Bajbuza/Tom III/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bajbuza
Podtytuł Powieść historyczna. Czasy Zygmunta III
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.



Dzień następny rozpoczął dla Zebrzydowskiego długi szereg dni ciężkiej pokuty, który śmierć dopiero zamknąć miała. Jasne światło poranka wszystko co wczoraj w gorączkowem usposobieniu działo się przy gasnących pochodniach, wśród nocnych mroków, czyniło niemal nieprawdopodobnem. Gdy po naradach burzliwych trwających niemal do świtu, ujęci snem twardym, duszącym jak zmora, Zebrzydowski i Radziwiłł oprzytomnieli przypominając sobie co się działo wczora, wojewoda krakowski załamał ręce... srom i gniew krwią mu oblewały czoło.
Byli jeszcze we dwu sami. Radziwiłł chodził milczący, dysząc jakby ze znużenia.
— Nie! — to nie może być... to się musi naprawić! Niegodziwa ta hałastra, ci tchórze. Zostaliśmy sami... nie było co począć... ale na tem nie koniec.
Spojrzał na Radziwiłła, który posępny stał i poruszał ustami tylko, jakby w zębach chciał zgryźć wrogów.
Radziwiłł uchylił w namiocie okienko. Słychać było pod niem głosy pomięszane, wśród których Zebrzydowski rozeznawał znane rotmistrzów swoich. Przypomnienie wczorajszego ich nalegania, oporu, zdrady, oczy mu zapaliło nowym gniewem. Radziwiłł przysłuchiwał się rozmowie ich ze starszyzną kwarcianą, wśród której i nasz rotmistrz Bajbuza się znajdował, wysłany przez Żółkiewskiego. Jeden z dowódzców rokoszowych, mąż pięknej postawy, rycersko wyglądający, strojny wytwornie, wołał głośno.
— Nie czyńcież nam tego sromu, jesteśmy bracią waszą przecie, choć nas zwaśniono. Nie my winni, bośmy nie poczynali. Starszyzna wołała, niech ona odpowiada, imby karki nagiąć i na nich poszukiwać wszystkiego złego.
Nie każcież nam jak ladajakim ciurom w obce wojska składać broni... srom, zakała. Postąpcież po ludzku, po bratersku, złożym za szeregami broń na wozy.
Bajbuza się wyrwał pierwszy.
— Trzeba na to przyzwolenia królewskiego, ja idę natychmiast na zamek, czekajcie mało, nie wątpię że je przyniosę. Żądanie wasze poczciwe, stanie mu się zadość. Nam dziś o tem myśleć, jakby zatrzeć ślady rokoszu a nie wytykać tych, co się nim dali obałamucić.
Szybkim krokiem poszedł, a tuż pod namiotem rokoszowi narzekać poczęli, tak że ich wyrazy do uszu dowódzców dochodziły.
— Rokosz ich sprawą — wołali — jednemu buławy, drugiemu wojewodzińskiego stołka odmówił król, innemu starostwa, więc rokosz, a my biedacy mieniem, życiem, ba i czcią musieliśmy się oddać. Bodaj ich Bóg karał i pomsta nie minęła.
Zebrzydowski chwytał się za głowę.
Po krótkiej chwili wrócił Bajbuza z twarzą wesołą i zdala zawołał.
— Stanie się jak waszmość żądaliście, a gdy broń złożycie, przyjdźcież do króla pokłonić się, przyjmie was.
Rotmistrze pośpieszyli z radośną wiadomością za szeregi.
Dwaj dowódzcy rokoszu zaledwie mieli czas pozrzucane suknie kazać sobie podać, gdy wszedł Czarnkowski wojewoda łęczycki.
Powitanie z jego strony było dosyć uprzejme, Zebrzydowski zaledwie głową skłonił.
— Czekamy panie wojewodo — rzekł do niego — abyście wczoraj umówionych dopełnili warunków.
Na to Zebrzydowski odskoczył, udając podziwienie.
— Jakich warunków? ja o żadnych nie wiem?
— Jakto? — obrażony odparł Czarnkowski — wszakżeście się zobowiązali wyjawić te tajemnicze pobudki, które was do tak stanowczego kroku jak rokosz skłoniły?
Król się domaga objawienia tej tajemnicy, winniście ją dla własnego usprawiedliwienia. Nam naostatek senatorom zależy na tem, abyśmy wiedzieli kto z pośród nas doradzał królowi zdradę, kto mu absolutum dominium radził, kto frymarki ułatwiał. Ogólne obwinienie nas wszystkich podejrzanymi czyni.
Zebrzydowski jak był nawykł czasu rokoszu, począł się zżymać, rzucać, burzyć i opierać.
— Cóż to tak pilnego — zawołał — na to się znajdzie czas i miejsce. Chcecie mi tu jak pojmanemu jeńcowi jakieś narzucać warunki, jam tu dobrowolnie przyszedł, ja nie dam się oprymować. Przed sejmem stanę, tam miejsce.
— Królowi też przysięgę wierności złożycie — dodał Czarnkowski.
— Ja mu jej nie złamałem! — krzyknął wojewoda — nanowo przysięgać nie będę.
Co to są za exorbitancye, co za opresya! Ja tego nie zniosę!
Czarnkowski słuchał cierpliwie. Chciał z czątku zawiązać z nim o to rozprawę, ale parę razy rzuciwszy po słowie, gdy Zebrzydowski mówić mu nie dawał, milczący wyszedł.
Upłynęła chwila długa. Dworzanie Czarnkowskiego przynieśli ranną polewkę i przekąski, ale wojewoda ich nie tknął. Napił się wody. Radziwiłł spory kubek wina wychylił jeden po drugim. Dokoła namiotu słychać było przesuwające się głosy rotmistrzów idących do króla.
Zebrzydowski zamknięty w namiocie jak w więzieniu podnosił opłotki, wyglądał i czekał z coraz większem rozdrażnieniem.
Tym razem nie Czarnkowski wszedł napowrót, ale komornik królewski oznajmując, że panowie senatorowie z ks. biskupem przemyślskim zgromadzeni, oczekują na ichmościów.
Radziwiłł i Zebrzydowski spojrzeli po sobie znacząco, wzięli za czapki i milcząc szli do izby, w której na nich oczekiwano.
Tu dla Zebrzydowskiego zapowiadała się walka, Radziwiłł mało się do niej chciał mięszać. Zagadnięty odpowiadał krótko, dumnie i jakby gardząc wszelkiem usprawiedliwieniem.
Zebrzydowski z zuchwalstwem, które go nigdy nie opuszczało, naprzód do izby wszedłszy na ławach między senatorami miejsce sobie wyszukał i zajął je, cisnąc się jak przystało krakowskiemu wojewodzie, co najwyżej.
Z czołem podniesionem wcale nie wyglądał na obwinionego, raczej na mściciela.
Biskup Pstrokoński, kanclerz, począł dosyć łagodnie od powtórzenia tego, co Czarnkowski zapowiedział.
Głośnem było nietylko między rokoszanami, ale po całej rzeczypospolitej to nieustanne odgrażanie się Zebrzydowskiego, że tajemnice wiedział straszne, że one go zmusiły do rokoszu, że miał dowody zbrodniczych zamiarów króla i niecnych rad, jakie mu dawali senatorowie.
Wychodziły tu znowu na jaw owe tak zwane rakuzkie praktyki, frymark koroną, zamysły narzucenia rzeczypospolitej absolutum dominium. Ale te wieści kilkadziesiąt już lat powtarzane do znużenia, które pierwszy na sejmie inkwizycyjnym Zamojski objawił, raz naostatek dowodami poprzeć było potrzeba.
Owa tajemnica Zebrzydowskiego nie mogła być czem innem tylko odsłonięciem strasznego spisku. Wszyscy senatorowie domagali się objawienia kto był sprawcą, kto winowajcą; król niemniej nalegał.
Zebrzydowski począł się tłumaczyć... ale gniew i rozdrażnienie tylko dawały się czuć w jego mowie; domagano się faktów, imion, dowodów, tych nie dawał.
Plątał się, oburzał, motał, a naciskany coraz bardziej wybuchał, ostatecznie powtarzając tylko rzeczy po tysiąc razy już na wiatr rzucane.
Naciskany, opasany zewsząd, zmuszony wreście, aby niezwłocznie odkrył te tajemnice, o których ciągle w czasie rokoszu głosił, opierając na nich zwoływanie wszystkich zjazdów, ogłoszenie rokoszu i t. p., Zebrzydowski w ostatku wymienił Myszkowskiego marszałka, którego miedzy senatorami nie było w izbie, jako człowieka, który o zamiarach króla pozbycia się korony głośno mówił.
Posłano do Myszkowskiego, który chorym się tego dnia uczynił, aby z Zebrzydowskim nie spotykać.
Marszałek jak najuroczyściej zaprzeczył, iż nigdy z wojewodą o niczem podobnem mowy nie było; żądał okazania miejsca i czasu.
Zebrzydowski mięszał się coraz bardziej. Przyznał wreście, że on sam o tem z Myszkowskim nie mówił, ale mu powtarzali te słowa ichmość pp. Stefan Kazimirski i Stanisław Chełmski, pierwszy miał to w Tarnowie słyszeć z ust marszałka, drugi w Krakowie.
Odniesiono to choremu Myszkowskiemu, a tymczasem półgłosem, szydersko na ławach senatorskich szeptano: Nascitur ridiculus mus.
W istocie wielkie te i straszliwe tajemnice, co wstrząsały rzeczpospolitą, schodziły do rozmiarów baśni i plotek ulicznych.
Myszkowski z oburzeniem przeczył, a dodawał, że niegodnem było imiona Kazimirskiego i Chełmskiego stawić, gdy ich tu nie mieli pod ręką i za świadków pozwać nie było podobna.
Nic więcej nad to nie było podobna wydobyć z wojewody, który tem mocniej się burzył i rzucał, im sam czuł jak jego zeznania błahy i niedorzeczny powód ogromnemu zawichrzeniu rzeczypospolitej nadawały.
Dla tego więc, że ktoś królowi przypisywał niczem niedowiedzione jakieś frymarki, wojewoda musiał aż rokosz i pospolite ruszenie wywołać!
Ze wszech stron najgwałtowniejsze mu czyniono zarzuty i wymówki, na które wielkiemi ale czczemi wyrazy z dumą i lekceważeniem odpowiadał.
Na tem się to miało mizernie skończyć, z upokorzeniem nieznośnem dla Zebrzydowskiego, gdy szmer i rozmowa żywa u drzwi słyszeć się dały i prawie gwałtem je rozwarłszy, weszli całą gromadą główniejsi rotmistrze ze starszyzną rokoszową.
Na widok ich wojewoda pobladł z gniewu, domyślał się wystąpienia sobie nieprzyjaźnego.
Na przedzie stojący Górski zwrócił się nie do Zebrzydowskiego, ale głównie do senatorów i ks. Pstrokońskiego.
— Myśmy dla onych tajemnic p. wojewody na koń siedli, słuszna ażebyśmy wiedzieli czego omal życiem nie przypłaciliśmy.
Z rodzajem szyderstwa wymówione wyrazy i spojrzenie na zgnębionego Zebrzydowskiego miało już wybuch jakiś z jego strony ściągnąć, gdy zapobiegając mu, odezwał się łagodnie Gostomski.
— Mamy za co P. Bogu podziękować, iż rozpędził chmury nad rzeczpospolitą wiszące. Z tego co nam tu p. wojewoda krakowski objawił widocznem jest, że ani król praw żadnych nie złamał, ani senator go żaden do tego nie skłaniał. A co było powodem do podniecenia rokoszu, o tem się waszmość dowiecie z pism jego, które ogłosi.
— Mybyśmy-bo radzi o tem z jego ust posłyszeć — rzekł Górski śmiało się zwracając ku niemu. Inni rotmistrze butniej jeszcze i natarczywiej zaczęli się cisnąć ku wojewodzie, a postawy były tak groźne, iż wojewoda poznański musiał pośredniczyć, aby Zebrzydowskiego od nieprzyjemnych następstw ochronić.
Tak się rozegrała jedna ze scen tej tragikomedyi rokoszowej w izbie senatorskiej, z której jak wówczas mówiono, Zebrzydowski wyszedł istotnie jak z łaźni. Łatwo jednak było przewidywać, że za ten srom, upokorzenie, za to stanie kilkogodzinne pod pręgierzem, na spytkach, taki wichrzyciel gwałtowny, człowiek tak zręczny, powetować zechce i musi.
Nie upłynął dzień ten cały, gdy się to już czuć dało.
Po złożeniu broni, rokoszanie się zaczęli rozchodzić i rozjeżdżać, ale sąsiedzi, znajomi, krewni, mający swoich w wojsku królewskiem nie mogli się nie dowiadywać o nich. Spotykano się na drodze. Następowały zaproszenia pod namioty i do szałasów pod wiechę których wiele obozy otaczało.
Tu się tedy poczęły serca otwierać.
Z rokoszan wielu już klęło wojewodę, ale znaczniejsza część broniła siebie, jego broniąc.
Bajbuza, który na wszystko miał oko baczne, przechadzając się po obozie, przysłuchując, rozmawiając sam z rokoszanami, poczuł w tem potajemną jakąś robotę Zebrzydowskiego.
Zbyt jednostajnie w różnych stronach, z ust różnych powtarzały się dane z góry nauki. Rokoszanie się użalali nad losem wojewody i u niektórych znajdowali posłuch.
Najzabawniejszem ze wszystkiego było, że przechadzający się tak Bajbuza natrafił pod jednym z szałasów znajomego sobie Gubiatę, ze swadą nadzwyczajną broniącego wodza rokoszan, do których nigdy nie należał.
Był to widocznie świeżo zaciągnięty szermierz, który sobie za język zapłacić kazał i nosił się z nim od namiotu do namiotu.
Gubiata miał ten dar, że do szlachty drobnej, z której był krwi i kości, umiał mówić jej językiem, jej pojęciami.
Niepostrzeżony w mroku, Bajbuza stał i słuchał. Gubiata grał rokoszanina doskonale.
— A godzi się to mospanowie bracia, abyśmy tak tego wodza naszego w nieszczęściu opuścili? Pośliznęła się noga! Czy on winien temu? Toż go zdrajcy tacy jak Dyabeł i inni opuścili i na łup królowi dali.
Czy to on złego chciał? hę? czy my, co jesteśmy nasieniem narodu i jego najlepszą częścią, ukorzym się tak panom senatorom, żeby im go wydać na męki? Oni go ukrzyżują!
Trzeba, żeby wszystka szlachta i królewskie wojsko też broniło go! nie dopuściło infamii i potępienia. Gdyby mu się było powiodło? hę? dopieroby go na ołtarz nieśli... padł ofiarą...
— Ależ bo winien — zawołał ktoś z boku — winien, niech pokutuje.
— Nie winien! — krzyknął Gubiata. — Chciał dla nas dobrego...
— A narobił licha! pocóż się brał, kiedy nie zdużał!
— Gadaj waszmość zdrów — przerwał Gubiata — onby był na swem postawił, ale go zdradzano na każdym kroku. Zazdrościli mu, że rósł, zlękli się, że on tu całą rzecząpospolitą zawładnie.
— A pewnie — zawarczał inny — ma kto władać, to wolę króla, co nam go Pan Bóg dał, niż takiego, co się chytrością narzucił.
Gubiata wziął się w boki.
— Siłaby o tem mówić — rzekł. — Dziś na obalonego łatwo krzyczeć, ale to był mąż, to był mąż!
Ktoś się rozśmiał.
— Herburtównej mąż! — zażartowano.
Nie zmięszał się Gubiata.
— Widzisz waszmość — wtrącił — i w tem był rozum nawet, że się z Herburtówną żenił, bo wiadomo, że Herburtowie są wszyscy nie dworacy, nie lizuny, ale rokoszanie. A kto mu testamentem zlecił syna i majątek? no i cały rozum statysty przekazał? hetman Zamojski.
— Tem się nie chwal — rzekł drugi — bo hetman w wojsku był żelazną ręką.
Gubiata zwrócił rozmowę.
— Jak Boga kocham, trzeba go bronić — dodał.
— A no jak?
Nastąpiło milczenie.
— Jak? — zamruczał Gubiata — nim się na cztery strony świata rozleziemy, powinniśmy pójść do pp. rotmistrzów i nasiąść na nich, aby oni do króla w poselstwie się udali za Zebrzydowskim.
Senatorowie go zgryzą, zjedzą, zniszczą. Wiedzą, że on ich wszystkie niepoczciwe tajemnice, konszachty, targi, frymarki zna i penetruje. Przepadnie Zebrzydowski a z nim szlachta cała, bo to był jej obrońca.
Śmieli się jedni, ale byli i tacy, co potakiwali.
— Albo to nie było pięknie — mówił dalej niepoczciwy burzyciel — widzieć jak przed tym stutysięcznym tłumem naszym bledli staruszkowie senatory i cicho odmawiali Zdrowaśki. Co to my znaczyli pod Zebrzydowskim? nie stanie go, nie stanie nas, rozpędzą i znowu toż samo jarzmo nam nałożą.
— Jakie jarzmo? — zapytał ktoś.
Gubiata musiał się namyśleć trochę, nim do wyjaśnienia jarzma przystąpił, ale figurą retoryczną zręcznie się z tego wyplątał.
— Waszmość pytasz, jakie jarzmo? — zawołał — albo go na szyi namulanej nie czujesz? Nie wiecie więc, jakie jarzmo nosimy? O tempora! o mores! a więc już tak odrętwieliśmy, iż nawet sromoty i niewoli naszej nie czujemy, i że pytamy kędy jarzmo, gdy ono nas dusi?
Uśmiechał się Bajbuza i chciał z pogardą odchodzić już, gdy się głosy zerwały, że do króla poselstwo za Zebrzydowskim powinni rokoszanie wyprawić, a do niego i inni z rycerstwa się przyłączyć.
Popierano wojewodę, wołano, że go dworakom, niemcom i włochom na pastwę się dawać nie godzi. Czynniejsi tego ruchu motorowie krzątali się już, gdy rotmistrz z tyłu stojący za Gubiatą, za kołnierz go ujął i jak piłką nim rzucił.
Przerażony krzyknął litwin, ale poznawszy Bajbuzę, oniemiał.
Zląkł się okrutnie.
— Za mną! — zawołał rotmistrz — słyszysz? za mną!
Nie mógł się opierać Gubiata, bo wiedział, że z rotmistrzem żartów nie było, poszedł ze spuszczoną głową posłuszny. Nie mówiąc do niego słowa, Bajbuza go do swojego namiotu zaprowadził i na wstępie rzekł do Szczypiora.
— Wziąć go pod straż, a jeśli się będzie wyśliznąć próbował, to go związać.
Z oburzeniem wskoczył zaraz za rotmistrzem do namiotu niezmiernie poruszony litwin.
— Za pozwoleniem — zawołał — ale ja jestem, zdaje mi się, wolny człek, szlachcic, i mnie tu nikt nie ma prawa sekwestrować i więzić.
— Więc o to się rozprawisz później — rzekł Bajbuza — ja ci nie ucieknę, ale ty mi kwarcianych tu buntujesz, tego ja dopuścić nie mogę.
— Albo mnie rokoszaninem być nie wolno — odparł łagodniej Gubiata — bądź waszmość sprawiedliwym tak jak bywałeś dotąd.
Proszę o ucho łaskawe. Nic nie jestem winien! nic. Mówię co myślę, a myślę, co mi...
— Kazano myśleć i mówić — przerwał Bajbuza. — Ile ci za to dali?
Gubiata spuścił głowę i potrząsł nią.
— Nie dano mi nic — rzekł krótko.
Śmiał się rotmistrz.
— Nie wykłamiesz mi się — dodał — do jutra, póki się rokoszanie nie rozejdą i wszystko to nie skończy, posiedzisz pod strażą.
Gubiata tarł czuprynę.
— Mniejsza z tem — rzekł — ale muszę przypomnieć, że nawet jeńcom wojennym należy się głodu i pragnienia ich zaspokojenie.
Nie odpowiadając Bajbuza się zbliżył ku niemu.
— Słuchaj, trutniu! — rzekł — mów mi prawdę! Kto cię najął, abyś siał tu rozterki... co ci dali?
— Sumiennie mogę wyznać, iż poważnej osobistości, która mnie skłoniła do tego, żem w imię miłosierdzia za Zebrzydowskim przemawiał, nie znam. Ale miał na sobie delię dostatnią i rysiem podbitą, a rysia lada kto nie nosi. Neguję jak najuroczyściej, ażeby mnie miał przekupić, nie jestem przedajny. Dał mi odchodząc, gdy już byłem przekonany, dwa talary, widząc że butów będę potrzebował bardzo rychło... ale od brata szlachcica się przyjmuje pomoc na czci nie szwankując.
To mówiąc złagodniał znacznie Gubiata.
— Ja do rotmistrza najmniejszej urazy nie mam za przytrzymanie — dodał — chociaż jest ono ograniczeniem swobody mi należnej, a u mnie aurea libertas ante omnia, ale znając serce miłości waszej, wiem, że to się stało omyłką. Nie ruszę się ztąd, i owszem, pozostaję aż do końca.
Gdybym kącik miał, tobym mógł dalej przepisywać Rokosz Gliniański, który rozpocząłem właśnie.
I pomacał za żupan wsunięte papiery.
— Historya bardzo ciekawa — rzekł — a może miłości waszej nieznana.
— Daj mi pokój — mruknął Bajbuza. — Kłamstwa są.
— Kłamstwa! — zawołał Gubiata — a któżby mógł wymyśleć wszystkie okoliczności?
Nie słuchał już Bajbuza i precz mu kazał iść.
To co podobni Gubiacie mniejsi i więksi przygotowywali pocichu, nazajutrz na jaw się ukazało. Poselstwo jakieś od rycerstwa wogóle poszło do Myszkowskiego, domagając się, aby je do króla przypuszczono. Lecz że i ludzie byli podejrzani i cel wątpliwy, marszałek wyszedł się rozmówić z nimi. Od pierwszych słów wydali się z tem, że w sprawie Zebrzydowskiego przychodzili, a niezręcznie wyrywające się wykrzykniki zdradziły, czego żądać mieli.
Myszkowski poszedł się naradzić i powrócił do nich z tem, że król przyjąć nie może, nie uznając, aby do niego mieli prawo się zwracać od rokoszan już rozwiązanych posłowie. Na sejm zresztą wszystko się odkładało, a król wyjeżdżał natychmiast do Krakowa, gdzie go łatwo znaleźć mogli.
Już też Jakób Potocki dowodzący strażą królewską i kopijnikami wydał do wojska rozkazy, aby zapobiegając wszelkim zmowom, kwarciani i wszelki żołnierz do namiotów Zebrzydowskiego się zbliżać nie śmiał, a rokoszan w obozie nie cierpiano.
Poruszenie umysłów było widoczne, obawiać się mógł łacno, aby zręczny wojewoda nie korzystał z niego, tembardziej, że — namyśliwszy się — i on i Radziwiłł udawali zupełnie przejednanych, przyrzekali co chciano, zobowiązali się słownie i na piśmie nie zwoływać więcej zjazdów i t. p.
W całym ciągu tego pochodu za rokoszanami i pod Janowcem, nasz Bajbuza bardzo był czynnym, w części z powodu że chętnie się nim posługiwano, wysoko ceniąc człowieka, a daleko więcej z własnego popędu, który go zmuszał badać, przypatrywać się i pragnąć wyrozumieć wszystko, co mu się nastręczało.
Król, który dla niego jak dla znaczniejszej części otaczających go osób okazywał się obojętnym, niekiedy Bajbuzie życzliwie się uśmiechał, kazał mu przychodzić, słuchał i z liczby tych, co się do służby poufałej nie rachowali, wyróżniał go. Przepowiadano mu, że dostanie urząd na dworze, co on ruszeniem ramion przyjmował.
Czasem go o to zagadywał Szczypior.
— A co to będzie jak król was poprosi: zostań waszmość przy mnie.
— To mu ślicznie podziękuję — mówił Bajbuza — nie mogę. Mamże ci się tłumaczyć? Dopóki to nieszczęsne rokoszowanie trwa, muszę mu służyć, bo mi go żal, a juści królem naszym jest, ale gdy wszystko wejdzie w karby należyte, jadę do Nadstyrza.
Mówiłem ci, króla mi żal i szanuję go, choć pokochać trudno, a dalej poza nim co stoi, nie podoba mi się. Królowa pobożna, prawda, ale ostra, szorstka i tak nas nie lubi, jak my jej nie cierpimy.
Prawda że znowu trudno od niej wymagać, aby nas kochała, gdy wie, że ją szkalują, męża za nią prześladują, a przeciw niemu spiski wiążą i nie dają mu tchnąć.
Dalej cały dwór jak wyspa na morzu obcy, cudzoziemski i wyjąwszy kilku polaków, Skargę, Myszkowskiego, Wolskiego, co najmilsze królowi, to zagraniczne.
Wejdziesz tam, zobaczą że polak, milkną wszyscy i patrzą jak na raroga, a poza plecami co się dzieje! nie patrzeć.
Król znużony temi politycznemi sprawami, umęczony, targany, a lubiący spoczynek i zajęcia inne, jestem pewny, że teraz dlatego się najbardziej cieszy ze skończenia rokoszu, iż będzie mógł swobodniej z Wolskim i Sędziwojem prażyć jakieś ingredyencye, co oni alchemią zową, potem śpiewu posłuchać, potem się pomodlić, na klawicymbale pobrząkać i tym podobnie.
Jeżeli był stworzony na monarchę, to na takiego, coby tylko w niedziele i święta reprezentował majestat, pięknie się ubrawszy i potem wrócił do ulubionych zabawek. Dobrym jest, ale u nas niedosyć dobrym być.
Królowa więcej ma charakteru, a może najwięcej ta Meyerynka, co wszystkimi wodzi, a nawet biednego Władysława nielubionego przez królowę, broni, osłania i pieści.
Wszystko to OO. Jezuici, Meyerynka, alchemicy, muzyka, złotnicy, gdy się na to zblizka patrzy, w końcu męczą. Naród się nie przywiąże do takiego dworu, to darmo, a familia królewska, począwszy od małych dzieci nauczona z okien zamkowych na szlachtę przechodzącą pluć...
Nie, nie — kończył rotmistrz — na dworze mi tchuby brakło.
Króla przeprowadzę do Krakowa z jego gwardyą, ale dalej nie pójdę, pożegnam i wrócimy.
— A już bo mi się stęskniło za naszym kątem — mówił rotmistrz.
— Żebyście wiedzieli jak mnie? — wyjąknął Szczypior. — Nie żalby było, żebyśmy na wojnę szli, ale to ani pokój, ni wojna, i z kim wojowanie, z biedną szlachtą, którą tacy panowie Zebrzydowscy miotają!
Wkrótce potem ruszono do Krakowa niebardzo śpiesząc.
Jedną z okoliczności, która Bajbuzę zrażała ode dworu, było i to, że choć się nigdy Żółkiewski nic skarżył, widocznem było, iż wpływ jego i znaczenie przez Potockich zostało zachwiane.
Mąż to był nadto rozumny i wielkiego ducha, aby zbyt na utracie faworów cierpiał, lecz niesprawiedliwość bolała. Król dla niego był chłodnym, nie dopuszczał mu się zbliżyć; szacował go, ale może więcej uniżoności i akomodowania się wymagał, więcej głośnych oświadczeń, z któremi Żółkiewski był oszczędny.
Czuł tak swą godność, iż nie przypuszczał, aby jej można było ubliżyć. Nie tak niecierpliwy i gwałtowny jak Chodkiewicz, w spokoju swym daleko był więcej imponującym.
Żółkiewski już był w początku pocieszył się tem, że rokosz nareście skończony i pogrzebiony, lecz, pomimo że na dworze także się tem łudzono, zaczynał powoli wątpić równie jak Bajbuza.
Cały ten przeciąg czasu spędzony napół w obozie, potroszę na dworze, na starym rotmistrzu zrobił wrażenie smutne bardzo.
Szczypior coraz częściej słyszał go powtarzającego.
— Im człowiek żyje dłużej, tem ludzie mu się wydają bardziej politowania godnymi, a strasznie maluczkiemi stworzeniami. Na kogo tu i na co rachować!
W ciągu podróży do Krakowa rotmistrza wcale do króla nie pozywano, rad był, iż o nim zapomniano — ale się mylił.
Na ostatnim noclegu marszałek Myszkowski wezwał go do siebie, i winszując łaski pańskiej, zapowiedział, ażeby po przybyciu do Krakowa do niego się stawił, bo król z nim się chce widzieć.
— Wdzięczen jestem panu naszemu za jego łaskawość dla mnie — odparł uprzedzając Bajbuza — ale właśnie chciałem się też pożegnać, bo mi do domu potrzeba.
— Cóż waszmość w domu robić będziesz? — rozśmiał się marszałek, który z nim zawsze rozmawiał po włosku. — Wasze miejsce tu, jesteś człowiekiem wychowanym do służby królewskiej. Na żadnym z przymiotów pożądanych ci nie zbywa.
— Dziękuję miłości waszej — skłonił się Bajbuza — alem już mówił i powtarzam to, właśnie największego dworaka przymiotu nie mam, mówię prawdę.
— Tak, ale umiesz ją powiedzieć gładko i zręcznie — dodał marszałek. — Prawda potrzebną jest, a to właśnie sztuka podawać ją tak, aby się nią przyjmujący nie dławił.
Z tem Bajbuzę pożegnał, a gdy wyszedł, Kalińskiego spotkał, który z wielką pociechą swą winszował mu, iż jak słyszał, u króla miał wielkie zachowanie pozyskać.
— No, zobaczysz — dodał Kaliński — że się jeszcze krzesełka dosłużysz i łańcucha.
Łańcuch, o którym wspomniał Kaliński, był rodzajem oznaki szczególnej łaski króla i ozdobiony był wielkim wizerunkiem jego. Powiadano, że w części łańcuchy te sam król robił z pomocą złotników. Mieli je naówczas już Mniszech, Bobola, Wolski i Nowodworski. Na dworze ich odznaczano żartobliwem nazwiskiem panów łańcuchowych.
Bajbuza ramionami ruszył.
Wcale się nie dobijał tego odznaczenia, choć wielcy nawet panowie, którzy łańcuchów od króla nie mieli, kładli zwyczajne i udawali, że są obdarzonymi, ale się to wprędce wydawało.
Wjazd do Krakowa, choć go chciano uczynić tryumfem, nie był wcale tak świetny, jakim go widzieć pragnęli niektórzy. Ludności się wysypało dosyć ciekawej, ale stała zimna — król nie obudzał sympatyi, pogrom rokoszan nie wydawał się zupełnym. Coś w powietrzu zwiastowało, że ta obrzydliwa domowa wojna skończoną nie była.
Starsi rokoszanie zamiast się garnąć do dworu, aby przejednać i uzyskać przebaczenie, wyraźnie od niego stronili.
Z ziem różnych przychodziły wiadomości, że główni warchołowie zjeżdżali się, radzili, i wcale nie dawali za skończoną.
Tylko zaślepieni dworacy wmawiali w siebie i w króla, iż już nic nie pozostawało tylko rany goić, jakie rokosz zadał.
Wszyscy obwiniali jednego Zebrzydowskiego, chociaż oprócz niego zajadłych rebelizantów było wielu, a ci uszedłszy zawczasu z pod Janowca, nie rozpuszczali swoich oddziałów i na coś się zdawali oczekiwać.
Wedle rozkazu rotmistrz stawił się na zamek do marszałka, który po krótkiem oczekiwaniu do króla go wpuścił. Stał właśnie Zygmunt u stołu i w ręku trzymał bardzo piękny wizerunek młodziuchnego królewicza Władysława, do którego się uśmiechał.
Położył go na stole i siadłszy pozdrowił ręki ruchem Bajbuzę. Zawsze mówienie, zwłaszcza do tych, z którymi się rzadko widywał, przychodziło Zygmuntowi z trudnością. I tym razem rotmistrz oczekiwać musiał, nim cicho się odezwał.
— Radbym, ażebyś mi waszmość pozostał. Słyszę, że do domu powracać życzysz?
— Tak jest, N. Panie — rzekł Bajbuza. — Gdyby, uchowaj Boże, potrzeba wypadła, w którejbym W. Król. Mości zdać się mógł, stawić się nie omieszkam, ale teraz mamy choć chwilowe uspokojenie.
— Chwilowe? — podchwycił król.
Rotmistrz skłonił głowę.
— Niedowierzam niespokojnym duchom.
Zygmunt westchnął.
— Większego pobłażania trudno było okazać — dodał po małej przerwie. — Czegóż oni mogą żądać?
— Odgadnąć to trudno.
Król kazał sobie opowiedzieć potem o ostatnich chwilach rokoszu, o rozejściu się jego, o pogłoskach, jakie chodziły, a rotmistrz krótko i chłodno główniejsze rzeczy, podług swego przekonania, zebrał i wyłożył. Nie taił, że w przejednanie nie wierzy.
Następnie, ostrożnie Zygmunt zapytał o Żółkiewskiego, chcąc się o jego usposobieniu dowiedzieć, tak aby Bajbuza tego nie postrzegł. Nie było to bardzo zręcznem. Rotmistrz się złożył nieświadomością swoją i tłumaczył tem, że hetmana widywał mało. Wrócił raz jeszcze Zygmunt do niego samego, i próbował go przy dworze zatrzymać, ale Bajbuza usilnie prosił o odpuszczenie go do domu, zaręczając, że stawić się będzie na zawołanie.
— No, to jedź waszmość — odparł naostatek król — jedź. Kopijnicy ci ciężą, rozpuść ich jeźli chcesz, lub oddaj komu, a na sejm do mnie przybądź sam. Mamci sług dużo, ale...
Zawahał się.
— Dobrzy są, nie narzekam, wszakże ci, co chcę, nie umieją — i z uśmiechem dodał: — Waszmość, który umiesz, powinieneś chcieć.
Tak odprawiony Bajbuza, nad wieczorem się dowiedział, że mu król parę pięknych koni ze swej stajni kazał przyprowadzić. Był to podarek, bo wiedziano, że pieniędzy rotmistrz nieżądny.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.