Babunia (Němcová, 1927)/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Božena Němcová
Tytuł Babunia
Rozdział XVIII
Wydawca Księgarnia Ludwika Fiszera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia A. Dittmann
Miejsce wyd. Łódź, Katowice
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Babička
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.

Hrabianka zatrzymała obraz babuni u siebie, a jej oddała obrazy wnucząt. Z obrazków tych byli rodzice bardzo ucieszeni, ale jeszcze bardziej babunia. Hrabianka potrafiła włożyć duszę w swoje malowanie i prawdą było, co babunia mawiała, gdy obrazki pokazywała wszystkim znajomym: — Mało że nie przemówią! — Zaś po latach, kiedy wnuki były już poza domem, mawiała nieraz: — Nie jest to obyczajem między prostym ludem, żeby się ludzie kazali malować, ale dobrą jest rzeczą malowanie. Ja wprawdzie dobrze pamiętam, jak które z wnuków wygląda, ale lata mijają, pamięć blednie i rysy podobieństwa się rozwiewają. Cóż to za radość, gdy można sobie popatrzeć na taki oto obrazek!
Z dworskiego zwożono ostatnie mendle pszenicy. Ponieważ było wiadomo, że pani księżna gwoli hrabiance śpieszy z wyjazdem do Włoch i długo na zamku nie zabawi, pan administrator postanowił obchodzić uroczystość dożynek przy końcu żniw pszenicy.
Krysia była najładniejszą dziewczyną w całej okolicy, zręczną i żwawą. Babunia dobrze przepowiedziała, że ona zostanie wybrana, aby pani księżnej podała wieniec.
Za dworem była duża łąka a na niej wznosiły się wysokie stogi słomy. Tam tedy, na murawie, chłopcy ustawili bardzo wysoką tykę, przybraną zielenią i wstęgami a także mnóstwem czerwonych chusteczek, które powiewały na wietrze jak małe chorągiewki. Między zielenią, zdobiącą tykę, było dużo polnego kwiecia i kłosów zbożowych. Pod stogami zostały poustawiane zbite naprędce ławki, z choiny zbudowano kilka altanek, a dokoła wysokiej tyki ubito ziemię, żeby można było tańczyć.
— Babuniu, babuniu — mówiła Krysia, — pocieszałaś mnie przez cały czas, a ja żyłam tylko wiarą w twoje słowo. Kubie posłałam pełną naręcz nadziei, a tymczasem nadeszły już dożynki, a my dotąd nie wiemy, co będzie dalej. Powiedz, babuniu, czy słowa twoje nie były może tylko pociechą, żebyśmy się tem łatwiej przyzwyczaili do swego smutnego losu?
— Byłoby to niemądrze z mojej strony, gdybym was chciała pocieszać w taki sposób, moja miła dziewczyno. Co powiedziałam, tego się trzymam. Na jutro ładnie się ubierz, jak pani księżna lubi. Jeśli w zdrowiu dożyję, to sama przyjdę popatrzeć na uciechy dożynkowe, a potem, jak się zapytasz, to ci będę mogła powiedzieć całą prawdę — odpowiedziała babunia Krysi i uśmiechnęła się.
Wiedziała ona bardzo dobrze, jakie postanowienie zapadło co do Kuby i gdyby nie była księżnej obiecała, że nikomu nic nie powie, to byłaby Krysi wszystko powiedziała, żeby zrobić koniec jej zmartwieniu.
Wszyscy, co chodzili do roboty na pańskie i czeladź z dworu, zgromadzili się dnia następnego w odświętnych strojach na zielonym trawniku. Na wóz włożono kilkanaście snopów, zaprzężono konie przystrojone barwnemi wstęgami, jeden z chłopców dosiadł konia, na najwyższym snopie usiadła Krysia razem z kilku dziewczętami, reszta młodzieży ustawiła się parami dokoła wozu, a starsi za nią. Żniwiarze nieśli sierpy i kosy, żniwiarki sierpy i grabie, a każda miała za sznurówką wiązankę z kłosów, chabrów i innego kwiecia polnego, chłopcy przystroili kwiatami kapelusze i czapki. Parobek strzelił z bicza, cmoknął na konie, żeńcy zaczęli śpiewać i przy odgłosie pieśni ruszyli ku zamkowi. Przed zamkiem wóz się zatrzymał, dziewczęta pozeskakiwały na ziemię, Krysia wzięła do rąk wieniec uwity z kłosów i ułożony na czerwonej chustce, młodzież ustawiła się za nią parami i przy śpiewie dożynkowej piosenki weszli wszyscy do przedsionka zamku, gdzie wyszła do nich pani księżna. Krysia aż drżała z zakłopotania i zawstydzenia; z okiem spuszczonem, niepewnym głosem wypowiedziała pani księżnej życzenia z powodu bogatych żniw i szczęśliwych zbiorów, życząc jej zarazem bogatego żniwa na rok przyszły, i z ukłonem składając przyniesiony wieniec u stóp pani zamku. Żniwiarze, podnosząc kapelusze wysoko nad głowami, głośnemi okrzykami życzyli pani księżnej długiego życia i zdrowia. Pani księżna uprzejmie im podziękowała i wezwała administratora, aby żniwiarzy obficie ugościł. — Ale tobie, miłe dziewczę, jestem za wieniec i dobre życzenia osobliwie zobowiązana — rzekła księżna do Krysi, zawieszając sobie wieniec na ramieniu. — Widzę, że wszyscy mają parę, a ty jesteś sama, więc może ci się przysłużę, gdy ci wynajdę tancerza.
Uśmiechnęła się, otworzyła drzwi od salonu, a w nich ukazał się Kuba w wiejskiem odświętnem ubraniu.
— Jezus Marja, Kuba! — zawołała dziewczyna i z radosnego wzruszenia byłaby zemdlona upadła na ziemię, gdyby jej Kuba nie był pochwycił w objęcia.
Księżna cicho cofnęła się do salonu. — Chodźcie, chodźcie! — wołał Kuba, — pani księżna nie chce, żebyśmy jej dziękowali. — A gdy znaleźli się na dworze, podniósł do góry spory mieszek z pieniędzmi, mówiąc: — To dała mi panienka, abym między wszystkich rozdzielił. Masz, kolego, i sam obdzielaj — dodał, podając pieniądze Tomszowi, który spoglądał na Kubę zdziwiony, jak wszyscy. Dopiero za zamkiem oddała się młodzież uciesze w całej pełni. Kuba serdecznie uścisnął swoją narzeczoną i opowiedział wszystkim, że za swoje wykupienie z wojska zobowiązany jest pani księżnej.
— I babuni — dodała Krysia, — bo gdyby jej nie było, nikt by nam nie był dopomógł.
Zaczęły się tańce. Między żniwiarzy przyszli i urzędnicy rodzinami, państwo Proszkowie, strzelcostwo dworscy ze swemi i młynarzostwo. Ale babunia była najpierwsza, bo radość ze spotkania z dwojgiem miłych jej ludzi, zmuszała ją do pośpiechu. Krysia i Kuba byliby ją ściskali z radości.
— Mnie nie dziękujcie, bo ja tylko o was wspomniałam, pani księżna pomogła a Bóg pobłogosławił.
— Ale ty, babuniu — dąsała się Krysia żartem, — już wczoraj wiedziałaś, że Kuba wrócił i że jest we wsi ukryty, a nie powiedziałaś mi o tem!
— Nie kazali. A zresztą powinna byłaś zaufać memu słowu, że go niedługo zobaczysz. Pamiętaj, dziewczyno, że cierpliwość zawsze na dobre wychodzi!
Muzyka, wesołe okrzyki, śpiew i śmiech rozlegały się długo dokoła ozdobionej tyki. Panowie pisarze tańczyli z wiejskiemi dziewczętami, a córki urzędników nie wymawiały się od tańca z wiejskimi chłopakami. Obie strony były zadowolone z tancerzy i tancerek. Dostatek piwa, słodkich wódek, muzyka i taniec rozogniły wszystkie głowy, gdy zaś pani księżna z hrabianką przyszły popatrzeć na zabawę, a młodzież popisywała się przed niemi tańcami ludowemi, uciecha doszła do szczytu; zniknęło wszelkie certowanie, czapki i kapelusze wylatywały w powietrze, raz po razie odzywało się wołanie: — Niech długo żyje nasza pani księżna! — Bezustannie pili wszyscy za jej zdrowie. Księżna i hrabianka cieszyły się z tej wielkiej radości żniwiarzy, z tym zaś i owym porozmawiały przez chwilę. Hrabianka życzyła Krysi szczęścia w bliskiem małżeństwie, pogawędziła z panem młynarzem i z panem strzelcem i z serdeczną poufałością zbliżyła się do babuni, od czego pani administratorowa aż pozieleniała; zazdrościła babuni i nie lubiła jej za to, że wszystkie mściwe zamysły w niwecz obróciła. Ojcom, siedzącym przy stołach, już się potrosze kurzyło z czubów, więc zaczęli sobie utyskiwać na pisarzy dworskich i na pana administratora, a jeden z nich zerwał się nawet, wziął kufel z piwem, żeby przepić do pani księżnej; gdy Tomesz zaczął mu w tem przeszkadzać, żeby nie robił głupstwa, kum zaczął dąsać się głośno, ale na szczęście pani księżnej już nie było śród żniwiarzy.
W kilka dni po dożynkach pani księżna wyjechała z hrabianką do Włoch. Przed wyjazdem hrabianka przyniosła babuni piękne granaty dla Krysi na prezent ślubny.
Babunia była z wszystkiego bardzo zadowolona, bo zamiary jej udały się nadspodziewanie dobrze. Tylko jeden kłopot jeszcze miała babunia, a mianowicie konieczność napisania listu do Joasi. Tereska byłaby oczywiście list napisała na poczekaniu, ale nie taki, jaki babunia uważała za dobry. Dlatego też pewnego dnia zawołała babunia Basię do swej izdebki, zamknęła drzwi i wskazując na stół, na którym przygotowany był arkusik papieru, atrament i pióro, rzekła: — Usiądź, Basiu, napiszesz list do cioci Joasi. — Basia usadowiła się przy stole, babunia usiadła przy niej, żeby mogła patrzeć na papier, i zaczęła dyktować: — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Ależ, babuniu — rzekła Basia, — tak się listu nie zaczyna. U góry trzeba napisać: Kochana Joasiu!
— To nic, moja dziewczynko, twój pradziadek i twój dziadek zawsze tak pisywali, a ja też do dzieci nie pisywałam inaczej. Kiedy wchodzisz do czyjego domu, to najpierw wymówisz słowo pozdrowienia. Pisz więc spokojnie: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Serdecznie cię pozdrawiam i całuję, moja kochana Joasiu, i donoszę ci, że chwała Bogu jestem zdrowa. Trochę mi tam kaszel dokucza, ale nie dziwota, boć niedługo liczyć sobie będę pełnych ośm krzyżyków. Ładny to jest wiek, droga córko, i jest Bogu za co dziękować, gdy się go przeżyło w takiem dobrem zdrowiu, jak ja. Słuch mam dobry, widzę jeszcze dobrze i nawet mogłabym sobie sama łatać odzież, gdyby mnie Basia nie wyręczała. I nogi też mi jeszcze służą niezgorzej. Mam nadzieję, że i ciebie ten mój list zastanie przy dobrem zdrowiu, i Dorotkę także. Z listu twojego wyrozumiałam, że stryjek zachorował; jest mi go żal, ale spodziewam się, że choroba nie będzie trwała długo. On często-gęsto postękuje, a jest takie przysłowie, że skrzypiącemu drzewu długi wiek pisany. — Także mi piszesz, że chcesz się za mąż wydać i prosisz o moje zezwolenie. Droga córko, cóż ja mogę powiedzieć, kiedyś sama już według swego serca wybrała i postanowiła? Mogę dodać tylko życzenie swoje, żeby Pan Bóg dał wam szczęście i żeby was oboje pobłogosławił, abyście z sobą żyli światu na pożytek, a Bogu na chwałę. Nie wiem, dlaczego miałabym ci zabraniać, skoro Jerzy jest dobry człowiek, a ty go kochasz; nie ja z nim będę żyła, ale ty. Myślałam sobie nieraz, że przynajmniej ty wyjdziesz za Czecha, bo swój do swego najlepiej zawsze pasuje, ale był ci snadź sądzony inny, więc nic na to nie mówię. Jesteśmy wszyscy dziećmi jednego Ojca, jedna matka nas żywi, powinniśmy więc kochać się, choćbyśmy nie byli rodakami. Pozdrów Jerzego, a jeśli Bóg da zdrowie i będziecie już mieli wszystko w należytym porządku, to przyjedźcie zajrzeć do nas! Dzieci bardzo pragnęłyby poznać ciocię z Wiednia. Niech Bóg da wam wszystkim zdrowia i błogosławieństwa swojego! Zostajcie z Bogiem!“
Basia musiała babuni cały list jeszcze raz przeczytać, potem złożyły go razem, zapieczętowały, a babunia schowała go sobie w skrzyni, żeby go sama mogła zanieść na pocztę, jak pójdzie do kościoła.
Pewnego dnia pod wieczór na kilka dni przed świętą Katarzyną do gospody schodziła się młodzież: dziewczęta i chłopcy. Cała gospoda zewnątrz i wewnątrz była czyściutka i pięknie ozdobiona zielenią; drzwi były owieszone wieńcem z choiny, za każdym obrazem w izbie była zielona gałązka, firanki na oknach były jak śnieg, a podłoga jak kreda. Długi stół lipowy nakryty był białym obrusem, a na nim pełno było rozmarynu, białych i czerwonych wstążek, zaś dokoła stołu siedziały druhny piękne jak róże i goździki. Wszyscy zebrali się na wicie wianka dla Krysi, panny młodej, która siedziała w kąciku u górnej strony stołu, najładniejsza ze wszystkich. Zwolniona została od wszelkich kłopotów o gospodarstwo domowe i dostała się pod rozkazy swata i swatki, które to zaszczytne urzędy sprawowali: przewodnik pielgrzymek Martinec i babunia, która nie mogła się Krysi od tego wymówić, chociaż podobnym rzeczom schodziła zawsze z drogi. Pani młynarka zastępowała gospodynią, osobę już niemłodą i chorą na nogi, a żona polowego, dawnego kataryniarza, i jej córka Cylka, pomagały pani młynarce. Babunia siedziała między druhnami, a chociaż nie miała co wić i wiązać, pomoc jej i rada była bezustannie potrzebna. Narzeczona przywiązywała wstęgę do prześlicznej gałązki rozmarynu dla drużby i swata, młodsza druhna miała za obowiązek uwić wianek dla narzeczonej, starsza dla narzeczonego, reszta druhen wiły wianki każda dla swojego drużby. Pozostały rozmaryn przeznaczono na gałązki z kokardkami dla gości, ba, nawet dla koni, mających wieźć pannę młodą, przygotowywano rozmaryn do przybrania głów i uprzęży.
Oczy panny młodej promieniały miłością i szczęściem, ilekroć spotkały się ze spojrzeniem narzeczonego, który kręcił się między rówieśnikami, zazdroszcząc im tej swobody, z jaką każdy mógł gawędzić ze swoją miłą, podczas gdy jemu tego dnia wolno było na narzeczoną tylko spoglądać i wzdychać. Pannie młodej służył drużba, a pan młody musiał pilnować starszej druhny. Wszystkim wolno było weselić się, dowcipkować, śpiewać i zbytkować, przedewszystkiem zaś było to nietylko dozwolone, ale nakazane swatowi, tylko narzeczonym nie wolno było ujawniać zbytnio swojej radości. Krysia nie wiele mówiła, siedziała z oczyma spuszczonemi ku stołowi, zasłanemu zielonym rozmarynem. Gdy zaś młodsze druhny i starsza zaczęły wić wianki weselne, Krysia zakryła twarz fartuszkiem i rozpłakała się, tak ją bowiem wzruszyła pieśń, którą wszyscy przy tem śpiewali:

Gdzieś ty była, gołąbeczko,
Gdzieś ty była?
Żeś sobie białe pióreczka
Zarosiła, ach, zarosiła?

Pan młody spojrzał na nią z wielkim niepokojem i zapytał swata: — Czemu tak płacze?
— Sam wiesz dobrze, panie młody — odpowiedział swat wesoło —, że radość i żałość w jednem łóżku sypiają, dlatego też jedno drugie częstokroć przebudzi. Ale daj jej pokój: im większa dzisiaj żałość, tem większe jutro wesele.
Po tej pierwszej pieśni wstępnej poszły inne pieśni i piosenki, śmieszne i poważne: śpiewano chwałę młodości, kochania i urody, wychwalano wolny stan junacki, ale wreszcie młodzieńcy i panny zaczęli jednak śpiewać pieśni o stanie małżeńskim, w którym dwoje kochających się serc żyje z sobą jak dwoje gołąbków, albo jak dwa ziarnka w jednym kłosie. Ale do chóru śpiewających głosów mieszał się zawsze swojemi żartami, dowcipami i docinkami wesoły swat, którego zadaniem było bawić i rozweselać wszystkich.
Kiedy zaczęto śpiewać o zgodzie życia małżeńskiego, zapowiedział nawet, że zaśpiewa solo, piosenkę całkiem nową, „przeze mnie samego ułożoną i na świat wydaną, a pociemku drukowaną.“
— No to śpiewajcie, panie swacie! — wołali chłopcy. — Zobaczymy jaki z was śpiewak!
Swat stanął na środku izby i jął wyśpiewywać głosem swawolnym, który podczas pielgrzymek umiał nastroić bardzo poważnie:

Słuchaj młody, słuchaj młoda,
Nie masz, jak małżeńska zgoda!
Mówię jej: żono, ugotuj grochu,
A ta mi kaszy daje potrochu,
Jak znowu mówię o mięsie,
Z mąki mi jadła utrzęsie.
Słuchajcie piosenki mojej, młodzi,
Jak pięknie żona z mężem się godzi.

— Za taką piosenkę razem ze śpiewakiem grosza złamanego nie damy! — wołały dziewczęta i zaraz zaczęły same śpiewać, żeby chłopcy nie mieli uciechy, bo ci dowoływali się od swata dalszego ciągu swawolnej piosenki. Przy bezustannem śpiewaniu i żartowaniu zostały powiązane bukieciki, uwite wianki, dziewczęta wstały od stołu, ujęły się za ręce i kręcąc się dokoła stołu, śpiewały:

Już wszystko porobione,
Już wszystko gotowe,
Kołacze już upieczone,
Wianki już uwite.

W tejże chwili otworzyły się drzwi a w nich ukazała się pani młynarka ze swojemi pomocnicami, niosącemi pełne naręcze dobrego jadła. Pan młynarz i drużba nieśli napoje. Znowuż wszyscy zasiedli do stołu, który tym razem zastawiony był zamiast rozmarynem, obfitością gotowanego i pieczonego. Drużbowie siedzieli obok druhen, pan młody między starszą druhną a swatką, panna młoda między drużbą a młodszą druhną, która też sama krajała wszystkie jedzenia i podawała je pannie młodej, podobnie, jak starsza druhna opiekowała się panem młodym. Swat bezustannie kręcił się dokoła stołu, wypraszał sobie od druhen smaczne kąski, nic sobie z tego nie robiąc, że mu która ostrem słówkiem przycięła, bo i on nie przebierał w słowach, a za jego żarty nie wolno było gniewać się nań, choćby też żart był i nieco grubawy. Wreszcie, kiedy wszystkie misy zostały opróżnione i ze stołu sprzątnięte, przyniósł swat trzy misy i postawił je na stole jako dar od niego dla panny młodej. W pierwszej misie była pszenica, a swat podawał ją pannie młodej z życzeniem, aby była „urodna“, w drugiej misie było trochę popiołu z grochem zmieszanego, który panna młoda musiała wybierać z popiołu, żeby się ćwiczyła w cierpliwości, a trzecia misa była „sekretna“, cała przykryta. Panna młoda powinna była przyjąć misę i nie zdradzać ciekawości, ale któraż byłaby wytrzymała, żeby nie zajrzeć pod przykrycie misy sekretnej!
Krysia nie wytrzymała i gdy się jej zdawało, że nikt na nią nie patrzy, zlekka i ostrożnie uchyliła rąbek białej chustki, którą sekretna misa była przykryta, ale w tejże chwili frrr-frrr, ukryty pod przykryciem wróbel wzleciał pod powałę.
— Widzisz, moja panno młoda — rzekła babunia, trzepnąwszy Krysię przez ramię —, jak to jest z tą ciekawością. Niejeden raczejby umarł, niżby się wyrzekł szperania w tem, co przed nim jest ukryte, a gdy zajrzy pod zasłonę i tak nic nie złapie.
Do późnej nocy została młodzież w gospodzie, bo po jedzeniu były jeszcze tańce. Pan młody i drużba odprowadzili swata do domu, a po drodze przypominali sobie nawzajem, że jutro wczesnym rankiem znowuż spotkać się mają.
Nazajutrz rano mieszkańcy całej dolinki i Żernowa powstawali bardzo wcześnie. Jedni pośpieszyli do kościoła, inni przyszli później tylko na ucztę weselną i tańce, ale nikt nie oparł się ciekawości, aby nie pójść popatrzeć na wesele, o którem w ciągu całych tygodni opowiadano sobie, że będzie bardzo huczne i że panna młoda pojedzie do kościoła w dworskim powozie i dworskiemi końmi, że będzie miała na szyi drogie granaty, białą wyszywaną zapaskę, stanik z różowej tafty i niebieskawą sukienkę. O tem wszystkiem wiedzieli w Żernowie wcześniej, niż sama panna młoda o tem pomyślała. Sąsiedzi opowiadali sobie z wszelkimi szczegółami, ile potraw będzie na weselu i jakie to będą potrawy, które zostaną podane naprzód, a które potem, ile koszul, pierzyn i poduszek dostanie panna młoda, jakie sprzęty zostały dla niej sprawione; o wszystkiem ludzie wiedzieli i opowiadali sobie, jakby pisał. Na takie huczne wesele nie można było nie pójść, żeby przecie choć popatrzeć, jak pannie młodej w wianku do twarzy, czy bardzo będzie płakała, jak goście będą postrojeni i t. d. Nikt by sobie nie darował, żeby taką rzadką okazję ominął. W dziejach spokojnej wioski było to wielkiem wydarzeniem, o którem będzie się mówiło przez jakie pół roku, więc jakże na takie wesele nie pójść?
Kiedy państwo Proszkowie razem ze strzelcostwem, którzy po drodze wstąpili na Stary Bielnik, przyszli do gospody, musieli się tłoczyć przez wielki tłum, żeby się dostać do środka. Tyle wystawało ludzi przed gospodą, a w gospodzie byli już zebrani goście ze strony panny młodej. Pan młynarz był ubrany elegancko, buty miał wyczyszczone na glanc, że świeciły się jak zwierciadło, a w ręku trzymał srebrną tabakierkę. Był świadkiem panny młodej. Pani młynarka była w jedwabiach, na szyi bielały jej perełki, na głowie polśniewał czepiec ze złotogłowiu. Babunia też się ubrała w swoją szatę weselną, a na głowie miała przy czepcu odświętną kokardę. W gospodzie nie było swata, drużbów i druhen, bo wszyscy wybrali się do Żernowa po pana młodego. I panny młodej w izbie nie było; siedziała ukryta w komorze.
Nagle na dworze rozlega się wołanie: — Już idą! Już idą! — Od strony młyna słychać dźwięki klarnetów, fletów i skrzypiec. Prowadzono pana młodego. Śród widzów zaczęło się szeptanie i jeden drugiego popychał: — Patrzcie, patrzcie! Milów Terka jest młodszą druhną, Cichankówna starszą. Żeby Tomszowa nie była mężatką, to żadna inna nie byłaby starszą druhną.
— Tomesz jest świadkiem pana młodego!
— A gdzie Tomszowa, że jej wcale nie widać?
— Pomaga pannie młodej przy ubieraniu, ale do kościoła nie pojedzie, bo musi być w domu — mówiły sobie niewiasty.
— No to może pannę młodą odrazu prosić w kumy, bo i tak pewno o żadnej innej nie myśli. Takie przecie przyjaciółki nierozerwane.
— Wierne przyjaciółki.
— Patrzcie, patrzcie, wójt też idzie! Aż dziwno, że go Milowie zaprosili, bo to on był przecie winien, że Kubę wzięli do wojska — dziwili się wszyscy.
— E, wójt nawet nie jest takim złym człowiekiem, ale Łucka go namawiała, a pan administrator też mu głowę suszył, więc nic dziwnego. Dobrze Jakób zrobił, że go zaprosił, bo tem go najdotkliwej ukarał, że z nim nie idzie na udry. Łucka chyba pęknie ze złości.
— Przecie też się już zaręczyła — ozwał się inny głos.
— Czyż być może? Nic o tem nie słyszałam! — wtrąciła inna niewiasta.
— Onegdaj, z Jóźkiem Nyweltów.
— Już dawno się do niej zalecał.
— Zalecać się zalecał, tylko że go nie chciała, dopóki miała nadzieję, że dostanie Jakóba.
— A pan młody zdatny chłop, aż miło na niego popatrzeć.
— I taką ładną chusteczkę dała mu panna młoda, wydała na nią najmniej z dziesięć guldenów.
Takie i tym podobne głosy się odzywały, gdy pan młody zbliżał się ku gospodzie; gospodarz stał na progu i witał gościa z pełną szklanicą w ręku. Pan młody poszedł do komory, gdzie panna młoda siedziała, jako było zwyczajem, i płakała; oboje stanęli przed rodzicami, swat w imieniu obojga młodych, wygłosił długie przemówienie, kończąc je podziękowaniem za wychowanie i prośbą o błogosławieństwo. Wszyscy płakali. Gdy państwo młodzi dostali błogosławieństwo, drużba wziął pannę młodą pod rękę, z drugiej strony wziął pod rękę młodszą druhnę, pan młody szedł pod rękę ze starszą druhną, świadkowie przyłączyli się do swatki, druhny podały ramię drużbom i wszyscy ruszyli para za parą, tylko swat szedł sam na czele orszaku, prowadząc go ku wozom i powozom, które przed domem czekały. Druhny powiewały chustkami i śpiewały, chłopcy im wtórowali, ale panna młoda cicho płakała, oglądając się niekiedy poza siebie, gdzie w drugim powozie jechał pan młody ze świadkami i swatką. Widzowie się rozproszyli i izba na chwilę opustoszała, tylko stara matka Krysi siedziała przy oknie, spoglądając za orszakiem weselnym i modląc się o pomyślność swej córki, która przez tyle lat zastępowała ją w pracy i z wielką cierpliwością znosiła wszystkie kaprysy chorej matki, przypisując je wyłącznie dokuczliwej i długotrwałej chorobie. Ale niebawem zaczęto zsuwać stoły, nakrywać je, a gdzie kto spojrzał, tam spotkał jeśli nie kucharkę, to przynajmniej kuchareczkę. Najważniejszą osobą, której wszystko oddane było pod nadzór, była młoda Tomszowa. Wzięła na siebie obowiązek gospodyni tak samo, jak to uczyniła pani młynarka w wieczór wicia wianków. Gdy weselnicy powrócili z kościoła, przywitał ich u progu znowuż gospodarz z pełną szklanicą w ręku. Panna młoda przebrała się w inną sukienkę i wszyscy siadali do suto zastawionych stołów. Na czele weselników siedział pan młody z panią młodą, drużba zabiegał dokoła druhen, które na talerzach swoich odkładały dla niego gościniec i częstowały go najlepszemi kąskami. Swat wyrzucał mu też z pokpiwaniem, że ma się tak dobrze, jak u Pana Boga za piecem. Babunia weseliła się razem z innymi i nieraz dowcipnem słowem odcięła się swatowi, który wszędzie nadstawiał ucha, do wszystkiego się wtrącał i kręcił się po całej izbie. W domu byłaby babunia nie dopuściła, żeby bodaj jedno ziarnko grochu czy zboża na ziemi leżało, gdy czasem spadło, ale gdy goście zaczęli się obrzucać grochem i pszenicą, wzięła garść zboża, rzuciła w młodych i rzekła: — Oby Bóg obsypywał was tak samo swojem błogosławieństwem! — Ale babuni nie żal było ani tego grochu, ani pszenicy, bo widziała, że pod stołami uwijały się obłaskawione gołębie i wszystko do ostatniego ziarenka wydziobywały.
Było po jedzeniu. Niejeden gość miał głowę ociężałą i zaczynał podrzemywać, a przed każdym piętrzył się duży gościniec. Ktoby sobie sam nie był ułożył gościńca, to byłby go dostał od Tomszowej, która tego dobrze pilnowała. Bo to przecie wielki wstyd, żeby przyjść z wesela bez gościńca. Ale było z czego dawać i nikt nikomu nie żałował. Kto przechodził obok gospody, dostał jedzenia i picia, ile chciał, a dzieci, które przyszły się przypatrywać weselu, niosły do domu pełne ręce pieczywa. Po jedzeniu składano pani młodej dary na kołyskę, a pani młoda aż się przerażała, gdy i krzyżowe talary padały jej na kolana. Chłopcy podawali druhnom wodę na misach do umycia rąk i ręczniki, a druhny rzucały im za to do wody pieniądze. Żadna nie chciała być ostatnią i dlatego błyszczało w wodzie samo srebro. Ale te pieniądze przetańczyła i przepiła męska młodzież z druhnami zaraz nazajutrz.
Potem pani młoda i druhny poszły się poprzebierać w inne suknie, bo rozpoczynały się tańce. Babunia skorzystała z tej chwili i odprowadziła do domu dzieci, które ucztowały w pokoiku Krysi. Sama musiała powrócić na wesele, bo później, w nocy, były oczepiny, a bez pani swatki obyć się przy nich nie mogło. Zabrała też z domu czepiec, który razem z córką Teresą dla pani młodej kupiła, co było jej obowiązkiem jako swatki. Gdy wszyscy dość się natańczyli, a pani młoda już nóg pod sobą nie czuła, bo musiała z każdym zatańczyć, choćby tylko raz dokoła, skinęła babunia na niewiasty, że już jest po północy i że pani młoda należy teraz do mężatek. Zaczęło się zwykłe certowanie o nią, pan młody i drużba opierał się temu, aby pani młoda miała być pozbawiona pięknego wianka, ale wszystko na nic, mężatki wzięły Krysię za swoją i zaprowadziły do pokoiku. U drzwi dziewczęta śpiewały smutnym głosem, żeby „sobie wziąć nie dała wianka zielonego“, bo jak jej go raz zabiorą, to go już nigdy nie znajdzie.
Ale i śpiewanie nie zdało się na nic. Pani młoda siedziała na stołku, a Tomszowa rozplatała jej włosy; po chwili wianek zielony leżał na stole, a babunia szykowała czepiec z kokardami. Pani młoda płakała, ale i płacz nic nie pomógł. Mężatki śpiewały i pokrzykiwały z uciechy, tylko babunia zachowała powagę; przez jej łagodną twarz przeleciał chwilami błogi uśmiech a oczy jej wilgły. Wspominała córkę Joasię, która też pewno miała tego dnia wesele.
Pani młoda miała już czepek na głowie, a było jej w nim bardzo do twarzy. Pani młynarka twierdziła, że Krysia wygląda w czepku jak czerwone jabłuszko.
— A teraz chodźmy do pana młodego. Która z was pójdzie mu podokuczać? — pytała babunia.
— Niech idzie najstarsza — zadecydowała pani młynarka.
— Czekajcie, ja mu przyprowadzę najładniejszą — zawołała Tomszowa, wybiegła z izdebki i przyprowadziła po chwili starą prządkę, która w kuchni pomywała. Na głowę zarzuciły jej dużą chustę, swatka ujęła ją pod rękę i zaprowadziła do pana młodego, „żeby ją kupił“. Pan młody obchodził ją dokoła, podglądał, podpatrywał, aż mu się udało nadnieść rąbek chusty. Zobaczył starą, pomarszczoną i popielatą twarz. Było sporo śmiechu, bo pan młody nie chciał o takiej pani młodej ani słyszeć. Swatka wyszła z nią za drzwi. Przyprowadzili drugą. Ta druga wydawała się panu młodemu i swatowi trochę dorzeczniejszą; już pan młody chciał ją kupić, ale wtem ozwał się swat z całą stanowczością: — Któż znowu słyszał, żeby kupować kota w worku! — poderwał chustę, a z pod niej wyjrzała pulchna twarz pani młynarki, która czarnemi oczkami uśmiechała się swawolnie do swata.
— Kupcie ją, kupcie, sprzedam wam ją tanio — zażartował sobie pan młynarz i zakręcił tabakierką, tylko jakoś niezwykle wolno; albo tabakierka była ciężka, albo też palce jego straciły na giętkości.
— E, dajcie spokój, panie ojcze — roześmiała się tłusta pani matka —, dzisiaj byście sprzedali, a jutro znowużbyście kupili. Kto czubi, ten lubi.
Do trzech razy sztuka. Trzecią była smukła, wysoka postać pani młodej. Swat dawał za nią starego trojaka, ale pan młody zaraz sypnął srebrem i dostał ją. Mężatki wyroiły się do izby, stanęły dokoła pani młodej, pana młodego wzięły do środka i zaczęły śpiewać: — Już wszystko porobione, już wszystko gotowe, pani młoda oczepiona, kołacze zjedzone i t. d. — Pani młoda należała już do mężatek. Pieniądze, które pan młody za nią zapłacił, zostały obrócone na ucztowanie i zostały przez mężatki przejedzone i przepite już nazajutrz przed południem, gdy się niewiasty zebrały do „pościeli zaściełania“, przy czem znowuż było dużo śpiewu i żartów. Swat dowodził, że porządne wesele powinno trwać osiem dni, i miał nawet rację, bo przy każdem huczniejszem weselu tak było istotnie. Wicie wianków przed weselem, wesele „pościeli zaściełanie“, obiad dla przyjaciół u pani młodej, taki sam u pana młodego, przepijanie wianka i t. d. aż niepostrzeżenie dla biesiadników upływał cały tydzień. Dopiero po upływie tych dni bezustannego biesiadowania mogli wreszcie nowożeńcy powiedzieć o sobie: — Nareszcie sami!
W kilka tygodni po weselu Krysi pani Proszkowa dostała list z Włoch od ochmistrzyni pani księżnej, a w tym liście była wiadomość, że hrabianka Hortensja wychodzi za mąż za malarza, swego dawniejszego nauczyciela, że jest ogromnie szczęśliwa i kwitnie jak ta róża, a pani księżna patrząc na nią promienieje z wielkiej radości.
Babunia, słysząc tę wieść radosną, kiwnęła potakująco głową i rzekła: — Chwałaż Bogu wszystko wypadło jak najlepiej.

∗             ∗

Nie będziemy tu opisywali życia młodzieży z otoczenia babuni i nie będę też nudziła czytelnika prowadzaniem go z leśniczówki do młyna i z powrotem przez tę skromną dolinkę, której życie płynęło zawsze jednakowo. Młodzież dorastała i podorastała: niektórzy pozostali w domu, inni się pożenili, a starsi ustąpili im miejsca, tak jak na dębie stary liść opada, gdy młody go wypiera. Niektórzy opuścili zaciszną dolinkę, szukając szczęścia gdzieindziej, jak nasionka wiatrem daleko zawiane, na falach wody daleko zaniesione, aby u innych brzegów i na innych zagonach korzonki zapuszczać.
Babunia nie opuściła skromnej dolinki, w której znalazła serdeczne ciepło drugich stron rodzinnych. Z myślą spokojną spoglądała dokoła siebie, jak wszystko rośnie, rozwija się i kwitnie, radowała się radością bliźnich, pocieszała zasmuconych, dopomagała, komu można było dopomóc, a gdy wnuczęta opuszczały ją jedno po drugiem, uciekając z pod strzechy ojczystej na podobieństwo jaskółek, spoglądała za niemi okiem załzawionem, ale pocieszała się: — Może da Bóg, że się znowuż zobaczymy. — I tak było rzeczywiście. Rok w rok przybywały dzieci do domu, żeby zobaczyć swoich miłych, a babunia okiem rozradowanem przyglądała się tym obrazom świata, które młodzi roztaczali przed nią, nie szczędząc płomiennych barw, wybaczała uchybienia wieku młodzieńczego, z których się przed nią spowiadano, a młodzież, chociaż nie we wszystkiem stosowała się do słów babuni, ceniła wysoko każdą jej wskazówkę i chętnie słuchała rad płynących ze źródła jej bogatego doświadczenia. Dorosłe dziewczęta zwierzały się przed babunią ze swoich tajemnic, wiedząc, że u niej znajdą wyrozumienie i serdeczne słowo dobrej rady. Tak na przykład i Marynia młynarzówna szukała opieki i współczucia u babuni, gdy pan ojciec bronił jej kochać ubogiego, ale przystojnego młodszego czeladnika. Babunia potrafiła nalać panu ojcu oleju do głowy, jak się sam wyraził. A gdy po latach córka jego była szczęśliwa, a młyn rozwijał się wspaniale pod kierunkiem dzielnego zięcia, który teścia swego kochał i szanował, pan ojciec mawiał nieraz: — Babunia miała rację: za ubogim chodzi Pan Bóg ze skarbonką!
Dzieci młodych małżeństw kochała babunia jakby wszystkie były jej wnuczętami, a żadne nie nazywało jej inaczej, tylko babunią. Także i pani księżna, gdy za dwa lata po Krysi weselu powróciła na zamek, natychmiast posłała po babunię i z płaczem pokazywała jej ładnego rocznego chłopczyka, synka hrabianki, która umarła po roku małżeństwa, zostawiając to dziecko zbolałemu mężowi i księżnej. Babunia przytuliła dziecko do serca i zrosiła je łzami, wspominając o młodziutkiej, dobrej i pięknej jego matce, ale oddając je w ręce pani księżnej, mówiła swoim zawsze łagodnym, miłym głosem: — Nie płaczmy i życzmy jej radości niebieskiej. Nie dla tego świata była stworzona, więc ją Pan Bóg zabrał. Bo kogo Bóg osobliwie kocha, tego rychło zabiera do siebie, gdzie jest wieczne szczęście. Ma pani księżna to miłe dziecko po niej, więc nie jest osierocona.
Ludzie nawet nie dostrzegali, że babunia starzeje się i traci siły, ale ona sama czuła to dobrze. Do Adelki, która wyrosła na piękną pannę, mawiała babunia nieraz, wskazując jej starą jabłoń, która z każdym rokiem mniej była zielona i coraz bardziej więdła: — Jesteśmy rówieśnicami; ta jabłoń i ja pójdziemy niezawodnie razem na spoczynek. — Pewnej wiosny wszystkie drzewa zieleniły się wesoło, tylko stara jabłoń stała smutna bez liści. Musieli ją wykopać i spalić. Tej wiosny babunia bardzo kaszlała i nie mogła już chodzić do miasteczka, do „Bożego kościołka“, jak mawiała. Ręce jej schły coraz bardziej, głowę miała jak śnieg, głos coraz słabszy.
Pewnego dnia pani Teresa rozpisała listy na wszystkie strony, żeby się dzieci pozjeżdżały. Babunia musiała się położyć i nie mogła już utrzymać w ręku wrzecionka. Z leśniczówki, z młyna, z gospody i z Żernowa przychodzili przyjaciele i często parę razy dziennie zapytywali, jak się babunia miewa. Zdrowie babuni się nie poprawiało. Adelka siadywała obok niej i odmawiała z nią pacierze, a zarazem codzień rano musiała jej opowiadać, jak jest w ogrodzie, co porabia drób, co Srokata, musiała babuni wyliczać dokładnie, wiele też jeszcze dni może upłynąć, zanim przyjdzie pan Beyer. — Może razem z nim przyjdzie Janek — mawiała przytem. Zdarzało się, że pamięć ją zawodziła. Często zamiast Adelki wołała Basię, a gdy Adelka przypominała jej, że Basi niema w domu, babunia opamiętała się i wzdychała. — Ach tak, jej niema; już jej nie zobaczę. Czy aby jest szczęśliwa? — Ale babunia doczekała się wszystkich miłych.
Przyjechał pan Proszek, a razem z nim Wiluś, który był studentem, i córka Joasia. Przyszedł syn Kacper, a z gór Karkonoszów przyprowadził pan Beyer z sobą dzielnego strzelca Janka. I Orlik przyszedł, który uczył się w szkole leśnej, do której skierowała go pani księżna, dostrzegłszy w nim duże zamiłowanie i zdolności do leśnictwa. I tego chłopca zaliczała babunia między swoich wnuków, dostrzegłszy w nim rozwijającą się miłość dla Adelki i ceniąc jego szlachetny charakter.
Wszyscy zebrali się dokoła łoża babuni, ale najpierwszą była Basia, bo przybyła razem z pierwszym słowikiem, który wił gniazdo przy oknie babuni. Basia zamieszkała w izdebce babuni, w której stało niegdyś jej łóżko i gdzie obie przysłuchiwały się śpiewaniu bliskiego słowiczka. W izdebce tej babunia błogosławiła ją zrana, gdy budziła ją ze snu i wieczorem, gdy ją do snu układała. Teraz były znowu razem i znowu słuchały śpiewu słowika, a wieczorem zaglądały do nich przez okno te same gwiazdki, na które niegdyś razem spoglądały. Na głowie Basi spoczęły dawne dobrotliwe ręce babuni, ale głowa dziewczęcia już była inna; rodziły się w niej nowe uczucia i nowe myśli. Łzy, płynące teraz z oczu Basi, wyciśnięte były całkiem innemi uczuciami, niż te dawne łezki, które babunia uśmiechając się, ocierała z różowej dziecięcej twarzyczki, gdy ją układała do dziecinnego łóżeczka. Tamte łezki zrosiły oczy, ale ich nie mgliły.
Babunia dobrze czuła, że już niewiele zostało jej życia i dlatego jak mądra i dobra gospodyni uporządkowała wszystko należycie. Najprzód pojednała się z Panem Bogiem i z ludźmi, a potem rozdzieliła swoje skromniutkie mienie. Wszyscy dostali od niej coś na pamiątkę, dla każdego, kto do niej przyszedł, miała miłe słowo, każdego, kto się od niej oddalał, odprowadzała spojrzeniem, a gdy i pani księżna z synkiem hrabianki Hortensji odwiedziła ją, babunia patrzyła za odchodzącą długo i serdecznie, bo wiedziała, że na tym świecie już się z nią nie zobaczy. Nawet nieme stworzenia, koty i psy zwołała do siebie, każde pogłaskała i pozwoliła Sułtanowi, aby jej rękę polizał. — Patrzcie, jakie dobre stworzenia — mówiła do Adelki i służących — każde zwierzę, gdy je człowiek kocha, jest wdzięczne. — Ale Urszulę zawołała osobno i nakazała jej: — Jak umrę, Urszulko — bo wiem, że to się stanie już niedługo; tej nocy śniło mi się, że Jerzy po mnie przyszedł —, jak więc umrę, nie zapomnij powiedzieć o tem pszczółkom, żeby wam nie pomarły. Domownicy mogliby o tem zapomnieć. — Babunia wiedziała, że Urszula to zrobi, bo tak jak babunia, wierzyła ona w różne rzeczy, w które inni domownicy nie wierzyli, a przeto mogliby łatwo zapomnieć, chociaż przez miłość dla babuni uczynićby chcieli, o co ich prosiła.
Nazajutrz po przyjeździe wszystkich dzieci babunia cicho i spokojnie konała. Basia odmawiała głośno modlitwę umierających, a babunia powtarzała za nią słowa modlitwy, gdy nagle usta znieruchomiały, oko zawisło na krzyżu, wiszącym nad łóżkiem, oddech się urwał... Płomyk życia jej zgasł, jak gaśnie powoli dogorywający kaganek, w którym oliwa się dopaliła.
Basia zamknęła jej powieki, Krysia otworzyła okno, żeby dusza miała wolną drogę do odlotu. Urszula oddaliła się z pomiędzy płaczących i pośpieszyła do ula, który pan młynarz podarował babuni przed paru laty i zapukawszy do niego, trzy razy powtórzyła: — Pszczółki, pszczółki, babunia nam umarła! — Dopiero potem usiadła na ławeczce pod bzem i rozpłakała się. Pan strzelec szedł drogą ku Żernowu, żeby kazał zadzwonić podzwonne. Sam ofiarował się z tą usługą, bo w mieszkaniu było mu smutno i ciasno; musiał wyjść na dwór, żeby mógł zapłakać.
— Bywało mi tęskno za Wiktą, jakże ja teraz zapomnę o babuni! — mówił sobie drogą. Gdy ozwały się dzwony, głoszące wszystkim, że babuni już niema, zapłakała cała dolinka.
Na trzeci dzień rano, gdy bardzo liczny orszak pogrzebowy — każdy bowiem, kto babunię znał, pragnął odprowadzić ją do grobu — mijał zamek, biała ręka rozsunęła ciężkie zasłony okienne, a z za nich ukazała się pani księżna. Smutnem spojrzeniem towarzyszyła orszakowi, dopóki nie znikł jej z oczu, poczem opuszczając zasłonę, westchnęła głęboko i szepnęła:
— Szczęśliwa kobieta!

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Božena Němcová i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.