak się szczycę, jak ci panowie co się od Raubs i Herów wiodą.
Zarumieniona, zakłopotana pułkownikówna, mówić mu dalej nie dała, i zapoznała z berlińskim swym przyjacielem, nie wspomniawszy ani ojca, ani jego imienia. Stilstein, niezmiernie grzeczny dla pań, sztywno i zimno przywitał się z Adamem, którego piękna twarz zresztą była najlepszem rodowodu świadectwem. Skłonili się sobie zdaleka.
Morimer po krótkiej chwili skłonił się i poszedł w boczną ulicę.
Kapitan powiódł za nim okiem ciekawym.
Rolina która zawsze swoich znajomych i przyjaciół podnosić była zwykła, czasem nawet aż do zbytku ich wychwalając — poczęła zaraz.
— Jestto bardzo utalentowany poeta i artysta... syn bogatego bankiera, człowiek miły i dobrze wychowany, ale trochę dziwak.
Hrabiego wszystkie te szczegóły zdawały się mało lub wcale nie obchodzić — zbył je milczeniem.
W tablè d’hôte spotkali się znowu wszyscy. Stilstein zajął zwykłe miejsce przy pułkownikównie, Adam, chociaż zostawały próżne krzesła, wybrał sobie w końcu stołu siedzenie, a przybył nie sam, ale w towarzystwie człowieka, w którym łatwo było poznać artystę.
Postać to była dosyć oryginalna; mężczyzna silny, barczysty, nie bardzo zgrabny, zaniedbany, z twarzą wyrazistą, rozumną, ale szyderską, i uderzającą jakimś egoizmem. Broda i włosy obficie otaczające twarz bladą, spadały i kręciły się w nieładzie malowniczym może, ale przypominającym że palce źle zastępują szczotki i grzebienie. Strój bez pretensyi, szeroki, porozpinany, zszarzany; kołnierz od koszuli krzywo spięty, chustka przekręcona z węzłem na boku, okazywały pogardę jakąś elegancyi trywialnej, przesadzoną. Był to jednak, mimo zaniedbania, jeżeli nie piękny mężczyzna, to przynajmniej postać czyniąca wrażenie i niepospolita, bo z oczów i wyrazu twarzy tryskał duch, który najbrzydszym rysom daje aureolę.
Zaledwie usiadłszy i obiegłszy oczyma salę, artysta postrzegł Rolinę i widocznie pięknością jej został uderzony; wskazał ją Adamowi, począł się go rozpytywać i słuchał z uwagą długiego jego opowiadania. Przez cały ciąg obiadu ścigał ją wzrokiem i mocno się zdawał nią zajęty. Nie jadł prawie tak mu żal było oczu od niej odwrócić.
Adam uśmiechał się złośliwie, widząc to zaprzątnienie.
Rolina wszystko to widziała dobrze, choć nie zdawała się patrzeć na nich; i tak samo nie uszło jej bystrego wejrzenia, zajęcie innych gości, śledzących jej ruchy.
Stilstein tylko bawiący ją rozmową, po razy kilka jedno powtarzać musiał, tak była roztargnioną.
Uwagę jej zwracał głównie zbuntowany niewolnik Adam, żywo bardzo rozprawiający ze swym towarzyszem. Rada była odgadnąć ich rozmowę...
Malarz śmiał się i mówił tak głośno, znajdował się przy stole tak po burszowsku, iż zwrócił wreszcie na siebie oczy surowego Stilsteina. Włożył pince-nez, począł mu się przypatrywać, i rzekł z cicha do sąsiadki:
— A! a! mamy tu znakomitość przy stole. Widzi pani tego débraillé, który siedzi przy znajomym jej synu bankiera. Jestto, nie wiem, włoch czy wiedeńczyk, słynny europejski portrecista, goszczący u nas w Berlinie oddawna. Ogromne sumy każe sobie płacić za swe roboty.
Jest w modzie.
Wymienił nazwisko, w istocie głośne, ale Rolinie, mało się sztuką zajmującej, nieznane.
— Oryginał, jak pani widzi — dodał kapitan — popsuli go książęta i księżne, ale ze swym talentem chodzi teraz po świecie z taką dumą i śmiałością, jakby był równym tym których maluje tak pięknie.
Po pałacach krzywią się na niego, że bywa poufałym aż — do niegrzeczności, ale cóż? ma talent ogromny i poda do potomności tych którzy samiby się do niej nie dostali.
Stilstein spojrzał.
— Widzę że i na panią tak patrzy jakby ją miał odmalować! — dodał — jestem pewny prawie że się do niej zbliżyć zechce..
— Ani kazać się malować, ani nowych znajomości robić nie mam ochoty — odpowiedziała Rolina.
— Możesz pani dla niego uczynić wyjątek — rzekł kapitan. — Opowie pani swoją sławną bytność w Londynie...
Portrecista, nazwijmy go Alti’m, przy końcu obiadu kazał podać zamrożonego szampana, pił, poił Morimera, śmiał się i głośno rozprawiał. Zapalono cygara, Rolina wstała od stołu.
Nie powracając do domu, pułkownikówna poszła schronić się w cieniu niedaleko Kurhausu, a że Stilsteina po drodze jakiś stary jenerał pochwycił — została sama, dosyć smutna. Obojętność Morimera ją gryzła. Jej wolno go było zapomnieć, ale jemu stać się niewiernym!
— Ci mężczyźni — mówiła w duszy — niema istot na świecie na któreby mniej rachować można!
Była najpewniejszą że wymierzała sprawiedliwość. Ona, Boehmowa i Pepi zasiedziały się na ławce dosyć długo, gdy posłyszały głośną w bliskości rozmowę i Adam z Altim zbliżyli się ku nim.
Malarz rzucił cygaro które palił, poprawił nieco sukni, Morimer go zaprezentował.
— Chciałem mieć to szczęście być pani przedstawionym — odezwał się Alti. — Znam wiele królowych i księżn... ale dla artysty pani też królową jesteś i pokłon się jej należy...
Zimno i z pańska przyjęła go Rolina, obawiając się czy Morimer mówiąc o niej z malarzem, nie wystawił ją za czarno.
Alti siadł bez ceremonii na ławce; i gdy Adam z Pepi i Roliną rozpoczął obojętną rozmowę, wpatrywał się w piękną pannę z zajęciem nietylko artysty, ale człowieka, na którym wdzięk czynił wrażenie silne. Zdawał się okiem znawcy analizować tę twarzyczkę, co dla Roliny równie było miłem jak ambarasującem. Czuła ten wzrok gorący na sobie.
Naostatek, gdy go Morimer żartobliwie zagadnął o to osłupienie, rzekł otwarcie.
— Niech pani tego nie bierze za pochlebstwo... bo ja nie pochlebiam nikomu i znany jestem z grubiaństwa... Pani jesteś cudownie piękną.
Rolina odpowiedziała niedowierzającem słówkiem skromnem.
— Pani o tem tak dobrze wiesz jak ja i wszyscy co na nią patrzą — dodał Alti. Był po szampańskiem jeszcze ożywiony i mówny.
— Nie wiedząc nawet, poznałbym był w niej dziecię południowych krajów. Na północy, w tym zamarzłym Berlinie, kobiety choć są piękne, być niemi nie umieją; w Wiedniu...
— Choć nie piękne — przerwała śmiejąc się Rolina.
— Tak, choć nie piękne, wdzięk sobie nadać potrafią — dokończył malarz. — Z powołania muszę studjować twarz ludzką; rysy zapewne bardzo wiele znaczą, ale nie są wszystkiem, dusza musi patrzeć przez nie, aby im wdzięk i życie nadała.
Pułkownikówna, milczącego chcąc wciągnąć Morimera, zwróciła się ku niemu.
— Pan Adam także jedzie podobno robić studya fizjognomiczne do klasycznej ziemi.
— A! nasze włoszki — wykrzyknął Alti — jakby one były piękne gdyby się tak prędko nie starzały... Nic tak nie przekwita jak ta piękność południa.
— I wschodnia — dodał Morimer.
— Tak — rzekł malarz — prawa natury są niezbłagane, co się wcześniej rozwija, musi też uwiędnąć wcześniej.
Rozmowa toczyła się tak wybitym torem, a rozmawiający przypatrywali się sobie. Alti szczególniej naprzykrzony był swemi ciekawemi oczyma pułkownikównie. Posądzała go że chce rysy zapamiętać i zamknąć ją do swego albumu.
— Mam wielką pokusę — odezwał się — z moim przyjacielem Adamem, przejechać się do Włoch. Zmęczył mnie pobyt nad smutną Spreą, a ostatni portret... dobił.
Westchnął, podnosząc oczy ku niebu.
— Nasze powołanie — mówił — dla prostej fantazyi nie pozwala odrzucić żadnej pracy, kiedy się nam ona dobrze opłaca. W każdym artyście jest rzemieślnik, który na chleb pracować musi.
Proszę sobie wyobrazić co mnie za nieszczęście spotkało. Znana, przekwitła od dawna, niegdyś piękność, wieloletnia przyjaciółka starego bałamuta księcia*, kazała mi się malować. Ale to jest cała historya.
Ośmdziesięcioletni książę *, w czasie kongresu miał jakąś krótkotrwałą fantazyę. Podobała mu się piękna młoda twarzyczka... Dowiedziała się o tem przyjaciółka, zrobiła staremu awanturę, a podobno i swojej rywalce... Biedny książę na przebłaganie złośnicy, musiał dawno pożądany portret zamówić u mnie! A! ten portret — wołał Alti ręce składając. — Musiałem być archeologiem z gruzów odbudowującym świątynię, z pod skorup bielidła i tynków dobywać szczątki dawnej piękności! Kapryśna ruina znajdowała na domiar, że ją czyniłem... starszą. Musiałem łajać... płakała... przepraszaliśmy się i odmalowałem coś takiego... na czem podpisać mi się było trudno...
Pułkownikówna słuchając historyi tej, przerażona, w płomieniach cała, drżała aby się nie domyślono, jak ona ją zblizka dotyczyła. Próbowała się uśmiechać, rada była zwrócić rozmowę. Alti nie wiedząc jaką jej wyrządzał przykrość, szeroko i długo rozgadywał się o nieszczęśliwym portrecie.
Dosiedziawszy ledwie do końca, z policzkami palącemi, pułkownikówna co prędzej pożegnała się i odeszła.
Morimer w czasie tego epizodu, siedział smutny, nie mięszając się do rozmowy i niekiedy spoglądając tylko na swój ideał dawny.
Alti po odejściu Roliny, dobył cygaro zadumany.
— W istocie bardzo piękna! — zamruczał — egzamin zblizka nic nie ujął tej urokliwej piękności! Pojmuję to, że wielu motylów około tego światła skrzydła opalić musiało... Typ to zresztą znajomy — dodał — i litości są godni ci którzy mu oczarować się dadzą.
— Dlaczego? — spytał Adam.
— Jestto oblicze istoty... bez serca — westchnął Alti. — My, portreciści uczymy się czytać w twarzach ludzkich, i wnikać w naturę. Znałem już piękności takie — zdolne są one kochać namiętnie — ale tylko siebie. Zresztą, jest że to wina tej nieszczęśliwej że piękność zrobiła z niej bóstwo, że ją otoczyła czcicielami, a czciciele ją — posągiem. Od kadzideł i uwielbień kamienieją biedne!
Pomilczał chwilę.
— Bądź co bądź, z przyjemnością bym ją malował — rzekł do Morimera; — a jeśli mi siedzieć nie zechce, ukradnę jej maseczkę oczyma, i na papier przeniosę.
Następnych dni Alti, spotykał często pułkownikównę, Adam także. Podróż do Włoch odroczoną została. Nie kochał on Roliny, gniewał się na nią, wynajdywał w niej coraz nowe przywary, wmawiał w siebie zupełną obojętność, a oddalić mu się od niej było trudno.
Każdego dnia wychodził z mocnem postanowieniem unikania, a zobaczywszy zdaleka, zapominał się, biegł i oderwać się już nie mógł.
Rolina była dla niego chłodną wprawdzie lecz nadzwyczaj uprzejmą i miłą. Uśmiechała mu się wdzięcznie, zapewniała go o swej przyjaźni; niekiedy przypominała trochę ironicznie dawne przechadzki.
Postępowaniem tem, wielce wyrachowanem i zręcznem, codzień na nowo rozbudzała w nim przygasłą namiętność, z którą walczył potem upokorzony, napróżno.
Obchodziła się z nim jak — z dobrym przyjacielem, niby go nie posądzając wcale o gorętsze uczucie; przywoływała go zdaleka, posługiwała się nim, zawiązywała długie rozmowy o poezyi i sztuce, chcąc się ich uczyć od niego. W istocie wcale nie uważała na to co mówił, szło jej tylko o to, aby wyemancypowany wrócił do kajdan zrzuconych.
Działo się tak że Morimer nawet ją nie posądzał o nic — była naturalną i unikała pospolitych zalotności manewrów.
To była zemsta jej. Uchodził, słała za nim strzałę Parta; nie mogła dopuścić, aby bezkarnie, szydząc z młodzieńczej miłości miał ją porzucić.
Daleko bystrzejszy, bo chłodniejszy Alti, patrząc na to z boku odgadywał tę grę i ruszał ramionami. Łatwo mu się było domyśleć że Morimer kochał się w niej dawniej, przyznał się też śmiejąc do tego, zobojętniałego udając.
— Jabym ci radził — mówił mu z trochą szyderstwa — abyś już do Włoch jechał i mnie zabrał z sobą. Najpiękniejszy bronzowy posążek caprejski, gdy się zbliżysz do niego, gdy w czarnych jego włosach poczujesz starą oliwę, a ze ślicznych usteczek jego posłyszysz niedorzeczność — gdy poznasz że to jest ładne ptaszę, nie anioł i nie kobieta; rozumu ci nie odejmie! A tu! a tu!!
Odysseus uszy zatykał od syren, nam przy takich paniach i oczy by trzeba zamykać... Ucieczka jest jedynym środkiem rozumnym.
I śmiał się Alti, który także wyjeżdżać był powinien — a siedział...
Adam wynajdywał różne pozory, tłumaczące zwłoki. Oczekiwał listu od ojca, spodziewał się przybycia jakiegoś tajemniczego towarzysza podróży, zaczął pić homburską wodę z porady lekarza i t. p.
Naostatek bojąc się być posądzonym przez Rolinę, że ona go tu trzymała, co by go upokarzało, niezręcznie udawał wielkie zajęcie złotowłosą Pepi.
Bawił się z nią, drażnił, robił małe przysługi, podawał rękę na spacerze... Rolina rozumiejąc to bardzo dobrze, marszczyła się.
— Wiesz pan — odezwała się raz do niego gdy zostali sami — nie godzi się tak postępować... Pepi jest panu zupełnie obojętną, a bałamucisz ją lekkomyślnie. Chociaż to moja przyrodnia siostra, ale istota natury zupełnie odmiennej. Ze mną niebyłoby niebezpieczeństwa, bo ja mam serce dobrze opancerzowane, a ta biedaczka gotowa uwierzyć, pokochać i cierpieć...
— Pokochać? — pochwycił Adam. — Pani więc myślisz że ja znalazłszy tę drogocenną perłę, która się nazywa miłością prawdziwą — mógłbym ją porzucić, i — choćby życia nie dać dla niej?
Pułkownikówna pogardliwie ramionami ruszyła i szydersko zawołała:
— A! słowa! słowa! któżby im wierzył. Wyśpiewałbyś poeto, miłość swoją i na laurach spoczął.
Po takich rozmowach z nią, Morimer podrażniony, zmienił tylko ton, lecz im się wydawał chłodniejszym, tem w istocie mocniej był rozgorączkowany.
Dnie uchodziły na przechadzkach, w czasie których się spotykano, na przypadkowych zejściach, krótkich zetknięciach w teatrze, na koncertach, i czasem kilkakrotnych pożegnaniach gdy w kilka minut znowu schadzka była nieuniknioną.
Wielka ta siła atrakcyjna, którą pułkownikówna obdarzoną była, nietylko jednemu Morimerowi czuć się dawała; artysta, człowiek starszy daleko, obyty ze światem, z niewiastami i pięknościami, sybaryta, sceptyk, nie cierpiący przymusu w niczem, nawykły rozkazywać, nie być posłusznym — przed Roliną broń złożył.
Chodził za nią zhypnotyzowany jak Adam, poddając się jej potędze. Nudził ją trochę, ale miłości własnej pochlebiały hołdy człowieka, który o innych kobietach z nielitościwym cynizmem się odzywał.
— Niespodziewałem się już tego — mówił Adamowi — ażebym mógł tak uledz, fascynacyi niewieściego wzroku... Eksperyment to ciekawy dla mnie!! Wiem doskonale że zimna jest, obojętna, że ani jej wejrzenie, uśmiech, ani słowo niema znaczenia, bo to zdawkowa moneta; że jestem dla niej — jednym z tłumu, a mimo to oczarowywa mnie, ciągnie za sobą i zobaczywszy ją doznaję wrażenia... z którego potem sam się śmieję. Panie Adamie — powtarzał — jedź do Włoch i zabieraj mnie z sobą...
Oprócz kapitana, Morimera i artysty, jak wszędzie tak tu Rolina wprędce stworzyła sobie całe koło niemych wielbicieli, narzucających się jej znajomych, przyjaciół starych i młodych, z których każdy pochlebiał sobie, że był przez nią — wyróżnionym z tłumu.
Z nieporównaną zręcznością, którą natura daje tylko istotom uprzywilejowanym, umiała prawie współcześnie kilku, kilkunastu obdarzać drobnemi dowodami sympatyi — spojrzeniami, uśmiechem, skinieniem, słówkiem cichem, dwuznacznem tak, że każdy się mógł sądzić wybranym — i — marzył.
Do tego otoczenia męskiego, które się coraz zwiększało, przybyła i kobieta jedna, postać bardzo ciekawa, trochę śmieszna, pani baronowa Keperau, z którą zrobiły znajomość u stołu...
Gdy inne takie pobieżne stosunki, zawiązujące się u wód łatwo, wprędce stygły i zapominały się — przyjaźń z baronową od pierwszej chwili zapowiedziała się jako trwała i ścisła.
Baronowa, niegdyś zapewne piękna, była już podstarzałą mocno, pomarszczoną, nosiła loki blond na siwych włosach, ale ubierała się z pewną elegancyą i staraniem. Wiek obdarzył ją dosyć niemiłą otyłością, której ruchem, bezsennością i dyetą napróżno pozbyć się starała.
Keperau krzątała się, biegała, wciskała wszędzie i niezmordowanie była czynną.
Nie mając żadnego stałego zajęcia, pozbawiona bliższej rodziny, przez cały rok zwykle podróżowała do wód, do morza, to gdzieś na zimę dla klimatu. Przesuwała się po całej Europie, wzdłuż, wszerz i była kroniką chodzącą wszystkich skandalów i awantur całego świata.
Dawne stosunki łączyły ją niemal ze wszystkiemi wybitniejszymi znakomitościami europejskiemi, znała każdego, — gdzieś, kiedyś spotkała, widziała, rozmawiała z każdym głośnym dyplomatą, ministrem, uczonym, a nawet z wielu panującymi.
Żywa, dosyć dowcipna, choć dowcip jej był więcej pożyczany niż własny; obdarzona niezmierną łatwością wysłowienia, lubiąca towarzystwo, stół dobry, wszelkie rozrywki; łaknąca nowin i nowości, baronowa miała talent wszrubowywania się do najniedostępniejszych kątów. Dla wielu to wściubstwo czyniło ją nieznośną, ale dla innych była pożądanem narzędziem pomocniczem do wprowadzenia w świat, zawiązania znajomości, wyśledzenia zagadek i tajemnic.
Nadzwyczajna piękność Roliny, majestatyczna jej i pańska postawa i maniery; obudziły wielką ciekawość w baronowej i żądzę bliższego jej poznania. Przekupiła więc talarem oberkelnera, aby ją przy pułkownikównie posadził u stołu — i natychmiast narzuciła się jej ze znajomością...
Umiała się okazać tak Rolinie, iż w niej obudziła ciekawość i nadzieję, że jej być może użyteczną.
Nie uspokoiła się potem Keperau, aż się, mniej więcej, w głównych zarysach, nie dowiedziała historyi tej piękności, jej położenia i stosunków.
Artystę znała dawniej, Morimerowi się narzuciła, dla Pepi okazała prawie macierzyńską czułość i tem serce Boehmowej zyskała.
Raz zabrawszy znajomość z Roliną, którą olśniła rozpowiadając zręcznie o swych stosunkach, o pobycie w Paryżu, Palermo, Turynie, Ostendzie, Scheveningen, w Kairze, w Szkocyi, w Moskwie, u wód na Kaukazie i t. p., gdzie wszędzie miała być przyjmowaną u dworu, obcowała z najpierwszemi rodzinami (miała ich litanią całą na zawołanie) — nie rozstawała się już z nią prawie.
Powzięła dla niej przyjaźń, uwielbienie, przywiązanie — do egzaltacyi posunięte.
Rolinie właśnie na takiej powiernicy zbywało; a baronowa umiała się jej przypodobać, zastosować do niej, zaufanie jej pozyskać do tego stopnia, że po kilku dniach żyć nie mogły bez siebie.
Pułkownikówna upiękniwszy znaczenie, dodawszy i ująwszy wiele, zwierzyła się przyjaciółce z przeszłości całej. Godzinami całemi chodziły z sobą po cienistych alejach ogrodu.
Gdy zabrakło do rozmowy przedmiotu, Keperau z nieprzebranego repertuaru swych wspomnień, umiała zawsze coś dobyć zajmującego i nauczającego. Odwiedzały się wzajemnie, goniły za sobą niespokojnie.
Dodajmy dla objaśnienia, że baronowa wcale komedjantką nie była, że taką jaką ją Bóg stworzył, chodziła po świecie.
Dwa razy była zamężną, wspominała o wielu przyjaciołach i wielbicielach wzdychając; mężowie poumierali, przyjaciół czas nielitościwy rozpędził. Zostało jej tyle majątku, że, przy pewnej oszczędności, mogła przez rok cały odbywać podróże, i kończyć życie czynne, napawaniem się widowiskami dramatów, w których już udziału nie brała.
Potrzebowała ludzi, życia, ruchu; samotności i jednostajności znieść nie mogła.
Doświadczenie dawało jej pewną bystrość w poznawaniu i ocenianiu, wielką swobodę i łatwość w stosunkach... Nie szkodziła nikomu, pomocą była wielu, śmiano się ze starej, ale jej potrzebowano, i tęskniono za nią.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.