Bajbuza/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Bajbuza‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bajbuza
Podtytuł Powieść historyczna. Czasy Zygmunta III
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.

W pierwszej połowie grudnia 1586 roku, do dworu w Nadstyrzu, wioski dziedzicznej rotmistrza Iwasia Bajbuzy, po kopnej drodze, przebijając się przez zaspy śnieżne, podążał jeździec zakapturzony, któremu dwoje czeladzi konno towarzyszyło.
Zamieć wprawdzie była ustała, niebo się zaczynało wyjaśniać, ale drogi były tak przysypane śniegiem, który wiatr najdziwaczniej poroznosił i poskupiał, że nawet obeznanemu z niemi trudno było się pokierować. Okolica też nawpół poleska, zarosła, lesista, dzika, wśród której małe tylko drożyny się przesuwały w różnych kierunkach, utrudniała rozpoznanie miejsca, a wiatr był jedyną wskazówką, że się nie zbiło na stronę i nie zbłąkało. Wioski i osady naówczas rozsypane bardzo i od siebie odległe, nie spotykały się na drodze, pora zaś trzymała ludzi po domach i na gościńcu nikogo spotkać nie było można.
Lecz podróżny na dzielnym koniu i dwaj jego towarzysze obyci być musieli z podobnemi wędrówkami w różnych porach roku i mężnie posuwali się naprzód. Siwo jabłkowity wierzchowiec pana, choć z niego para buchała, rwał się ochoczo naprzód.
Słudzy często spozierali na ziemię, gdzie wiatr zwiał śniegi, aby się przekonać, że przynajmniej z drogi się nie zbili na bezdroże.
Wtem z za gałęzi lasu, z których śnieg opadał, ukazał się wysoki brzeg Styru, i na wzgórku drzewami otoczonym, dachy dworu wyglądające z za starego wału.
Zmęczonej czeladzi wyrwał się wykrzyknik z piersi, a nawet sam pan mimowolnie zawołał jakby do siebie.
— Bogu dzięki! Nadstyrze!
Tak się zwała wieś rotmistrza Bajbuzy, w której on zamieszkiwał gdy nie był na wyprawie jakiej, na wojnie lub na usługach rzeczypospolitej i współbraci szlachcie.
Zdala, pod całunem śniegów, który wszystko pokrywał i kształty wszelkie zatarł, niewiele dworu w Nadstyrzu widzieć było można.
Nie była to pańska rezydencya, ani budowanie wytworne, choć pan jej mógł się nazwać bogaczem; niewiele dbano o powierzchowność w tych czasach; klecony wiekami, dobudowywany, przerabiany, dwór się składał z najdziwaczniej z sobą powiązanych izb, sal, komor i alkierzy. Ponad nim wysoki dach połamany, pogięty, z kominami olbrzymiemi, wznosił się tak nieregularny, jak budowa, którą pokrywał. Jedyną ozdobą jego były herbowne Bajbuzów strzały, sterczące jako wietrzniki nad szczytami.
Dworzec zresztą, choć bardzo stary i poczerniały, trzymał się krzepko i dobrze, bo wzniesiony był z olbrzymich kłód dobieranego drzewa.
Dla pana rotmistrza, który żonaty nie był, starczył ten gmach, a dwór jego nie zbyt liczny i połowy izb pustych nie zajmował.
Za to te, które zamieszkane były, zdobiły sprzęty kosztowne, nagromadzone oddawna, i na próg wchodząc poznać było łatwo, że tu pański mieszkał dostatek.
Panem i dziedzicem Nadstyrza był naówczas Iwaś Bajbuza.
Rodzina, do której należał, nigdy żadnego ważniejszego nie zdobyła sobie stanowiska w hierarchii rzeczypospolitej i nie wypłynęła nad fale szlachty, do której się liczyła.
Nazwisko Bajbuzów brzmi jakoś dziko, z tatarska, choć od niepamiętnych czasów już je w księgach ziemskich zapisane znajdujemy. O pochodzeniu rodziny żaden heraldyk nie stworzył bajecznej legendy.
W chwili gdy się to opowiadanie rozpoczyna, rotmistrz, czynny pod Połockiem i we wszystkich Batorego wyprawach, ranny w jednem z oblężeń, zmuszonym był powróciwszy do domu, z ran się leczyć i wypoczywać.
Był to mężczyzna w sile wieku, może czterdziestoletni, ale ciałem i duchem młody jeszcze i krzepki. Ogromnego wzrostu, szerokich ramion, wydatnej piersi jakby do noszenia zbroi przeznaczonej, miał przytem niemal senatorską jakąś powagę, wyraz spokojnej, pewnej siebie siły i energii piętnował tę piękną męzką postać, której oblicze nie uderzało jednakże rysami zbyt wyszukanego wdzięku. Twarz była jakby dłutem mistrza zarysowana grubo i niewykończona, ale ogół rysów harmonijną tworzył całość, a czasami, gdy w nią wstępowało życie, gdy wewnątrz ogień zapłonął, Iwaś Bajbuza stawał się majestatycznym, posągowo pięknym.
Takim on bywał, gdy szedł do szturmu, lub z kopią na koniu łamał nieprzyjacielskie szeregi.
W życiu powszedniem powolnym był, rozważnym, pamiętnym na siebie, jak gdyby czuł, iż jakieś kapłaństwo w sobie nosił.
Łagodny i dobry nie dawał się z sobą zbytnio spoufalać, ani męzkiej swej dostojności, chwilowem nawet roztargnieniem podawać w wątpliwość. Rycerz był czuwający nad sobą zawsze.
Wobec tych, którzy na świeczniku stojąc blaskiem swym zaćmiewać chcieli, spotykając dumę i nadętość, Bajbuza rósł i wcale się zatrzeć nie dawał.
Równy wojewodzie stało zapisane na jego twarzy i w całym człowieku. Do pokornych chętnie się zniżał — jeżeli pokora nie była kłamaną — przed pyszałkiem nigdy nie spłaszczył.
Po ojcu i matce, z domu kniaziównie Kurcewiczównie, która reszty fortuny niegdyś znacznej wniosła w rodzinę Bajbuzów, Iwaś odziedziczył posiadłości ogromne. Nie mówiąc o przestrzeniach ziemi, których obwód na mile się liczył i zajmował znaczną część pogranicza między Wołyniem a Polesiem jego; skarbiec Bajbuzów, którego nikt nie znał, wedle powszechnego rozgłosu miał w sobie zawierać korcami mierzone srebro i złoto i całe pereł skojce.
Niczem było dla rotmistrza wystąpić w kilkadziesiąt koni, których same siodła i rzędy od srebra i złota tysiącami szacowano. Izba jedna pełną być miała naczyń srebrnych i pozłocistych, które na podarki przeznaczone były. Futer też, jedwabiów, szkarłatnego sukna, opon, kobierców, oręża drogiego i osobliwego zliczyć nie było można.
Tak opiewali ludzie, co do inwentarzów zajrzeli.
Pomimo tych zasobów pańskich, Iwaś Bajbuza prowadził życie szlacheckie, bardzo skromne, co było powodem, że go skąpym nazywano.
Był zaś w istocie szczodrym bardzo, gdy szło o dobro ogólne, o sprawę rzeczypospolitej lub o dobry uczynek.
W owych czasach przywięzywano wielkie znaczenie do dworów, któremi możni się otaczali, a były one do zbytku obsadzone i liczne. Nie mógł się i Bajbuza obejść bez komorników, dworzan, hajduków, czeladzi, ale stosunkowo ograniczał się likiem ich niebardzo wielkim. Dobierał za to ludzi, a gdy na wojnę szedł, z własnej woli, na swym koszcie prowadził najmniej sto głów takiego żołnierza, iż lepszego nie miał nikt.
Zdala na Iwasia Bajbuzę patrzący, ci co o nim coś zasłyszeli, nawet tacy, co się o niego kiedy niekiedy ocierali, nie obcując ciągle, fałszywe sobie o nim wyrabiali pojęcie. Jedni go dumnym, drudzy mienili skąpcem, inni mieli za postrzelonego dziwaka. W istocie pospolitym ludziom trudno było sobie jasno wszystkie jego wytłumaczyć czynności.
Lepiej go sądzili ci, co od młodości na niego patrzyli.
Iwaś ojca, człowieka rycerskiego, ale nie odznaczającego się nadzwyczajnemi przymioty, utracił był bardzo wcześnie. Pozostała mu opiekunką matka, niewiasta rozumna, wielkiego ducha, i brat jej, ubogi, sterany na wojnach, zamęczony pieniactwem chorąży Semen kniaź Kurcewicz, który na łasce siostry, przy niej osiadłszy, był jej pomocą w gospodarstwie i interesach.
Jejmość jednakże posługując się nim, zwierzchnią komendę zachowała przy sobie.
Pani starościna Genowefa z kniaziów Kurcewiczów Bajbuzina, przywiązana do jedynego syna, którego przyszłość wyobrażała sobie nader świetną, z jednej strony usiłowała mu mienia przysporzyć, z drugiej tak go wychować, aby panem być umiał. Żyła tylko w tem dziecięciu.
Los szczęśliwie bardzo nastręczył jej do pokierowania wychowaniem Iwasia niepospolitego człowieka, który wpływ niezmierny wywarł na swego wychowańca.
Był to ubogi potomek, odszczepionej gałęzi możnej rodziny pruskiej, w początkach żołnierz zamłodu, później żarliwy reformator i wittemberczyk, czynny w kołach dyssydentów, nakoniec nawrócony na katolicką wiarę, duchowny.
W tej sukni już dostał się Wejher do domu, w którym jako przyjaciel do śmierci przemieszkiwał.
Niepospolicie uczony, zamiłowany w nauce, natchnął wychowańcowi upodobanie w poważnych zajęciach, chociaż natura go więcej na żołnierza stworzyła. Skutkiem wpływu Wejhera, duch rycerski połączył się w Iwasiu z miłością nauki, tak samo jak w Zamojskim, który obok tytułu hetmana, chlubił się swem rektorstwem padewskiem.
Przejście przez ogień reformy, jak nie pozostało bez skutku na Wejherze, tak się i na uczniu jego odbiło. Wiara jego była oświeconą i gruntowną.
Po śmierci tego nauczyciela, który w końcu przyjacielem był tylko i bratem, Bajbuza sam już łódką swoją kierował. Kniaź Kurcewicz zmarł był wkrótce, a i matka doczekawszy się zaledwie że syn już lat doszedł młodzieńczych, odumarła go sierotą.
Z raz obranej drogi Bajbuza nie dał się już sprowadzić, poszedł nią dalej. Uczył się potroszę, potroszę wojował, wpraszając ze swym oddziałem ochotników, gdzie tylko o szczęku oręża zasłyszał.
Panowanie Batorego było dla niego doskonałą szkołą, a Zamojski wzorem. Czasu wojny natychmiast śpieszył do szeregów, a gdy na granicach pokój panował, wracał do domu i bawił się myśliwstwem i książkami.
Do tych cech, które go w oczach ludzi czyniły dziwakiem, liczyła się główna, iż co tylko kraj obchodziło, co było interesem rzeczypospolitej, do tego się natychmiast ofiarował na usługi. Nie żądany i nie powoływany, biegł ochotnikiem jak na wojnę.
Pospolici ludzie widzieli w tem chętkę odznaczenia się, mającą go poprowadzić na krzesło senatorskie, do wyższych dostojeństw — ale Bajbuza nigdy się nie ubiegał o nie. Że zaś zawsze o każdy wakans starało się kilku takowych, tak iż opędzić się im było trudno, Bajbuza przeciwnie żadnych nie czynił zabiegów, i parę razy nawet Zamojskiemu powiedział, że urzędów nie pragnie, a nagród nie potrzebuje, pozostawiono go na stronie, dziwiąc się tylko tej dumnej obojętności człowieka, który swym tytułem rotmistrza zupełnie był zaspokojony.
Nie widywano go nigdy na dworze polującego na wakanse, które się zjawiały, ale na wieść o potrzebie, o wojnie, Bajbuza stawał pierwszy.
Tem on sobie pozyskał miłość Batorego, zaufanie i przyjaźń hetmana-kanclerza, który go innym za wzór stawił. Był mu zaś tem sympatyczniejszym, że razem z nauczycielem swym Wejherem długo kręcąc się po Włoszech, przesiadując w Padwie, ucząc po różnych uniwersytetach, miał to humanitarne ówczesne wykształcenie, które najwyżej stawiło człowieka.
Zamojski śmiejąc się czasami tylko wyrzucał mu brak ambicyi, dowodząc, że ona też jest człowiekowi potrzebną, bo pole jego działalności rozpiera.
Bajbuza dotąd jednak postępowania swojego nie zmienił.
Tak do lat niemal czterdziestu dożywszy Iwaś, można było powiedzieć, kobiet nie znał prawie i widywał je tylko zdaleka. Pamięć matki dawała mu o nich wysokie wyobrażenie. O ożenieniu nie miał czasu pomyśleć dotąd, i żadna z tych dzieweczek, które po świecie spotykał, wielkiego na nim nie czyniła wrażenia. Wszystkie zarówno wydawały mu się miłe i powabne, ale go ku sobie nie pociągały. Pierwsza, którą się zajął żywiej nieco, była młodziuchna wdowa po jednym z kniaziów Sanguszków, rodem wielkopolanka, piękna jak obrazek, wykształcona, stateczna i właśnie takiego charakteru, który na Bajbuzie najsilniejsze mógł uczynić wrażenie.
Zmarły mąż jej, chociaż do możnej należał rodziny, nie zostawił jej po sobie nic oprócz bardzo skromnego dożywocia, ona sama posażną nie była. Książęcy tytuł więc niemal jej ciężył przy bardzo szczupłym majątku, z którym się nie taiła, wesoło znosząc prywacye, na które była narażoną.
Była to kobieta wielkiego charakteru i energii niepospolitej. Wszelki fałsz i udawanie były jej wstrętnemi, zastosowywała się więc do tej mierności, jaka jej przypadła losem, zamknęła na wsi i nie starała po książęcemu występować.
Bajbuza spotkawszy ją po raz pierwszy w kościele, naprzód uderzony był niemal dziewiczym wdziękiem postaci księżnej, która nie miała nad lat dwadzieścia i łączyła w sobie urok młodości z powagą matrony. Skromny jej dwór był także na owe czasy zjawiskiem uderzającem.
W sąsiedztwie później Iwaś na jakichś imieninach obchodzonych uroczyście bliżej ją poznał i bardzo sobie upodobał. Nie widywano nigdy tak długo i wesoło zabawiającego się z kobietami, których unikał dotąd. Przyjaciele natychmiast wróżyć zaczęli, że się o nią starać będzie — ale zawiedli się w oczekiwaniu.
Iwaś przyznawał, że mu się podobała, ale otwarcie mówił, że o ożenieniu nie myślał, wiele wymagając od niewiasty, którejby dał imię swe i uczynił ją dożywotnią towarzyszką. Księżna także okazując mu życzliwość, nie zdawała się chcieć go pociągać ku sobie, bo wcale zalotną nie była. Zawiązała się przyjaźń jakaś spokojna, z której śmiano się potroszę, bo jej nie rozumiano.
Bajbuza głośno powtarzał, że dotąd do stanu małżeńskiego nie czuł wcale powołania. Kiedy niekiedy odwiedzał księżnę i mile spędzał u niej godzin kilka, w obcych domach spotykając się z nią, wyróżniał i chętnie się przysiadał na długie rozmowy, ale w końcu nawet najłakomsi na plotki, przestali wróżyć, aby coś z tego być mogło.
— Ambitny jest — mówiono — chce mu się wielkiego majątku i imienia razem.
Kobiety zarzucały księżnie Teresie, że nie umiała pociągnąć ku sobie bogatego sąsiada, i że każda inna w jej miejscu głowęby mu zawróciła.
Stosunki dobrej przyjaźni trwały tak nierozerwane, a co dziwniej, wdowa, która miała wielu starających się o jej rękę wdowców majętnych, odpowiadała wszystkim, że za mąż iść nie myśli. Życie jej upływało nad krosienkami i wśród małego fraucymeru szlacheckich dzieweczek, które wychowywała.
Po wyprawie na Połock, na Wielkie Łuki, powróciwszy rannym do Nadstyrza, Bajbuza jak tylko zdrowszym się uczuł, pośpieszył przypomnieć się sąsiadce, która go przyjęła bardzo serdecznie, ale ani on, ani ona nie zmienili nic we wzajemnem postępowaniu.
Zapytywany czasem żartobliwie Iwaś, którego przyjaciele księżną prześladowali, nie odpowiadał na to wcale, ani się bronił, ani chciał przyznać, ażeby miał co na myśli.
Przedewszystkiem żołnierz, przewidywał on dalsze prowadzenie wojny jako nieuchronne, nie wierząc w powodzenie zabiegów Possewina, i na nowe się wyprawy gotował. Gdzież mu było myśleć o ożenieniu!
Nie przeszkadzało to odwiedzaniu i przesiadywaniu u księżnej Teresy, ale zawsze zabierał kogoś z sobą, aby ludzkim złym językom nie dać siebie i jej na pastwę.
Księżna Teresa powtarzała ciągle głośno, że za mąż iść nie myśli, i po staremu byli dobrymi przyjaciółmi, nic więcej.
Tylko starzy i wytrawni ludzie poruszając głowami szeptali, że prędzej później musi się to skończyć u ołtarza.
Takie było położenie Iwasia Bajbuzy w chwili, gdy chorąży Szczypior dobiwszy się do Horodyszcza w Nadstyrzu, otrząsnąwszy ze śniegu, zapytał starego sługę, który wychodził na spotkanie, czy zastał rotmistrza w domu.
— A gdzieżby na taki czas mógł się ruszyć? — odparł staruszek — taż to od dwóch dni taka była wiuha, że nosa na podwórze nie wytknąć.
Zabrano natychmiast ludzi i konie do gościnnych stajen, a Szczypior nie przebierając się, jak stał, zwierzchnią tylko opończę zrzuciwszy, za przewodnikiem do sypialni Bajbuzy pośpieszył, który tak daleko od wjazdu w zacisznym siedział kącie, że gościa ani zobaczyć, ani posłyszeć nie mógł przybywającego.
Chorąży Szczypior był mniej więcej w wieku Bajbuzy, ale powierzchowności wcale odmiennej, mały, krępy, muskularny, gorączkowych ruchów, krzykliwego głosu, zamaszysty, rubacha, żołnierz jednem słowem, który więcej w obozach i taborach, niż po pałacach i dworach zwykł się był obracać.
Ale za to był to żołnierz jakich mało, rozmiłowany w swem rzemiośle, odważny, doświadczony, przezorny. Nauki nie miał wiele, ale z życia zaczerpnął dużo, i w trudnych razach miał instynkta nadzwyczaj szczęśliwe.
Jak wszystka szlachta owych czasów, Szczypior więcej był winien obcowaniu z ludźmi, niż szkolnemu wychowaniu i księgom. Uczono się naówczas z żywego słowa nie z karty, i dlatego dziś tyle w przeszłości pozostało tajemnic, bo ich nikt nie czuł potrzeby zapisywać, jako rzeczy powszechnie znanych, dziś niepowrotnie zatraconych.
Otwartej głowy, wesołego humoru chorąży, jak wielka większość szlachty znał trochę historyi, łacinę rozumiał i przysłowiami jej się posługiwał, zresztą papierami i piórem się brzydził.
W obejściu się żołnierska jego prostota, charakter szlachetny, otwartość, czyniły go miłym Bajbuzie. Zapraszał go do siebie, obcował z nim jak z bratem, a potajemnie pomagał mu wiele, bo Szczypior oprócz wiosczyny gdzieś na Białorusi, nie miał nic.
Zobaczywszy go w progu Bajbuza, zakrzyknął nawpół uradowany, wpół zdziwiony.
— A toś ty mi z nieba spadł!
I obie ręce wyciągnął ku niemu.
— Bóg zapłać, bo w taką zamieć puścić się w podróż, na to potrzeba Szczypiora!
Chorąży witał się, ale daleko mniej raźnie i wesoło niż był zwykł; spojrzeli sobie w oczy: Bajbuza się domyślił, że mu przyniósł coś złego.
— Co ci to, Szczypior! zmarzłeś, koń ci padł na drodze? mów — zawołał.
— A! bodajby mi wszystkie lepiej pozdychały — westchnął chorąży ponuro. — Nie ma co żartować!
— Na Boga, cóż się stało? — podchwycił Bajbuza niespokojnie.
— Największe nieszczęście, jakie nas wszystkich spotkać mogło! — odparł Szczypior.
— Miłosierny Boże — łamiąc ręce podchwycił Bajbuza i zwiesił je bezsilne — mów…
— Król! król nasz umarł! — wybuchnął głosem jakby ze łkaniem pomięszanym Szczypior.
— Król! król! — odstępując na krok powtórzył rotmistrz. — Nie do wiary!
— Niestety! — przerwał Szczypior, podchodząc machinalnie ku kominowi — prawda to jak Bóg Bogiem. Nie ma go! Smutna ta wiadomość obiega już całą rzeczpospolitę i lada chwila byłaby do was doszła.
Bajbuza stał jak osłupiały.
— To cios! — zawołał. — Silny, zdrów, niestary! Cóż mu się stało?
Chorąży ramionami poruszył.
— Bóg wie jeden, ale fama głosi powszechna, że go otruto. Było przy nim lekarzy dosyć — mówił dalej — ani na włocha Buccellę, ani na Simona podejrzenia nie ma, bo ciby byli własne życie dla niego dali, ale kto zaręczy, że wśród tych, co go otaczali, zdrajców nie było przekupionych przez Zborowskich i rakuskich praktykantów. Struli go, pewnie struli!
Bajbuza się wzdrygnął cały.
— A! ci Zborowscy! — zgrzytnął — jeszcze z nimi nie ma końca!
— Mnie się widzi to dopiero początek, teraz dopiero wichrzeć zaczną — mówił Szczypior. — W całym kraju wszystko się burzy i rusza, jak gdyby spiskowi na to hasło tylko czekali. Już słyszę Górka, Czarnkowski i co ich tam jest rakuszan zbierają żołnierza, zwołują zjazdy. Jeszcze zwłoki nie zastygły, a już czuć, że go nad nami nie ma.
Wtem Bajbuza krzyknął z gwałtownością, która rzadko brała nad nim górę.
— A Zamojski!
— Nie zaśpi on pewnie — rzekł Szczypior — i jako hetman będzie miał z kim przeciwko nim wystąpić, ale doczekamy się wojny domowej, gdy nieprzyjaciel zewsząd czyha. Rakuszanin z tego skorzysta.
Posępnie zamyślił się Bajbuza i w tem milczeniu przeszedł razy parę po izbie.
— Nie ma tu co rozmyślać — rzekł — powinność wskazuje koło Zamojskiego się gromadzić, kto Boga ma w sercu. Doma siedzieć nie pora.
Obrócił się ku Szczypiorowi.
— Nie wiesz, gdzie się hetman znajduje? — spytał.
— Nie wiem. Wiadomość o śmierci króla zastała mnie u krewnych na Litwie, zbiegłem do was, aby się naradzić i dać wam znać.
— Niech Bóg płaci! — powtórzył parę razy Bajbuza. — Myśleć tu nie ma co, około hetmana zbierać się potrzeba. Cesarscy ani chybi już się koło Górki i Zborowskich kupić muszą. Nie wiem czy Gody (Boże Narodzenie) w domu można będzie pozostać. Sejm rychło Karnkowski zwołać musi, aby coprędzej o elekcyi postanowił, a na sejm wszystkie się warchoły zbiegną, nam też tam potrzeba być.
Wiadomość ta jak piorun padła na Bajbuzę niespodzianie.
— Nie może to być — wołał — aby śmierć była naturalną, grozili mu i oddawna się sposobili zgładzić go ze świata. Zobaczycie, że Zborowski Krzysztof natychmiast się tu znajdzie, choć banitą jest.
— Słyszałem po drodze, że i on i Andrzej już ze Szlązka przybyli i publicznie się ukazują, przeciwko hetmanowi odgrażając — rzekł Szczypior. — Nie wątpię, że i hetman znajdzie ludzi, ale rakuszanie wcześniej się gotowali niż on, co pewnie tak nagłego nie przewidywał zgonu.
Karnkowski z nimi trzymać będzie, a to interrex.
Bajbuza zacisnął usta.
— Gdzie król zmarł? — spytał.
— W Grodnie — rzekł Szczypior. — Małoco chorzał nawet, a teraz się medycy za łby biorą, kto winien. W tem jest ręka złoczyńcy!
Bajbuza stał jeszcze pogrążony w sobie, rękę wyciągnął ku chorążemu i położył mu ją na ramieniu.
— Słuchajno — rzekł — struli go zbóje czy nie, Bóg jeden wie, ale my tego nie powinniśmy ani przypuszczać, ani głosić, nawet przeciwko Zborowskim, bo warchoły są, ale bracia nasi i dzieci tej ziemi. Srom z nich padłby na naród. Wiem, że oni popełnić to mogli, niech ich Bóg sądzi, my milczmy. Gdybym na miejscu hetmana był, możebym tak ściąć kazał Samuela jak on, dla postrachu i grozy, ale o truciznę i morderstwo kryjomebym ich nie oskarżał.
Szczypior słuchał z uwagą. Wierzył on tak w rozum Bajbuzy, że na ślepo szedł za nim — zamilkł więc, a rotmistrz ciągnął dalej.
— Łacno przewidywać, co nastąpi: Zamojski pewnie którego z Batorych na tron forytować będzie, a szlachta się wilczych zębów boi i nie zechce ich; królowa poprowadzi siostrzeńca, królewicza szwedzkiego; rakuszanie Maksymiliana lub cesarza.
Więcej już nie wiem kogoby można obierać. Zechcą Piasta, mojem zdaniem, Zamojski jeden godzien po Batorym panować, ale ani jego nie zechcą, ani on nie zechce. Nadto ma nieprzyjaciół.
No, naostatek Litwa, ta gotowa cara moskiewskiego dla pokoju wybierać, ale Polska go nie przyjmie!
Mówił to chodząc Bajbuza, gdy w progu ukazał się w czarnej sukni, słusznego wzrostu, chudy i blady księżyna, który nizkim pokłonem kollatora witał.
Z twarzy jego wyczytać było można, iż już smutną wiedział nowinę. Załamał ręce.
— Król umarł! — szepnął — o! my nieszczęśliwi. Dyssydenci głowę podniosą, a w kraju znowu nie będzie spokoju. Biada domowi podzielonemu i rodzinie rozprzężonej. Co nas czeka? panie rotmistrzu, co nas czeka?
Bajbuza się uśmiechnął smutnie.
— Ciężka chwila do przebycia — rzekł z powagą wskazując księdzu krzesło — ale się wątpić nie godzi o miłosierdziu Bożem. Mamy przecie kanclerza, a około niego skupią się ludzie poczciwi.
Wtem proboszcz, ksiądz Poklatecki, zwrócił się do Szczypiora.
— A to wy, panie chorąży, przywieźliście nam wieść tę straszną? — zapytał. — Powiedzcież nam co więcej? O chorobie króla nie słyszeliśmy.
— Krótko też chorzał — rzekł chorąży, który już z trucizną nie śmiał wystąpić. — Miał aż dwu lekarzy przy sobie, którzy się dziś spierają, jak go leczyć było potrzeba.
— Stała się wola Boża — przerwał Bajbuza. — Zarządźcie księże proboszczu nabożeństwo żałobne za duszę pana. Nam trzeba myśleć, abyśmy corychlej innego sobie obrali i w bezkrólewiu a bezładzie nie trwali.
— A! biedna królowa! — westchnął proboszcz — po Henryku była słomianą wdową, po tym też przyszło jej żałobę nosić, a teraz patrzeć będzie musiała na nowego pana, któremu się jej pokłonić każą może…
— Któż wie, czy siostrzeńca jej nie wybierzemy? — odparł Bajbuza. — Jagiellońska w nim krew płynie, a połączenie ze Szwecyą nie od rzeczy dla nas, bobyśmy Moskwie z nią łacniej czoło stawić mogli.
— Królowa Anna — odezwał się ksiądz — już go dwakroć przecie całemi siłami na tron forytowała, a nie powiodło się jej, miałażby być teraz szczęśliwszą?
— Być może — zawołał Bajbuza. — Naówczas młody Zygmunt miał lata niepełne, dzieckiem był, dziś dwudziestu dochodzi, jeżeli się nie mylę i z pomocą Zamojskiego rządzić potrafi.
— Ale czy Zamojski go zechce? — rzekł Szczypior.
Nikt nie odpowiedział na to.
— Stolica Apostolska — odezwał się wzdychając proboszcz — nieochybnie rakuszanina popierać będzie. Ma on zwolenników wielu, ale i nieprzyjaciół niemało.
— Burzliwa będzie elekcya — dodał Bajbuza — dlatego kto żyw, a Boga w sercu ma, jechać na nią powinien i stawać w szeregach, bo warchoły nie zaśpią.
— Pamiętajcież ino — wtrącił ksiądz — aby znowu królowi na Henrykowskie artykuły przysięgać nie kazano. Dacie wy pacem dissidentibus, ale oni wam go nie dadzą, a wezmą–li górę, przepadnie wiara, kościoły i z niemi rzeczpospolita, której tyle żyć, póki Rzymu córką jest.
Bajbuza milczał trochę.
— Mój ojcze — rzekł — przebaczcie mi odmienne zdanie. Lepiej jest dyssydentom pokój zaprzysiądz, niż im wypowiadać wojnę. Nie ma u nas dla nich sposobnej roli, posiane nie zejdzie ziarno, a gdy zaczniemy nękać ich, wywołamy siłę, którą wszelka przemoc rodzi.
— Rotmistrzu? Wy za dyssydentami! — zawołał proboszcz — uszom mi się wierzyć nie chce.
Bajbuza się uśmiechał.
— Nie, ojcze mój — rzekł — aleśmy wzorem Batorego postępować powinni. Żydom synagogi budować pozwalamy, niech i zbory stoją spokojne. Nie pójdzie do nich nikt, dopóki do nich ucisk nie pociągnie.
Ksiądz głową poruszył.
— Zgubne to pobłażanie — szepnął — bo oni go dla nas nie mają, a zuchwali są.
— My się im obronimy — odparł Bajbuza — ale tymczasem nie o dyssydentów sprawę idzie, Zborowscy nam pokoju nie dadzą, z tymi się naprzód rozprawić należy.
— Dyssydenci właśnie w ich się znajdą obozie — przerwał proboszcz.
— Tem gorzej dla nich — rzekł Bajbuza.
Przez chwilę milczeli zadumani — ogień tylko trzaskał na kominie.
— Bóg łaskaw — odezwał się w końcu gospodarz — róbmy, co naszym obowiązkiem, resztę na Niego zdajmy. U mnie — dodał — od dziś dnia wszystko na wojennej stopie, ludzi zbierać każę, a jak skoro będą gotowi, puszczę się albo do hetmana, lub do p. Stanisława Żółkiewskiego, aby czynnym być i rakuszanina nie dopuścić.
Nie zechce szlachta Batorego z obawy, aby zbyt surowym nie był, poprowadzimy szweda, którego królowa niemal jak własne dziecko zdawna ukochała. Byle nam ks. Karnkowski szyków nie mięszał.
Zwrócił się gospodarz do proboszcza.
— A wy, ojcze, módlcie się gorąco do Boga, aby rzeczpospolitę z tej toni wyratował i królowi wielkiemu godnego naznaczył następcę. Szczypiorze kochany — zwrócił się do starego towarzysza — ty ze mną.
I uścisnął go w milczeniu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.