Bajbuza/Tom III/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bajbuza
Podtytuł Powieść historyczna. Czasy Zygmunta III
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.



Zebrzydowski niedługo namyślał się dokąd miał się schronić po rozprószeniu rokoszan. Majętności jego były zniszczone, zasoby wyczerpane, synowi nadana Lanckorona zablizko leżała od Krakowa, pozostawał mu Zamość i ogromne dobra po hetmanie, któremi jako opiekun zarządzał i władał. Zdawało mu się, że myśl tego oporu wziął w spadku po Zamojskim, dlaczegóż nieboszczyk do spełnienia jej przykładać się nie miał?
Pojechał więc wprost i osiadł na zamku w Zamościu, ale starając się nadać pobytowi temu pozór wypoczynku i usunięcia się od spraw publicznych.
Niewiele osób mógł oszukać, gdyż nigdy może czynniejszym nie był. Charakter i temperament czyniły go nadzwyczaj zmiennym w postępowaniu. Cel pozostawał jeden, ale drogi i środki zależały od okoliczności, od osób, od wpływów, nawet od humoru chwili.
Wrota zamku stały od miasta zamknięte, z tej strony panowała cisza, ale przez furty boczne, z za tyłów nieustannie się wkradali przybywający, jedni z wyrzutami, drudzy z pytaniami i radami.
Znaczniejsza część całe niepowodzenie składała na Zebrzydowskiego, który był wodzem i hetmanem. Wszystkie klęski zrzucano na barki jego.
W tych, co niedawno jeszcze widzieli wojewodę w sile wieku, zdrowia i energii rycerskiej, mężem wierzącym w swą przyszłość, obudzał on teraz litość, tak straszliwie zestarzał nagle, zapadły mu oczy i policzki, zmieniły się rysy, taka boleść niewysłowiona malowała się na zmęczonem obliczu. Ręce mu drżały, chwiał się chodząc, a gdy się postrzegł, że zdradzał osłabienie, prostował się nagle, dobywał sił, i pragnął pokazać, że złamanym nie był. Wkrótce potem opadał znowu.
Najmniejsza rzecz drażniła go i gniewała. Dosyć dawniej obojętny w rzeczach wiary, stał się teraz pobożnym do fanatyzmu, co go od namiętnych gniewu porywów nie ratowało.
Z rodziną swą naprzemiany najczulszy, niekiedy zamykał się od niej i nie dopuszczał do siebie. Domownicy, dawniej już nawykli do tego burzliwego usposobienia pana, drżeli teraz nie mogąc odgadnąć nigdy, co go wprawi w największą złość i uniesienie, a co pozostanie obojętnem.
Z kolei wszyscy dowódzcy rokoszan, jeśli nie jawnie, to potajemnie przybiegali do niego na rady. Z kolei Herburt, Stadnicki, Pękosławski, Łaszcz Piotr, zięć wojewody, nawet Ostrogski i Radziwiłł skrycie się wciskali na zamek; kto nie chciał być postrzeżonym, przyjeżdżał nocą, stawił konie w podwórcu i uchodził gdy rozedniało.
Częstokroć przybyły poczynał od zajadłej kłótni, od krzyków, któremi się komnaty rozlegały; potem ucichała wrzawa i rozstanie zwykle bywało zgodne i spokojne.
Wojewoda listy i posłów rozsyłał na wszystkie strony, odbierał ich też wiele. W izbie, w której siedział zamknięty, spoczynku nie było ni dniem, ni nocą. Służba się mieniała u drzwi na czatach, nie zasypiając. Wojewodę budzono gdy usnął, bo takie były rozkazy. Wszyscy prawie zaczynali od najgwałtowniejszych wyrzutów, a kończyli na tem, że rokoszu za rozbity i rozwiązany nie uważali.
Zebrzydowski słuchał, nie sprzeciwiał się, popychał drugich. Sam się nie zarzekał współuczestnictwa, lecz na oko chciał, aby się wydawało, że o niczem nie myśli.
Przyjechał kto z tych wątpliwych pośredników, którzy jak ks. Ostrogski obu stronom schlebiali, czekając z której potrafią skorzystać, naówczas Zebrzydowski opowiadał, że zrzekł się już dowództwa i wszystkiego, że chce i potrzebuje odpocząć, że do niczego mięszać się nie będzie. Utyskiwał na straty, a królowi wszelkiemi możliwemi drogami dawał do zrozumienia, że tych strat spodziewał się wynagrodzenia.
Ale rada otaczająca króla na samą myśl kupowania tego herszta rokoszan oburzała się.
Nikt zresztą pochwalić się nie mógł, ażeby całą myśl wojewody odgadywał. Sprzecznym był z sobą samym. Gdyby nawet jednak chciał zupełnie dalszych wichrzeń zaniechać, nie byłby w możności zerwać wszystkich węzłów, jakie go łączyły z rokoszanami, którzy nie myśleli sromotną klęską pod Janowcem dać się związać.
Ci, których on rokoszanami uczynił, jak Smogulecki, teraz jego trzymali w związku.
Natychmiast po rozjechaniu się z pod Janowca dało się słyszeć, że Zebrzydowski był oszukany, sponiewierany niegodnie, że wszystko poświęciwszy padł ofiarą.
Cały ten ruch nurtujący podziemnie, dworowi wydawał się mało znaczącym i niemogącym następstw pociągnąć za sobą. Doniesieniom o nowych knowaniach nie dawano wiary, lub je lekceważono.
Myszkowski tylko, którego dotknął swem oskarżeniem Zebrzydowski, nie mogąc mu go darować, pragnąc się pomścić, wskazywał w nim królowi nieprzebłaganego wroga.
— On póki żyw spokojnym nie będzie — powtarzał marszałek — dobre mu wszelkie środki, potwarz, kłamstwo, krzywoprzysięztwo... Rokosz rozbity, powiadacie... a ja nie wiem czybym uwierzył Zebrzydowskiemu, gdybym go na marach widział.
To pewna, że czy z naprawy wojewody, czy mimo jego woli, nie przestawano w szlachcie utrzymywać niechęci przeciwko królowi i dworowi.
Na samym zaś dworze dawały się postrzegać pewne odcienia przekonań. Tak kardynał Maciejowski żądał powolności dla Zebrzydowskiego, gdy Myszkowski nastawał na zgubę jego; w wojsku Potoccy różnili się zdaniami z Żółkiewskim; Chodkiewicz królowi wierny, dumą swą zrażał; księcia Ostrogskiego pewnym być nikt nie mógł.
W samych rodzinach różnice przekonań były wielkie; dwu Stadnickich szło z królem, jeden przeciw niemu. W sposobie postępowania z rokoszanami król zawsze łagodność zalecał i dawał jej przykład, senatorów wielu doradzało surowość i postrach a grozę. Wiedziano, że Herburt z Batorymi spiskował i ich na tron prowadził, chciano na nim przykładu kary, któraby postrach wraziła.
W pośrodku rzeczypospolitej każda ziemia niemal, idąc za ludźmi wpływowymi, dzieliła ich przekonania. W Wielkiej Polsce Smogulecki ze swymi pomocnikami rokosz utrzymywali i podpalali, w Sandomierskiem, poczęści w Krakowskiem chciano spokoju, ale tu Zebrzydowski miał swych tajemnych podburzycieli.
W Zamościu się jednoczyły wiadomości z całej rzeczypospolitej i z pewnością wojewoda daleko był lepiej oświadomiony ze stanem umysłów, z tem nawet, co się działo na dworze i między senatorami, niżeli sam król i rada jego.
Uspokajając Zygmunta łudzili się tu wszyscy. Rokosz uważano za niemożebny. Zebrzydowskiemu nic uczynić nie chciano, nie miałoż starczyć, że go puszczono bezkarnym?
Tak stały sprawy niejasno jeszcze, a w Krakowie mówiono o zwołaniu sejmu, którego się domagali szczególniej rokoszanie, gdy jednego dnia stary rotmistrz Urowiecki, który teraz młodemu Tomaszowi Zamojskiemu był dodany dla nauki rycerskich ćwiczeń, ujrzał zdumiony wchodzącego do swej izby starego, dawno niewidzianego przyjaciela i towarzysza broni, Bajbuzę.
— A cóż ciebie, ty regalisto, mogło do nas rebelizantów sprowadzić? — zawołał wesoło go witając.
Rotmistrz nasz z Urowieckim o sprawach ogólnych nie zwykł był nigdy rozprawiać, znał go jako doskonałego dowódzcę na polu i w obozie, ale nie sądził, aby Urowiecki rozbierał kiedy zbyt ściśle za co, z kim i przeciw komu walczy.
— Włóczę się, jak widzicie, po kraju — począł Bajbuza — a będąc w pobliżu Zamościa, ponieważ dawniej panu wojewodzie byłem znany, chciałem mu się pokłonić.
— Biedny człek! — westchnął Urowiecki — zobaczycie, żal patrzeć na niego. Męczennik! Co go ta impreza kosztowała! Fraszka pieniądze, ale krwi i żywota. Od czasu tego rokoszu chwili nie miał spokojnej, a teraz wszystkiemu on winien, za wszystkich pokutuje!
Urowiecki mówiąc ręce łamał.
— Będę ja mógł go widzieć? — spytał Bajbuza.
— Nie wątpię o tem — rzekł rotmistrz — chociaż tam u niego zawóz wielki... drzwi się nie zamykają.
I Urowiecki przerwał nagle.
— Ale wy! wy! z Żółkiewskim przy królu... jam się tego nie spodziewał. Mnie się zdawało zawsze, że wy pójdziecie z nami torem przez nieboszczyka Zamojskiego wybitym.
— Mój rotmistrzu — unikając rozpraw odparł Bajbuza — składają się dziwnie czasem ludzkie rzeczy. Człowiek nietylko idzie nie gdzie chce, a dokąd musi, ale i drugich prowadzi.
Dajmy temu pokój.
Urowiecki popatrzywszy na chmurne jego oblicze, urwał nagle i począł o tem, co go teraz najgoręcej obchodziło, o młodym Tomaszu, który tak piękne rokował nadzieje, iż godnym ojca następcą być obiecywał.
Bajbuza nasłuchawszy się pochwał, przynaglał ciągle o swą rozmowę z Zebrzydowskim, ale do wieczora się ściągnęło, a dostąpić do niego nie było można.
O zmroku już wpuszczono do przyciemnionej komnaty Bajbuzę.
Zebrzydowski siedział w krześle zgarbiony i twarzy jego wcale nie mógł rozeznać rotmistrz. Przywitanie było bardzo zimne. Wojewoda miał pamięć doskonałą, mógł się więc domyślać Bajbuza, iż wiedział po której on stronie się znajdował. Czuć było, że mu tego nie przebaczył.
— Z Krakowa pewnie odedworu jedziecie — odezwał się Zebrzydowski. — Nie tajno mi, że i u p. Żółkiewskiego i u króla macie łaski. Cóż was do mnie sprowadzać może?
Bajbuza pomilczał chwilę.
— Wierność moja pamięci hetmana, którego miłość wasza byliście wybranym i wyznaczonym spadkobiercą.
Zebrzydowski zamruczał coś niewyraźnego.
— Nie będę się tłumaczył — mówił dalej Bajbuza — dlaczego stanąłem i stoję przy p. Żółkiewskim, ani winił miłości waszej, żeście tak srogo przeciw królowi wystąpili, ale ta miłość jaką mam dla spadkobiercy hetmana zmusza mnie tu z prośbą i przestrogą.
Zebrzydowski przerwał mu nie dając kończyć i oburącz sparłszy się na poręczach krzesła powstał.
— Wy, do mnie? z przestrogą?
— A dlaczegożby nie? — przerwał z dumą rotmistrz. — Wiem co się dzieje na dworze, w kraju i około was, panie wojewodo, obawiam się o was, sumienie mi każe ostrzedz. Na miłość Bożą, dajcie już pokój rokoszowi!
Zebrzydowski cały się zatrząsł.
— A zkądże? jak? wiesz, że ja o rokoszu myślę? Ja siedzę spokojnie, jam jeszcze nie wydychał tego, com wycierpiał. Nie mięszam się do niczego, czekam na sejm, choć mi słowa nie dotrzymują, choć ze wszystkich obietnic dotąd nic!
To mówiąc padł na krzesło.
— W. miłość możesz to mówić komu się iście podoba — począł powoli Bajbuza. — Jestem wielkim miłośnikiem rzeczypospolitej, gotówem dla niej wszystko poświęcić, nie mam nic do czynienia, więc sprawy bieżące badam i znam lepiej niż inni.
Wasza miłość jak byliście tak jesteście głową i duszą rokoszu, a ten rokosz, o którym mówią że skończony jest, wiąże się nanowo, sposobi i znowu grozi zaburzeniem.
Ale nie sprawi on nic, tak jako i pierwszy; król ma po sobie dosyć sił i ludzi, uprzedzi was. Daj Bóg, aby nie gorszy był koniec niż pod Janowcem.
— Ależ to zuchwalstwo niesłychane — krzyknął wojewoda — wy do mnie przychodzicie bakałarzować i uczyć co czynić mam! Toć śmiechu godna! zaprawdę! ale razem to oburza! Coście wy, a co ja?
— Ja jestem szlachcicem wam równym — zawołał Bajbuza — wy macie prawo króla łajać, a jabym nie miał prawa słów prawdy wam powiedzieć? dlaczego?
Zebrzydowski śmiał się gorzko.
— Cóż więcej? — zapytał — co więcej? na tośmy przyszli my senatorowie, że nas lada kto rozumu uczyć chce. Co więcej, mości rotmistrzu.
— Że wszystkie te spiski nowe Smoguleckiego i wykrzykiwania Łaszcza, i podburzania Pękosławskiego są wiadome, że każdy wasz krok śledzony, że wszystko to wysiłki próżne, a teraz gdyście królowi nanowo wierność ślubowali, podwójnie winne zdrady.
— Milcz — przerwał wojewoda — kto cię tu posłał?
— Nikt, ja sam — rzekł zimno Bajbuza — więcej wam powiem o tem, co ja wiem z robót waszych mało kto tak jest uwiadomionym jak ja, może nikt. Przychodzę z przestrogą, bo nie życzę wam zła. Na miłość Bożą cofnijcie się, powstrzymajcie, zerwijcie z tymi, co wam niegodziwe rady dają!
Z tego co mówił rotmistrz, jedno tylko utkwiło w pamięci wojewody.
— Wiesz więcej niż drudzy? szpiegujesz więc mnie? Korzystasz z tego, żeś tu miał przyjaciół i znajomych; a wiesz co szpiegów spotyka na wojnie?
— Szpiegiem nie jestem — zawołał Bajbuza. — Dosyć do Wielkopolski pojechać, a pobyć między szlachtą, aby się dowiedzieć co tam z rozkazu waszego się gotuje. Myślicie znowu rokosz zwoływać i bezkrólewie ogłaszać, a Herburt ma już króla gotowego zanadrą.
Wojewoda powtórnie zerwał się z krzesła, nie był już panem siebie.
— A wiesz ty komu w szpony wpadłeś z tem słowem zuchwałem? — krzyknął. — Znasz ty Zebrzydowskiego?
Nie odpowiedział Bajbuza. Wojewoda walczył z sobą jeszcze.
— Instygatorem myślisz być przeciwko mnie, jeżeli ci się zastraszyć nie uda! Poniesiesz się z tem na dwór, aby królowi w łaski wkupić! I myślisz, że ja ci ztąd dam wyjść cało?
Rotmistrz na to zagrożenie odparł chwilą milczenia, jakby dawał czas do namysłu.
— Nie chcecie słuchać życzliwej rady — rzekł — nie pozostaje mi więc, tylko boleć nad tem, co na siebie i na kraj ściągniecie. Uczyniłem co sumienie kazało.
Czołem.
Ruszył się wychodzić już Bajbuza, gdy Zebrzydowski w ręce bić i wołać zaczął na czeladź swoją, która natychmiast przerażona przez dwoje drzwi wpadła razem.
Zebrzydowski ręką dygocącą wskazywał na odchodzącego Bajbuzę.
— Wziąć go, do wieży... wziąć go... napadł mnie.
Nie przyśpieszając kroku, ale nie zważając też na wołanie, rotmistrz rękę położywszy na szabli wychodził powoli i przestąpił próg; żaden z dworzan i sług nie śmiał się zbliżyć do niego.
Zebrzydowski nie przestawał powtarzać.
— Imać go! na wieżę z nim!
Cała gromada dworzan posypała się za wolno postępującym Bajbuzą. Niektórzy z nich przewidując że opierać się będzie, bocznemi korytarzami zabiegli naprzód, aby drzwi zamknąć i zbrojno stanąć w takiej liczbie, by się im bronić nie mógł.
Zebrzydowski wstawszy ścigał odchodzącego oczyma i powtarzał.
— Wiązać go! imać!
Wrzawa i szmer całą ludność w tej części zamku wywołała z izb. Nikt nie rozumiał co się stało. Stary Urowiecki posłyszawszy hałas, wpadł pierwszy i dowiedział się o tem, że wojewoda kazał ująć kogoś przed chwilą do niego wpuszczonego. Nie wątpił, że szło o Bajbuzę.
Spotkali się oko w oko.
— Na Boga, co się stało? — krzyknął Urowiecki.
— Wojewodę mimowoli obraziłem, kazał mnie uwięzić... ale nie może być, aby chciał wolnego szlachcica z dobrem słowem przychodzącego we własnym ukrzywdzić domu.
Rotmistrz pośpieszył do wojewody, ale nim usta otworzył, ten mu je zamknął.
— Ani słowa! wziąć go! wziąć go! ja odpowiem. Bronić się będzie, rozsiekać, rozsiekać... ja odpowiem.
I coraz głośniej, namiętniej dodał.
— Urowiecki, gardłem odpowiesz jeśli wyjdzie, wziąć go.
Rotmistrz widząc go tak roznamiętnionym, nie śmiał się sprzeciwiać, aby nie drażnić. Zawrócił się nazad i zawołał do Bajbuzy.
— Za mną.
Milczący, wcale nienastraszony rotmistrz ręki nie odejmując od szabli szedł za Urowieckim. Ale jeszcze na dół nie zeszli, gdy wysłanych sześciu hajduków i starszy nad nimi otoczyli Bajbuzę, Urowieckiemu oświadczyli, że ma ustąpić, i ściśniętego tak poprowadzili ku więziennej wieży.
Bronić się nie było sposobu, ani myślał też rotmistrz, pewnym będąc, że wojewoda ochłonąwszy puścić go rozkaże.
Sklepiona izba z oknami w kraty opatrzonemi, pusta i zatęchła, otworzyła się; przestąpił próg, a ciury pośpiesznie drzwi żelazne za nim zaryglowały.
Takiego końca rozmowy z gwałtownym wojewodą nie spodziewał się Bajbuza, lecz dotąd więcej go to dziwiło niż przestraszało. Nie przypuszczał, aby na naleganie Urowieckiego, po rozmyśle Zebrzydowski wolności mu nie przywrócił. Znany z popędliwości i mnogich popełnionych gwałtów, popełnić je mógł w chwili zapamiętania, ale rozmyślnie...
Bajbuza usiadł na ławie przy ścianie i zadumał się. W izbie zupełnie było ciemno, a przez okna z podwórza zaledwie słabe jakieś wpadało światełko. Dokoła panowała cisza. Uderzenia o podłogę stajenną kopyt końskich, kazały się gdzieś stajen domyślać w pobliżu. Potrzeba było mieć cierpliwość, a na tej Bajbuzie nie zbywało. Cochwila oczekiwał, że posłyszy kroki, głosy i że stary Urowiecki przyjdzie go wyswobodzić.
Gdy się to działo z nim, na górze wojewoda wściekły się po swej izbie rzucał odgrażając, gdy Pękosławski, który przed kilku godzinami przybył tu, usłyszawszy o jakiemś zajściu, przybiegł do wojewody.
Ze wszystkich rokoszan tego imienia godnych, którzy się rodzą nimi i umierają, Prokop Pękosławski był ze krwi i kości najczystszym, był nim w każdej dnia godzinie, w każdem położeniu, nie mógł żyć i trwać bez jakiegoś rokoszowania. Rokosz nieustający wiódł w domu, woził go po sąsiedztwie, narzucał najspokojniejszym. I teraz po rozprószeniu pod Janowcem, on był najgłówniejszą sprężyną do odrodzenia rokoszu.
Zastawszy wojewodę w tym stanie rozdrażnienia w jakim go rzadko widywał, Prokop uradował się mocno.
— Mów co się stało?
Dławiąc się i krztusząc Zebrzydowski począł całą historyę swej rozmowy z Bajbuzą, o którym Pękosławski już dawniej słyszał.
— I wziąłeś go? — zapytał w końcu.
— Kazałem zamknąć.
Tu Zebrzydowski tłumaczyć począł, że go znalazł doskonale ze stanem rzeczy oświadomionym i że był człowiekiem niebezpiecznym.
— Ściąć go bestyę! — rzekł krótko Pękosławski.
— Niemożna — odparł wojewoda — ma nadto przyjaciół. Będą się mścić na mnie.
— Myślisz go puścić?
— Nie mogę — zawołał Zebrzydowski — niebezpiecznym jest. Jednym takim kretem mniej co ryje pod ziemią, zawsze coś znaczy... Zamknę go.
— Tu? — zapytał Pękosławski.
Oba głowami potrząsali. Zamość był nadto na widoku, ukryć go tu na zamku trudnem się zdawało, a dać o tem mówić wiele, niedobrem było. Zebrzydowski namyślał się.
— Poślij go do Lanckorony — rzekł Pękosławski.
Myśl ta podobała się Zebrzydowskiemu. Wiedział o tem, że dawne stosunki łączyły Bajbuzę z Urowieckim, nie użył go więc do niczego... kazał przywołać węgra Janasza, którego miał zdawna w usługach, i pocichu mu wydał rozkazy.
Gdy w parę godzin potem Urowiecki przyszedł wstawiać się za uwięzionym, Zebrzydowski z tą chytrością, którą czasem się posługiwał, odpowiedział mu zimno.
— Już go niema, wyjechał.
Rotmistrz skłonił się, pewnym będąc, że uwolniono Bajbuzę. Zajrzał do więzienia, w istocie tam go już nie było.
Janasz odebrawszy rozkaz, ani chwili nie zwłócząc, ludzi sobie dobrał i z nimi wszedł do więzienia.
— Z rozkazu pana wojewody — rzekł wchodząc — mam was odwieźć tam, gdzie wam przeznaczono. Nas jest dosyć aby zmusić, gdybyście się opierali, a rozkaz mam, choćby ubić przyszło to spełnić co wojewoda postanowił. Siadajcie na koń między nas i po wszystkiem.
Bajbuza ani się bronić ani z żołdakami rozprawiać nie myślał, ulegał przemocy spokojny i pewny, że mu ktoś w pomoc przyjść musi.
Szabli węgier nie próbował odbierać. Noc była gdy na konia siadł i otoczony ciasno przez hajduków wyruszył z zamku, małemi, krętemi uliczkami w pola otaczające.
W pół godziny później byli już na gościńcu wśród lasu.
Całą tę przygodę lekce sobie ważył Bajbuza; obrażony Zebrzydowski mógł go tak więzić czas jakiś, jak nieraz chwytali i trzymali Stadniccy Herburta i nawzajem, Tarnowskiego wojewoda i t. p., lecz o życie się obawiać nie miał powodu. Pewnym był też, iż począwszy od Urowieckiego, przyjaciele jego przybiegną Zebrzydowskiego przebłagać i wyjednają mu swobodę. Tymczasem jednak zatrzymanie go nie było na rękę, bo zamierzał przeciwko nanowo wiążącemu się rokoszowi czynnie wystąpić i miał już po temu obmyślane środki, ludzi i drogi.
Ufał, że oczekujący na niego Szczypior, jak tylko się albo dowie o tem, co go spotkało, lub zaniepokoi zniknięciem nagłem, nie pozostanie bezczynnym, a na dworze też nie opuszczą go przyjaciele.
Z kierunku w jakim opuściwszy Zamość jechali, domyślać się dokąd go wieziono nie mógł, ale wnosił, że w jednym z zamków należących do Zebrzydowskiego, gdzieś w głuchym kącie go osadzą. Lanckorona wcale mu na myśl nie przyszła, bo ta i nadto była blizką Krakowa i liczyła się jako posiadłość nadana jego synowi. Wojewoda wybrał ją na poddaną myśl Pękosławskiego może dlatego, że tam właśnie szukać znikłego Bajbuzy niktby nie próbował.
Z kilku słów, które się rotmistrzowi wyrwały z ust, czuł Zebrzydowski, że o jego robotach był uwiadomiony; przytrzymać go więc a choćby sprzątnąć ze świata wydawało mu się koniecznością.
Janasz węgier miał polecenie nietylko go zawieźć do Lanckorony i w Dorotce tamtejszej osadzić, (bo Dorotkami wówczas wieże więzienne w tych okolicach nazywano powszechnie), ale pozostać na straży, gdyż miejscowym nie ufał. Przykazano mu więźnia tak trzymać, aby z nikim ani się widywać, ani mówić nie mógł. Węgier wiedział, że głową swą za niego odpowie.
Tego wieczora Zebrzydowski nie uspokoił się aż mu doniesiono, że Janasz wyjechał z więźniem, a w rozmowie z Pękosławskim powracał ciągle do Bajbuzy i do zdrady, której się lękał.
— Przed czasem mnie wskażą — mówił niespokojny — a ja wiele mam do czynienia nim rokosz się nanowo zwoła i nie chcę ażeby mnie najeżdżano i niepokojono od króla. Tylko co niewidać, jak tu senatorów wyślą z napomnieniami do mnie. Ten łotr mnie już palcem wytykał i mówił, że wie o wszystkiem... Kto wie? gotowi byli przejąć listy do Smoguleckiego?
Szczypior pozostawiony w Nadstyrzu tyle tylko wiedział o rotmistrzu, iż w pilnej sprawie na dni najdłużej kilkanaście się oddalił i czekać na siebie kazał. Przed nim się Bajbuza nigdy nie tłumaczył ze swych czynności, chyba gdy do nich mu Szczypior był potrzebny. Oczekiwano więc powrotu rotmistrza, gdy zamiast niego, porzuceni ludzie, wóz i konie w Zamościu, o których przytrzymaniu nie pomyślano, niedoczekawszy pana wieczorem, napróżno go wyglądając przez noc całą, przestraszeni rozbiegli się dowiadywać o niego. Wiedzieli, że ku zamkowi się udał, ale tu o nim nikt im nie umiał nic powiedzieć.
Urowiecki był przekonany, iż go już wolno puszczono, gdy zrana na miasto wyszedłszy, przypadkiem się spotkał z hajdukiem Bajbuzy i dowiedział od niego, iż nie powrócił do gospody. Na myśl mu przyszedł Pękosławski, potem wyprawienie nagłe w nocy Janasza, i zląkł się o rotmistrza. Z Zebrzydowskim pod te czasy żartów nie było.
Przed lada sługą się wygadać ze swych podejrzeń nie mógł, i podumawszy trochę podszepnął mu.
— Nie macie czego tu czekać, powracajcie do domu, a dajcie znać komu należy, iż rotmistrza wam tu w Zamościu nie stało.
A gdy hajduk chciał rozpytywać więcej, dodał niecierpliwie.
— Wybierajcie się ztąd póki cali, rozumiesz! Rady nie dacie panu żadnej, a w domu trzeba żeby wiedzieli, że go niema.
Ruch nakazujący i naleganie Urowieckiego sprawiło, że hajduk już nie namyślając się do gospody pobiegł, konie kazał posiodłać i natychmiast wymknął się z miasta.
W czas się to stało, gdyż w kilka godzin potem Pękosławskiemu myśl przyszła ludzi Bajbuzy szukać i ich też zagarnąć, aby nie rozsieli trwogi, ale pobiegł ich dopytywać zapóźno, nierychło się dowiedział, i zmiarkowawszy ile godzin mieli przed nim do ucieczki, nie puszczał się w pogoń.
Nieliczny więc ów poczet przestraszony pociągnął wprost do Nadstyrza i właśnie gdy Szczypior się zaczynał już o rotmistrza troszczyć, przybył bezpański do domu.
Chorąży dowiedziawszy się od hajduka co się stało, jak szalony począł się rzucać, nie wiedząc co począć. Przypuszczenia najstraszniejsze mu na myśl przychodziły. Hajduk tyle tylko mógł mu powiedzieć, że wyszedł na zamek do wojewody i więcej nie powrócił. Szczypior wiedział co teraz trzymał Bajbuza o wojewodzie; znał go, że prawdy nie taił, a Zebrzydowski gwałtownym był i zapamiętałym nad miarę.
Mógł go więc zabić nawet.
W całym dworze, gdzie wszyscy tak do pana byli przywiązani, niezmierna trwoga, żal, niepokój poruszyły sługi, rezydentów, komorników i resztę kopijników, która się pozostała jeszcze przy Szczypiorze. Wszyscy gotowi byli biedz, jechać, ratować. Chorąży bodaj nanowo oddział zebrać dla odsieczy. Ale przeciw komu? dokąd? Z Zebrzydowskim walczyć, z taką garścią? Łamał głowę Szczypior, a czując że wszystko na nim polegało, natychmiast listy do hetmana Żółkiewskiego, do marszałka Myszkowskiego i do innych około króla bawiących osób wyprawił, z oznajmieniem, iż rotmistrz w Zamościu prawdopodobnie przez Zebrzydowskiego został albo ujęty... albo nawet... stracony!
Sam rzucając się na wsze strony po radę, tegoż dnia pobiegł zaraz do Spytkowej i w progu z wielkiego żalu, nie przygotowując ją do tego krzyknął.
— Rotmistrza naszego niema! W Zamościu go jakieś nieszczęście spotkało. Poszedł na zamek do Zebrzydowskiego i więcej nie wrócił. Jak w wodę wpadł. Ludziom jakaś dobra dusza poradziła uchodzić do domu. Dali mi znać! Co mam począć?
Spytkowa jak stała wybiegłszy naprzeciwko Szczypiorowi, tak ręce załamawszy, krzyknęła i padła zemdlona. Szczęściem, że ją na ręce dziewczęta chwyciły w porę, aby głowy nie rozbiła na wznak runąwszy. Gdy ją potem otrzeźwiono, poczęła płakać, zawodzić, i nierychło dopiero męztwa nabrawszy oświadczyła Szczypiorowi, że gotowa jest sama, byle on jej dał ludzi, jechać do Zebrzydowskiego. Było jakieś dalekie pokrewieństwo między nią a rodzinami im blizkiemi, zamłodu znała wojewodę; zresztą nie ustraszało ją nic, na wszystko się chciała ważyć, aby rotmistrza ocalić, jeżeli czas jeszcze było.
Szczypior jak oszalały naprzemiany to wołał: — Zabili go — to się porywał i sam sobie zaprzeczał: — Nie może to być, nie ważyliby się...
Nie zdawało mu się, aby Spytkowa pomódz co mogła, i zrozpaczony potem gotów był przyjąć pośrednictwo, nie wiedząc co czynić.
Jejmość zaś jak w pierwszej chwili oświadczyła się z gotowością do podróży, tak trwała w tem. Szczypior ofiarował się jej sam towarzyszyć. Obojgu im zdawało się, że jednej godziny do stracenia nie było, jejmość więc natychmiast się wybierać poczęła, a chorąży do Nadstyrza po woźniki, kolebkę i ludzi popędził, chcąc aby jak przystało wystąpiła i w drodze miała wygodę.
Przygotowania odbywały się z takim pośpiechem, iż nazajutrz spłakana Spytkowa mogła ze swą towarzyszką już siąść do kolebki, a Szczypior we dwadzieścia koni ciągnął za nią. Wprost tak wyruszyli do Zamościa. Bajbuza tymczasem, z którym Janasz węgrzyn obchodził się jak z jeńcem wojennym i z oka go na chwilę nie spuszczał, tak że nad śpiącym straż stawiał z gołym mieczem, doprowadził go wreście do Lanckorony. Tu, do osadzenia w wieży przywiezionego od wojewody więźnia, nie pytając kto był, nie robiono najmniejszej trudności. Więzienie dolne było natenczas puste, do niego więc wtrącono Bajbuzę, nimby obmyślano, gdzie i jak go potem umieścić. A że w Lanckoronie oprócz burgrabi nad zamkiem starszego nie było nikogo, ten zaś wojewody się lękał jak ognia, wszystkie Janasza rozkazy spełniał jak najściślej.
Stary, otyły, ciężki już ów zamkowy pan, był nie z ręki Zebrzydowskich nad nim przełożonym.
Trzymał się on już tu z dawnych czasów, i o to tylko dbał, aby miejsca nie utracił. Zresztą Zebrzydowscy, czy ktokolwiek Lanckoronę trzymał, wszystko mu było jedno, byle on ze swą liczną rodziną mógł się w niej mieścić, i konie wypasać, ordynaryę pobierać, a z różnych na zamek dostarczanych zapasów i robocizny do niego przeznaczonej korzystać.
Marek Bruszka zwał się pan burgrabia. Pod jego klucz dostał się znużony podróżą Bajbuza i zaledwie mógł rozglądnąć po izbie zgniłą słomą na pół zarzuconej, gdy burgrabia przyszedł zajrzeć mu w oczy. Z ubioru i postawy poznawszy, iż nie z lada więźniem miał do czynienia, Bruszka bardzo się tem ucieszył.
Bajbuza na wstępie mu zapowiedział.
— Wiedz wasze, że ja tu wiecznie przecie siedzieć nie będę, a jak za dobre się wypłacić mam czem i mogę, tak za złe odpowiecie.
Marek na to po namyśle zamruczał.
— Nie jestem złym człowiekiem, na męki was brać nie będę.
Spojrzeli sobie w oczy i Bajbuza wyczytał z wejrzenia burgrabiego, iż mu na wstępie coś dać należało. Sięgnął do kalety i wcisnął garść groszy, które Marek szybko do kieszeni wpuścił, i nie mówiąc już nic wyszedł natychmiast precz, zamykając troskliwie za sobą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.