Babunia (Němcová, 1905)/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Božena Němcová
Tytuł Babunia
Wydawca Wydawnictwo „Katolika“
Data wyd. 1905
Druk Wydawnictwo „Katolika“
Miejsce wyd. Bytom
Tłumacz Paweł Rybok
Tytuł orygin. Babička
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Było zwyczajem tak w młynie, jak u leśniczego i w „Starem Bielidle“, że ktokolwiek przyszedł w dzień uroczystości familijnej lub we wigilią Bożego Narodzenia, dostał jeść i pić do syta, a gdyby nikt nie był przybył, Babunia byłaby szła szukać gościa, chociażby na rozstajne drogi. Jaką więc radość uczuła, gdy we wigilią Bożego Narodzenia zupełnie niespodzianie zjawił się w „Starem Bielidle“ Kaspar, syn staruszki, z Oleśnicy wraz z synem. Babunia z radości całe pół dnia płakała i co chwilę odbiegała od pieczenia strucl i wchodziła do izby gościnnej, gdzie przybyli goście z dziećmi się bawili, aby się to synowi przypatrzeć, to bratanka zapytać, co ten lub ów ze znajomych w Oleśnicy porabia, a przytem często do wnuków mówiła:
— Patrzcie! tak wasz dziaduś wyglądał, jak ten tu wasz stryj, stryj tylko nie ma tego samego wzrostu, co dziaduś.
Dzieci przypatrywały się stryjowi z wszech stron, bo go bardzo polubiły, zwłaszcza dla tego, że chętnie na każde ich zapytanie odpowiadał.
Co rok chciały dzieci pościć, aby złote cielę zobaczyć, lecz nigdy do tego nie doszło, bo wola była dobra, ale ciało słabe. We wigilię Bożego Narodzenia otrzymały dzieci liczne upominki. Nie zapomniano także o bydle i drobiu, i podano zwierzętom cokolwiek z wszystkich potraw, jakie domownikom tego wieczora zastawiono.
Po wieczerzy zaś wzięła Babunia trochę z każdej potrawy i wrzuciła jedną część do potoku, aby woda czysta i zdrowa była, drugą zagrzebała w sadzie pod drzewem, aby ziemia rodziła, pozbierane okruchy zaś wysypała w „ogieniaszek”, aby nie „szkodził“. Po wieczerzy poszła Baśka za chlew i trzęsąc bez, wołała:

„Trzęsę, trzęsę bez,
Powiedz mi ty pies,
Gdzie mój miły jest?“

W izbie lały dziewczyny ołów i wosk, a dzieci puszczały świeczki w orzechowych skorupach na wodę. Janek trącił potajemnie misę z wodą i gdy się skorupa jego z świeczką w pośrodek dostała, zawołał radośnie:
— Patrzcie, jak się daleko w świat dostanę!
— Ach! kochany chłopcze, gdy się dostaniesz w prąd życia pomiędzy wiry i skały, gdy rozburzone fale poczną łódką twego życia rzucać, wspomnisz wtedy na cichą przystań, z której wypłynąłeś, — pomyślała matka, krając jabłko chłopca „na szczęście“ poprzek w dwie części. — Jędra tworzyły gwiazdę, trzy paski były czyste, ale dwa napsute przez robaka. Odłożyła je matka z ciężkiem sercem i rozkroiła jabłko Baśki, a widząc i tu gwiazdę przyćmioną, pomyślała:
— Więc ani jedno, ani drugie nie będzie zupełnie szczęśliwe!
Rozkroiła potem jabłko Wilemka i Adelki, i w tych były zdrowe gwiazdki o czterech promieniach.
— Ci może będą szczęśliwi! — pomyślała matka.
Wtem Adelka zbudziła matkę ze zdumienia, skarżąc się, że łódka jej od brzegu nie chce odpłynąć, a tu już świeczka pali się do końca.
— Wszak moja świeczka także gaśnie i tak samo nie zapłynęła daleko, — pocieszał Wilemek siostrę.
Tu ktoś niespodzianie trącił misę, woda się wzburzyła, a łódki w pośrodku misy stojące utonęły.
— Widzicie, widzicie? Wy prędzej umrzecie od nas! — zawołał Wilemek z Adelką razem.
— Cóż takiego, kiedyśmy tylko daleko w świecie byli! — odpowiedziała Baśka, przyczem jej Janek przytakiwał.
Lecz matka smutno spoglądała na zgasłe światełka, a duszę jej opanowało przeczucie, czy może ta niewinna gra dzieci nie wieszczy ich prawdziwej przyszłości.
— A dzieciątko co nam przyniesie? — pytały dzieci potajemnie Babunię, gdy zaczęto sprzątać ze stołu.
— Czy nie wiecie, że Dzieciątka Jezus nie można ani widzieć, ani słyszeć? — zapytała Babunia.
— Dzieciątko Jezus, — ciągnęła staruszka dalej, — siedzi w niebie na świecącym tronie i zesyła dary dobrym dzieciom przez anioły, którzy przybywają na złotych obłokach, nie słychać wtedy nic, jak tylko odgłos dzwonków.
Dzieci wpatrywały się w okna, słuchając nabożnie opowiadań Babuni. Nagle zamigotał blask światła przed oknami i w podwórzu rozległ się odgłos dzwonka. Dzieci złożyły ręce, jak do pacierza, Adelka zaś z cicha szepnęła:
— Nieprawdaż, Babuniu, to światło — to było Dzieciątko?
Babunia przytaknęła a w tem i matka weszła do pokoju i oznajmiła dzieciom, że im w Babuninej izbie Dzieciątko dary złożyło.
Co za radość ogarnęła dzieci na widok przepięknie ozdobionej i rzęsiście oświetlonej choinki, pod którą piękne dary były rozłożone!
Aczkolwiek Babunia tego zwyczaju nie znała, bo pomiędzy wiejskim ludem nie był rozpowszechniony, bardzo jej się podobał. Już rychło przed wigilią pamiętała staruszka o choince i pomagała córce przy jej ozdobieniu.
— W Nysie i Kłodzku panuje ten zwyczaj powszechnie, — rzekła Babunia.
— Przypominasz sobie jeszcze, Kaspar? Byłeś wtedy już duży chłopak, — zapytała Babunia, siadając do niego na ławie przy piecu i zostawiające dzieci, które się podarkom dość nacieszyć nie mogły.
— Jakżebym nie miał pamiętać! Wszak to piękny zwyczaj, i dobrześ, Teresko, zrobiła, żeś go w familii zaprowadziła. Dzieci będą miały piękne wspomnienia, gdy się kiedyś znajdą w trudach tego życia. Ten dzień człowiek najchętniej wspomina, szczególnie gdy jest na obczyźnie. Doznałem tego sam na sobie, gdym był kilka lat w świecie. Choć dosyć dobrze mi się powodziło, to jednak mi wciąż na myśl przychodziło:
— Gdybym dziś siedział u matki i jadł kaszę z miodem, kluski z makiem i kapustę z grochem, darowałbym wam chętnie wszystkie te dobre potrawy.
— Nasze potrawy, — przytaknęła Babunia, kiwając głową, — ale zapomniałeś o mięszance[1].
— O tę, jak wam wiadomo, ngdy nie dbałem; w Dobruszce nazywali mięszankę „muzyką”. Myślałem o czemś innem, czegośmy zawsze wszyscy radzi słuchali.
— A już wiem, co masz na myśli; kolendę pastuszków, mamy ją tu także. Bądź cierpliwy, a niedługo ją usłyszysz, — rzekła Babunia, a nim skończyła, odezwała się już w podwórzu tuż pod oknami pasterska trąba. Muzyk odegrał wprzód melodyę pasterki, poczem zaczął śpiewać:

Pasterze, wstańcie, wesoła nowina,
W Betleem w stajni rodzi Panna syna!

— Wierz mi, synku, gdybym tej pieśni nie słyszała, i wigilia by mi się tak nie podobała.
Potem wyszła staruszka w podwórze i obdarowała hojnie pasterza.
W święto św. Szczepana poszli chłopcy na kolendę do młyna i do leśniczego, bo inaczej byłaby pani matka myślała, że koniec świata, i sama by była do „Starego Bielidła“ przyszła.
Święta Bożego Narodzenia minęły. Dzieci już mówiły o „Trzech Królach“ i o nauczycielu, który podczas kolendy napisze na drzwiach „K. M. B.“ i o „długiej nocy“, którą potem przędniczki obchodzić miały.
Wprawdzie w „Starem Bielidle“ i w młynie nie obchodzono „długiej nocy“ tak jak we wsi, gdzie było dużo młodzieży.
Tam była muzyka, wybierali królową i króla, stroili kądziel i dawali warkocz.
W „Starem Bielidle“ i w młynie nie obchodzono „długiej nocy“ tak hucznie, ale wyprawili dobrą wieczerzę, przędniczki się poschodziły, więc śpiewali, jedli i tańczyli, a gdy się nagle za drzwiami odezwała katarynka, rozpoczęły się w kuchni tańce.
Przyszedł także Tomasz, pan ojciec, leśniczy i kilku innych mężczyzn więc taniec się udał.
Kuchnia była wprawdzie wyłożona cegłami, lecz dziewczęta na to nie zważały, a którym trzewików żal było, tańczyły boso.
— Cóż, Babuniu? Moglibyśmy społem trochę pohasać, — odezwał się pan ojciec, wchodząc z izby gościnnej do kuchni, gdzie młodzież tańczyła, a Babunia dzieci pilnowała, które się z Tyrasem i Sułtanem bawiły.
— Ba! panie ojcze! Były czasy, kiedy nie zważałam na nogi, chociaż i pełno odcisków na nich miałam. Czym się to w gospodzie, czy to latem w stodole na boisku pokazała, zaraz chłopcy wołali:
— Dziewczyna przyszła, zagrajcie kołomyjkę, chyżo! — i już się w koło kręciłam. Lecz dzisiaj! Mój ty miły Boże! jestem jak para nad garnkiem.
— Cóż tam! Jesteście jeszcze zwrotna jak przepiórka, Babuniu, moglibyście spróbować — namawiał pan ojciec, obracając swoją tabakierą w palcach.
— Tu jest dla was taniecznica, panie ojcze, a kręci się jak wrzeciono, — rzekła Babunia z uśmiechem, biorąc za rękę narzeczoną Tomasza, która właśnie tuż za panem ojcem stała.
Dziewczyna wzięła ochoczo pana ojca pod rękę i zawołała na Kudrnę, aby zagrał „obracanego“. Kudrna, trzymając w jednej ręce bryłę jagieł, które co chwilę do ust przytykał, zagrał „obracanego“, i pan ojciec musiał chcąc nie chcąc tańczyć. Towarzystwo się ożywiło jeszcze bardziej, młodzież klaskała w ręce, a pani matka, zaciekawiona, co się stało, weszła z izby gościnnej do kuchni. W tem samem okamgnieniu Tomasz poprosił panią młynarzową do tańca, a pan ojciec, roztańczywszy się na dobre, wyprowadził panią Proszkową, i tak pewną chwilę tańczyła starszyzna.
Babunia się zaś potem z pana ojca naśmiewała.
Tyle co „długa noc“ minęła, nadszedł kiermasz w młynie. Pan ojciec zabił tucznego wieprza i zaprosił przyjacieli z „Starego Bielidła“ i pana leśniczego na smażone kiszki. Pan ojciec posłał po gości sanki.
Kilka dni później była uczta u leśniczego, na samym końcu u Proszków.
Potem nadszedł dzień św. Doroty. Królem Dyoklecyanem był Kudrnów Wacław, panną Dorotą tegóż siostra Lida, dwoma dworzanami, sędzią, katem i tegóż pomocnikami byli chłopcy z Żernowa. Pomocnicy i dworzanie nieśli worki na podarunki. W pobliżu domu Proszków była długa ślizgawka, przy której się aktorzy zatrzymali, aby ślizgania spróbować. Dorota panna musiała im się zdala przyglądać, trzęsąc się od dotkliwego zimna na całem ciele. Nawoływała wprawdzie do odejścia, lecz głos jej ginął wpośród radosnych okrzyków ślizgających się chłopaków, którzy się i śniegiem rzucali, gdy jeden o drugiego na lodzie zawadził.
Nareszcie doszli do „Starego Bielidła“, gdzie ich psy przywitały strasznem szczekaniem, a dzieci okrzykiem radości. Ustawili się około pieca, uporządkowali swe ubrania i złożyli worki na ziemię.
Kostyumy ich były proste: Panna Dorota była w butach swego braciszka, w katunowych białych szatach, pożyczanych od Andzi, na szyi miała korale, a zamiast welonu, miała białą chustkę od matki, na głowie papierową koronę. — Chłopcom zwieszały się na codziennych ubraniach białe koszule, w pas mieli różnobarwne chustki przewiązane, na głowach zaś czapki z papieru. Dyoklecyan miał także koronę na głowie, z ramion mu spadał długi płaszcz, — był to matki niedzielny fartuch w kwiaty.

Gdy się aktorzy trochę ogrzali, ustawili się w pośrodku izby i rozpoczęli przedstawienie, które dzieci wprawdzie co rok widziały, ale co rok się na nie szczerze cieszyły. Gdy nareszcie król Dyoklecyan, poganin, Dorotę, niewinną pannę i chrześciankę zasądził na śmierć przez kata, porwali ją pomocnicy i zaprowadzili na miejsce stracenia. Kat stał w groźnej postawie z obnażonym mieczem, a gdy panna Dorota stawała przed nim, krzyknął strasznym głosem:

„Doroto panno, klękaj!
Mego miecza się nie lękaj,
Skłoń twą głowę jak przystoi,
Zetnę ci ją, jak kat w zbroi!

Dorota panna uklękła, skłoniła głowę, a kat ściął jej groźnym zamachem papierową koronę z głowy.
Potem się aktorzy ukłonili, Dorota panna wsadziła koronę na głowę i odeszła ku piecu.
— Widzicie, jak dzieci dobrze wiersze umieją, aż miło słuchać! — odezwała się służąca Urszula.
I Babunia miała dla nich słowa szczerego uznania.
Odebrawszy hojne podarki, aktorzy odeszli.
Przed „Starem Bielidłem“ zatrzymali się małą chwilkę, aby zobaczyć, co dostali.
Co było można zjeść, król natychmiast pomiędzy swych ludzi rozdzielił, pieniądze zaś wziął do swej kieszeni; bo jako przedsiębiorca całej wyprawy miał do tego prawo, zwłaszcza, że i wydatki wszelkie i odpowiedzialność był wziął sam na siebie.
Po takim sprawiedliwym podziale, puścili się aktorzy w drogę do Ryzenburka.
Dzieci w „Starem Bielidle“ powtarzały przez dni kilka wiersze i odgrywały „Dorotę pannę“. — Tylko matka nie mogła ich pojąć, że im się takie głupstwo podobało.
Nadeszły „ostatki“. W niedzielę zajechały z miasta piękne sanki z dzwonkami przed „Stare Bielidło“. Dzwonki przy każdem poruszeniu się koni tak silnie dzwoniły, że wrona, zimowy gość w Proszkowem podwórzu, ze strachu uleciała na wysoki jarząb, a kury i wróble z wielkiem zdziwieniem i przerażeniem w około spoglądały, myśląc zapewne:
— Co to jest? Czy po króla jadą?
Przyjechali po Proszków na „mięsopust” do kumotra Stanickiego. Babunia tam dotąd nigdy nie chciała jechać, wymawiając się:
— Takie państwo, to nie dla mnie; ja zostanę w domu.
Staniccy byli zacni ludzie, lecz ponieważ mieli gościniec, zjeżdżało się do nich w „mięsopust” dużo gości, nawet kilka mil od miasteczka mieszkający przybywali. W tak licznem towarzystwie nie czuła się skromna Babunia swobodną.
Proszkowie wrócili z „mięsopustu“ późno wieczorem. Dzieci przyniosły Babuni „wysługę“ od Stanickich, chwaliły huczną muzykę, jaką tam słyszały i opowiadały o gościach, jakich poznały.
— Kogóż takiego? — zapytała Babunia.
— Kupca Włocha, który do nas jeździ i nas zawsze figami częstuje. Nie bylibyście go wcale poznali, bo nie był taki brudny, jaki tu do nas przyjeżdża; był wystrojony jak książe pan i miał złoty łańcuszek przy zegarku.
— Czego dużo jest, w tem snadno pływać! — rzekła Babunia; — a zresztą, — dodała staruszka, — wy także nie idziecie pomiędzy ludzi w tem samem ubraniu, w którem się w domu walacie. Człowiek winien chodzić w czystem ubraniu, gdy mu na to starczy.
— Ale ten dopiero musi być bogaty, nie prawda? — pytały dzieci dalej.
— Nie wiem; nie patrzałam w jego skrzynkę, lecz być może, że tak jest, bo z niego dobry kupiec.
W dzień po „mięsopuście“ przyszły maski z samym „mięsopustym“ na czele, który był grochowiną owiązany i miał wygląd niedźwiedzia.
W każdej chałupie urywały kobiety z tejże grochowiny po garści i kładły później przy sadzeniu jaj gęsiom w gniazda, aby dobrze siedziały.
Mięsopust minął i stał się koniec wszelkim zimowym zabawom i rozrywkom.
Babunia śpiewała „gorzkie żale“, opowiadała dzieciom żywot Chrystusa Pana, a w pierwszą niedzielę postu ubrała się w żałobę.
Dni stawały się dłuższe, słońce było cieplejsze, łagodny wiatr lizał śnieg na polach.
Kury gdakały wesoło w podwórzu, a gdy się gospodynie spotkały, mówiły o sadzeniu jaj i zasiewie lnu.
Gospodarze naprawiali pługi i brony.
Gdy rano pan ojciec tamę dojrzał i chciał wstąpić na chwilę do „Starego Bielidła“, aby z Babunią „słówko pomówić“, nie mógł prostą drogą przejść, bo lód puszczał na rzece i kawał za kawałem „płynął w świat”, jak mawiał pan ojciec.
Minęła niedziela „Oculi“, minął potem znów tydzień jednostajnego życia w „Starem Bielidle“, Lecz z początkiem następnego tygodnia dzieci cieszyły się znów na przyszłą niedzielę i gdy tylko ranek niedzielny zawitał, biegały wesoło w podwórzu, czyniąc różne przygotowania, bo po południu miały „wynosić śmierć“; dziewczynki zaś radośnie wołały:
— Dziś jest nasza kolenda!
Dziewczyny zgromadziły się po południu w młynie, aby „ustroić śmierć“. Celinka zrobiła ze słomy wielką lalkę, każde z dziewcząt ofiarowało coś ze swej odzieży, aby lalkę ustroić, bo im piękniejsza Marzana[2] była, tem większa chluba dla dziewcząt. Ustrojoną Marzanę wzięły dwie dziewczyny pod pachy, reszta młodzieży ustawiła się parami za niemi, i tak idąc z młyna do rzeki, śpiewali:

„Śmierć niesiemy ze wsi
Nowe lato do wsi!

Starsza młodzież szła opodal za niemi, chłopcy wyśmiewali się z ustrojonej lalki i chcieli Marzanie zerwać czepiec z głowy, lecz dziewczynki na to nie zezwoliły. Stanąwszy przy rzece, czemprędzej rozebrały śmierć i cisnęły słomianą lalkę z wielkim krzykiem w wodę. Potem zgromadzona młodzież obojga płci zaśpiewała:

„Płynie śmierć po wodzie,
Lato do nas idzie!
Kraszonymi jajkami,
Słodkimi kołaczkami
Gościć je będziemy”.

A potem dziewczynki same zanuciły:

„Lato, lato, lato,
Gdzieś tak długo było?

U studzienki, u wody,
Myło ręce i nogi!
Fiołek, ani róża kwitnąć nie może,
Póki ich Pan Bóg nie wspomoże!”

Nareszcie sami chłopcy tak się chórem odezwali:

„Swięty Piotrze z nieba,
Daj wina i chleba,
Abyśmy się napili,
Pana Boga chwalili!“

— Chodźcie, chodźcie, kolendziarze! — zawołała pani Proszkowa, — wina wam nie dam, ale może co innego dla rozweselenia.
Młodzież weszła do izby, a Krystyna i starsze znajomki, śpiewając i żartując, podążyły za niemi do „Starego Bielidła“.
W palmową niedzielę rano pobiegła Baśka nad rzekę po „kotki“, które kwitły w sam czas, jakoby wiedziały, że ich właśnie potrzeba, i zabrała je z sobą do kościoła, gdzie je ksiądz podczas sumy poświęcił.
W wielką środę wyniosła Babunia kołowrotek na górę, co widząc Adelka, zawołała:
— Szkoda! kołowrotek wędruje na strych, Babunia będzie prząść na wrzecionku!
— Da Pan Bóg dożyć zimy, to zniesiemy znów kołowrotek do izby, — rzekła Babunia.
W wielki czwartek wiedziały dzieci, że nie dostaną niczego innego na śniadanie, jak „judaszki“[3] z miodem.
W „Starem Bielidle“ nie było wprawdzie pszczół, ale ile razy pan ojciec zaglądał do swoich uli, tyle razy przysyłał plaster miodu do państwa Proszków. Pan ojciec był zawołanym pszczelarzem i miał dużą pasiekę; przyobiecał także pani Proszkowej jeden rój, bo nieraz słyszał od Babuni, żeby sobie staruszka niczego więcej nie życzyła, jak pszczół.
— Człowiekowi weselej na sercu, — mawiała Babunia, — gdy widzi, jak pszczoły bezustannie opuszczają ule i bezustannie wracają z pól i drzew, niezmordowane nigdy w pracy.
— Baśko, wstawaj! Słońce już wschodzi! — budziła Babunia w wielki czwartek rano wnuczkę, klepiąc dziewczynę z lekka po plecach.
Baśka miała lekki sen, więc zaraz się obudziła, a spostrzegłszy Babunię przy łóżku, przypomniała sobie, że wczoraj wieczorem była prosiła staruszkę, aby ją obudziła na ranne nabożeństwo. Podniosła się więc czemprędzej, ubrała w sukienkę, zarzuciła chustkę i poszła z Babunią do kościoła. Urszulę i Elźbietę także staruszka obudziła.
— Dzieci niech śpią, bo jeszcze tego nie rozumieją, zmówimy za nie „Ojcze nasz“, — rzekła Babunia.
— Jak tylko drzwi u sieni zaskrzypiały, wnet się odezwał drób i cały dobytek, psy wyskoczyły z bud. Babunia psy odpędziła, a do reszty dobytku rzekła:
— Miejcie cierpliwość, aż wrócimy z kościoła.
Baśka umyła sobie, jak Babunia rozkazała, twarz w potoku i potem udały się niewiasty na wgórze, aby tam zmówić dziewięć „Ojcze nasz“ i „Zdrowaś“ i prosić Pana Boga o czystość ciała, jak to było zwyczajem, przez rok następny.
Staruszka uklękła, złożyła wychudłe ręce do rzewnej modlitwy, zwróciła spokojne oczy pełne wiary na wschód, gorejący od rannej zorzy.
Baśka klęczała obok staruszki, świeża, rumiana, jak pączek róży. I ona się chwilę modliła nabożnie, ale potem jej jasne, wesołe oczy zwróciły się na lasy, łąki i góry. Brudne fale rzeki płynęły leniwie w dolinę, unosząc ze sobą kawały lodu i śniegu; w przerwach podgórza bielał jeszcze śnieg, ale tu i tam zieleniła się trawa, kwitły wczesne gęsie kwiatki, drzewa i krzaki puszczały, cała przyroda budziła się radośnie do nowego życia. Czerwone zorze zbladły na firmamencie, na wierzchołkach gór zabłysnęły złote promienie słońca, które się coraz wyżej wzbijało, aż się nareszcie pokazało w całej swej piękności i rozlało światło po całej przestrzeni. Przeciwległe wzgórze było jeszcze w pomroku zatopione; nad tamą opadała mgła niżej, coraz niżej, z ponad której było widać obok piły klęczące dziewczyny pilarza.
— Patrzcie, Babuniu, jak pięknie słońce wschodzi, — zawołała Baśka, cała pogrążona w przecudne zjawisko natury.
— Gdybyśmy teraz klęczały na Śnieżniku! — dodała dziewczyna.
— Jeżeli się chcesz rzewnie do Pana Boga modlić, możesz to wszędzie uczynić, bo ziemia jest wszędzie piękna, — rzekła Babunia, żegnając się krzyżem św. i podnosząc się z ziemi.
Niewiasty spojrzały wokoło siebie i spostrzegły na najwyższym wierzchołku wzgórza Wikcię, opartą o drzewo. Czarne jak krucze skrzydło włosy, zwilżone rosą, zwieszały się na twarz obłąkanej, odzież miała podartą, szyję i piersi obnażone, czarne oczy, żarzące się dziwnym ogniem wlepiła w słońce, w ręce trzymała kwitnący pierwiosnek. Babuni nie zauważyła.
— Patrzcie! Gdzież ona ten kwiat znalazła? — zapytała Baśka,
— Może gdzie na wierzchach gór, wszak tam błądzi po każdym kącie! — odpowiedziała Babunia.
— Poproszę ją o kwiat! — rzekła Baśka i pobiegła na wzgórze.
Wtem się Wikcia z zamyślenia obudziła i chciała prędko odejść, lecz gdy Baśka zawołała:
— Wikcio, proszę cię, daj mi ten kwiatek, — zatrzymała się nagle, spuściła oczy na ziemię i nie mówiąc słowa, podała kwiatek dziewczynie. Potem wstrząsła się, jakby ją coś ukłuło, i prędka jak strzała pobiegła w dolinę.
Baśka wróciła do Babuni.
— Nie była już dawno u nas, — odezwała się Babunia.
— Wczoraj, gdy byliście w kościele, przyszła do nas; mamusia jej dała bochenek chleba i jeden kołaczek, — rzekła Baśka.
— Teraz będzie biednej lepiej w lesie, ale Bóg wie, ta niewiasta nie ma czucia. Całą zimę chodzi w lekkiem ubraniu i boso. Wszak zostawały po niej krwawe ślady na śniegu, a szła dalej, jakby nigdy nic. Jak chętnieby jej pani kumotra w leśnicy dała codzień ciepłego jedzenia do syta, ale nie przyjmie niczego innego jak kawałek chleba. Nieszczęsne stworzenie!
— Z pewnością jej w jaskini nie jest wcale zimno, Babuniu, inaczejby gdzieindziej schroniska szukała. Wszak my już często prosiły, ażeby u nas została, — rzekła Baśka.
— Pan leśniczy mówił, że w takich podziemnych dziurach jest w zimie ciepło, a ponieważ Wikcia nigdy nie przyjdzie do ogrzanego pokoju, nie odczuwa zimna tak jak my. Są w tem rządy Boskie; On daje aniołów stróżów dzieciom, aby je strzegły od wszelkiego złego, a i Wikcia jest Jego dzieckiem, — rzekła Babunia, wchodząc do mieszkania.
W inne dni roku rozlegał się na „Anioł Pański“ w południe i wieczór dzwonek w kaplicy na żernowskieim wzgórzu, lecz dzisiaj wybiegli Janek i Wilemek z terkotkami w podwórze i tak terkotali, że wróble z dachu spłoszyli.
Po południu wybrała się Babunia z dziećmi do miasteczka do „Bożego grobu“ i wstąpiła po drodze do młyna po panią matkę i Andzię.
Pani matka zaprowadziła Babunię do komory i pokazała staruszce pełną słomiankę kraszonych jaj dla kolendziarzy, cały rząd kołaczy i tucznego baranka. Potem dała pani matka dzieciom po małym kołaczku, lecz pominęła Babunię, wiedząc dobrze, że staruszka nie brała nic w usta od pierwszego śniadania w wielki czwartek aż do wieczerzy po zmartwychwstaniu.
Pani matka wprawdzie także pościła w wielki piątek, lecz stanowczo twierdziła, żeby tak ściśle pościć jak Babunia nie była w stanie.
— Niech każdy pości jak mu sumienie nakazuje, pani matko, — mawiała Babunia, — ja bowiem myślę tak:
— Gdy ma być post, niech będzie post!
Obejrzawszy wszystko dokładnie, wychwalała Babunia sztukę pani matki, i w końcu rzekła:
— My się jutro do pieczenia zabierzemy, przygotowałyśmy już wszystko; dzisiejszy zaś dzień poświęcamy modlitwie.
Tego zwyczaju trzymano się w „Starem Bielidle“, gdzie słowo Babuni było święte. Za to we wielką sobotę był tam już od wczesnego rana ruch jak na pragskim moście: w izbie, kuchni, podwórzu, przy piecu, wszędzie spotykało się pilne ręce, a do którejkolwiek z niewiast dzieci się ze swojemi potrzebami zwracały, każda się skarżyła, że nie ma czasu, że nie wie, gdzie jej głowa stoi; nawet Baśka miała tyle pracy, że zapomniała jedno przez drugie.
Lecz pod wieczór było po wszelkiej robocie, a Babunia, pani Proszkowa i Baśka wybrały się do kościoła na zmartwychwstanie.
Kościół był rzęsiście oświetlony i przepełniony nabożnym ludem.
Gdy cała gmina zaśpiewała potężnym głosem: „Chrystus zmartwychwstał! Alleluja!“ opanowało Baśkę tak gwałtowne uczucie radości, że ją mocą pchało z kościoła w szeroką dolinę, aby wykrzykiwać z radości, która jej serce przepełniała. I błogie jakieś rozrzewnienie trzymało przez cały wieczór w swej mocy dziewczynę, która na „Dobra noc!“ padła Babuni na szyję i cicho płakać zaczęła.
— Co tobie jest? Dla czego płaczesz? — zapytała Babunia.
— Nic mi nie jest, Babuniu; czuję taką radość, że muszę płakać, — odpowiedziała Baśka.
Staruszka schyliła się i pocałowała ją w czoło, nie mówiąc słowa.
Wszak znała swoją Baśkę!
W pierwsze święto wielkanocne zabrała Babunia ze sobą do kościoła kołacze, wino i jaja, aby uzyskać ich poświęcenie. Wróciwszy do domu, podzieliła święconem każdego z domowników i poczęstowała święconem winem. Resztki i okruchy święconego przeznaczyła dla drobiu i dobytku jak w wigilią Bożego Narodzenia, aby się zwierzęta trzymały domu i dawały hojny pożytek.
W poniedziałek wielkanocny miały niewiasty zły dzień, bo nań przypadał dyngus i kolenda.
Tyle, co w „Starem Bielidle“ wstali, a już się odezwał głos za drzwiami:
— Jestem mały kolendziarek itd. i naraz zapukał ktoś w drzwi. Baśka poszła otworzyć, ale otwierała ostrożnie, bo mogli to być chłopcy, a było wiadomem, że nikt ze znajomych nie oszczędzał rózgi. Lecz był to pan ojciec z młyna; stawił się najpierwszy ze wszystkich.
Przyszedł jak święty, winszował „szczęśliwych i wesołych świąt”, a pod kabatem miał schowaną rózgę wierzbową, którą nagle wyciągnął i zaczął okładać niewiasty co nie miara. Dostały wszystkie swoje; nie pominął ani gospodyni domu, ani Adelki, ani Babuni, uderzając wszystkie po fałdach, aby je „pchły nie szczypały!“
Za to otrzymał pan ojciec jak każdy inny kolendziarz jajko i jabłko.
— A wy chłopcy, jakieście kolendowali? — zapytał pan ojciec.
— To mi ładni bracia! Inny raz nie chcą się z łóżka ruszyć, ale dzisiaj, tyle com wstała, już byli na nogach i w izbie, aby mnie rózgą chłostać, — skarżyła się Baśka, a pan ojciec i chłopcy się śmiali i zacierali ręce z radości.
Później przyszedł pan leśniczy, Mila i Tomasz; krótko mówiąc: nie było spokoju przez cały dzień.




  1. Mięszanka = suszone owoce.
  2. Marzana czyli śmierć w słowiańskiej mitologii.
  3. Kołaczki z miodem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Božena Němcová i tłumacza: Paweł Rybok.