Babunia (Němcová, 1927)/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Božena Němcová
Tytuł Babunia
Rozdział XVII
Wydawca Księgarnia Ludwika Fiszera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia A. Dittmann
Miejsce wyd. Łódź, Katowice
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Babička
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

Ranek był skwarny. Młodzi i starzy pracowali w polu, żeby można było zwieźć przynajmniej to, co już było zżęte. Gospodarze musieli pracować nieraz do późnej nocy, żeby obrobić wszystko na swojem i na pańskiem. Słońce piekło jak żywy ogień, a pod jego gorącemi promieniami ziemia aż pękała. Powietrze było duszne i gorące, kwiaty więdły, ptaki latały przy samej ziemi, zwierzęta szukały cienia. Od samego ranka pokazywały się na niebie obłoczki, zrazu niewielkie, szare i białe, porozrzucane tu i owdzie, ale im dalej ku południowi, tem więcej ich było, gromadziły się w duże chmury i smugi coraz ciemniejsze. W południe całe niebo na zachodzie było zakryte ciężkiemi czarnemi chmurami, zbliżającemi się coraz bardziej ku słońcu. Żeńcy ze strachem spoglądali ku niebu. Chociaż padali ze zmęczenia, każdy robił co mógł, nie oglądając się, czy pisarz pilnuje, czy nie. Miał on w zwyczaju wymyślać i krzyczeć, często bez potrzeby, żeby ludziom pokazać swoją władzę i nakazać szacunek dla swej osóbki.
Babunia siedziała na zaprożu. Z niepokojem spoglądała na chmury, które stały już nad samym domem. Chłopcy z Adelką bawili się za domem, ale było im tak gorąco, że najchętniej byliby się porozbierali i powskakiwali do strugi, gdyby im babunia na to była pozwoliła. Adelka, zawsze wesoła, szczebiotliwa i ruchliwa jak sikorka, poziewała i nie miała ochoty do zabawy, aż wreszcie przykucnęła pod drzewem i zasnęła. Babunia także czuła ciężar na powiekach. Jaskółki latały nisko, nawet chowały się po gniazdach; pająk, na którego babunia rano patrzyła, jak omotywał i dusił muchy, schował się w pajęczynie; drób wystawał po podwórzu gromadkami, psy leżały u nóg babuni i wywieszając języki oddychały szybko, jakby były zziajane po długim biegu. Drzewa stały nieruchome i ani jeden listek nie poruszył się na nich.
Pan Proszek z żoną wrócili z zamku. — Ludzie kochani, nadciąga straszna burza; czy wszyscy w domu? — pytała pani Teresa już zdaleka. Sprzątano płótno z bielnika, drób, dzieci, wszystko spędzano i zbierano pod strzechę, i zabezpieczano przed deszczem, co trzeba było zabezpieczyć. Babunia położyła na stole chleb, przygotowała gromnicę, okna pozamykała. Świat struchlał, słońce zniknęło za chmurami. Pan Proszek stał na szosie i rozglądał się dokoła. W lesie pod drzewem ujrzał stojącą Wiktę. Wtem zawiał ostry wiatr, ozwał się głęboki grzmot i po czarnych chmurach przeleciała błyskawica. — Mój Boże — przestraszył się pan Proszek —, ta biedaczka stoi pod drzewem! — Zaczął jej dawać znaki i wołać, żeby się od drzewa oddaliła. Ale Wikta przy każdej błyskawicy klaskała w dłonie i śmiejąc się, nawet na pana Proszka nie spojrzała. Zaczynały padać grube krople deszczu, błyskawica za błyskawicą zjeżdżała po czarnych chmurach, pioruny huczały groźnie, burza rozszalała się z całą wściekłością. Pan Proszek wszedł do mieszkania. Babunia zapaliła była gromnicę i odmawiała pacierze razem z dziećmi, które bladły przy każdej błyskawicy i huku pioruna. Pan Proszek chodził od okna do okna wyglądając na świat. Lało się jak z cebra, niebo zdawało się być ustawicznie otwartem, błyskawica leciała za błyskawicą, piorun bił za piorunem, jakby się w powietrzu rozpętały wszystkie furje. Przez chwilę było cicho, ale nagle sino-żółty blask zamigotał przed oknami, błyskawica skrzyżowała się na niebie wdłuż i w poprzek i buch-buch! — uderzył piorun tuż-tuż nad domem. Babunia chciała rzec: — A słowo ciałem się stało! — ale nie wydobyła głosu; pani Proszkowa oparła się o stół, pan Proszek zbladł, Urzula i Bietka padły na kolana, dzieci się rozpłakały. Burza ochłonęła nagle, jakby tem uderzeniem pioruna była wyrzuciła z siebie resztę wściekłości. Coraz słabiej odzywał się łoskot grzmotu, chmury się rozchodziły, przejaśniało się, a miejscami ukazywało się błękitne niebo. Błyskawice były coraz niklejsze, deszcz malał, burza mijała.
Jakże się wszystko zmieniło na świecie! Ziemia jakby jeszcze omdlała, odpoczywa i zdaje się drżeć, ale słońce już na nią spogląda okiem jasnem, chociaż jeszcze wilgotnem! Tu i owdzie widać jeszcze chmurkę, ostatni ślad burzliwego zamętu. Trawa, kwiecie, wszystko jest takie, jakby było do ziemi przybite, na drogach płyną strużki wody albo stoją kałuże, w potoku woda jest mętna, drzewa strząsają z siebie tysiące kropel, błyszczących na ich zielonem listowiu. Ptaszkowie już znowu polatują wesoło, gęsi i kaczki cieszą się z wielkiego mnóstwa kałuż i strużek, kurki uganiają się za owadami, których po burzy wyroiło się mnóstwo, pająk wylazł z ukrycia, wszystkie istoty żywe zaczynają oddawać się nowym radościom życia, zmagać się z sobą, pokonywać się wzajemnie.
Pan Proszek wyszedł na dwór, obszedł dom dookoła i nagle stanął zaskoczony niespodziewanym widokiem. Stara grusza, która konarami swemi od niepamiętnych lat osłaniała strzechę domu, została piorunem rozdarta! Połowa jej leżała na strzesze, połowa bezwładnie zwisała ku ziemi. Już od wielu lat nie rodziła ta stara dzika grusza, a i dawniej owoc jej nie bywał nigdy osobliwy, ale wszyscy ją lubili, bo od wiosny do jesieni stroiła strzechę zielenią.
Na polach ulewa narobiła także dużo szkody, ale i tak ludzie byli radzi, że nie jest tak źle, bo więcej szkody byłby narobił grad. Po południu już znowu ścieżki były suche, pan młynarz szedł ku stawidłom, jak zwykle w pantoflach; babunia spotkała go, gdy szła na zamek. Mówił, że ulewa wyrządziła mu trochę szkody w owocu, poczęstował babunię tabaką, zapytał, dokąd idzie, a gdy mu odpowiedziała, że do księżnej, poszedł w swoją stronę, a babunia w swoją.
Pan Leupold musiał niezawodnie dostać rozkaz, żeby babunię i zaraz zaprowadził do księżnej, bo bez jakichkolwiek rozmyślań i ociągań otworzył przed nią drzwi salonu, jak tylko się pokazała w przedsionku. W salonie siedziała księżna, a prócz niej nie było tam nikogo. Na zaproszenie księżnej babunia usiadła koło niej.
— Twoja serdeczna szczerość i otwartość jest mi bardzo miłą i mam nadzieję, babuniu, że odpowiesz mi z całem zaufaniem na pytania, które ci zadam — zaczęła pani księżna.
— Jakżeby mogło być inaczej! — odpowiedziała babunia nie domyślając się nawet, o co księżnej chodzi. — Niech pani księżna pyta, chętnie odpowiem.
— Powiedziałaś wczoraj, że jak hrabianka przybędzie do rodzinnego swego kraju i ujrzy to, co jej sercu miłe, to twarz jej znowuż się zarumieni. Powiedziałaś to z takim naciskiem, aż się nad tem zastanowiłam. Czy mi się tylko zdawało, czy też powiedziałaś to rozmyślnie.
Mówiąc to, księżna spoglądała na staruszkę bardzo uważnie, ale babunia nie zmieszała się bynajmniej. Przez chwilę namyślała się, jak odpowiedzieć, a potem rzekła szczerze:
— Powiedziałam to rozmyślnie; co było na sercu, to i na języku. Chciałam pani księżnej coś podpowiedzieć, bo czasem słowo powiedziane w porę bywa bardzo szczęśliwe i przynosi korzyść.
— Czy hrabianka powiedziała ci coś takiego?
— Uchowaj Boże! Panienka nie należy do tych, co to łzy mają na pokaz, ale kto sam wiele zaznał, ten wiele rozumie. Niezawsze udaje się ukryć, co jest na dnie serca. Sama się wszystkiego domyśliłam.
— Czegóż się domyśliłaś, coś słyszała? Powiedz mi o tem, bo pytam nie przez ciekawość, ale przez troskę o swoje dziecię, które kocham jak własne. Muszę więc wiedzieć o niej wszystko — mówiła księżna z rosnącym niepokojem.
— Mogę śmiało powiedzieć, com słyszała, bo w tem niema nic złego, anim się nikomu zawierzyć nie musiała na milczenie — rzekła staruszka i opowiedziała, co słyszała o zaręczynach i chorobie hrabianki. — Za jedną myślą idzie druga, a na co człowiek spojrzy zbliska, to wydaje się innem, niżby się widziało zdaleka. Tak więc, pani księżno, i to mi przyszło do głowy, że panienka niechętnie wyszłaby za tego pana hrabiego, a jeśli może nic nie mówiła, to tylko przez wzgląd na panią księżnę. Wczoraj spoglądałam na hrabiankę i byłabym nad nią płakała, tak mi jej było żal. Oglądałyśmy te ładne obrazki, co je malowała — aż dziwno jakie ładne! — i wpadł mi do ręki obrazek, który, jak mi panienka powiedziała, namalował jej nauczyciel i ofiarował go jej. Pytałam się — stary człowiek wszystkiego ciekawy — czy ten ładny pan na obrazku jest właśnie tym nauczycielem, nie odpowiedziała mi nic, tylko się zaczerwieniła jak róża i zaraz wstała, ale oczy jej zwilgły. Nie trzeba mi było o nic pytać, a pani księżna sama najlepiej będzie wiedziała, czy stara babka ma rację.
Księżna wstała, przechadzała się po pokoju i mówiła jakby do samej siebie: — Nic nigdy nie zauważyłam. Zawsze taka wesoła, powolna. I nigdy o nim nie mówiła.
— Bo to, proszę pani — ozwała się babunia na to głośne myślenie, — nie wszyscy ludzie są jednacy. Niektóry człowiek czułby się nieszczęśliwy, gdyby każdej radości i każdej żałości nie mógł natychmiast opowiedzieć całemu światu; inny znowuż przez całe życie chowa wszystkie swoje tajemnice w głębi serca i zabiera je z sobą do grobu. Takich ludzi trudno jest skłonić do zwierzeń, ale z miłości rodzi się miłość. Czasem zdaje mi się, że z ludźmi jest tak, jak z roślinkami. Niektórą znajdę wszędzie, przy każdej miedzy, na każdej łące, daleko jej szukać nie trzeba. Po inną trzeba chodzić do cienistego boru, doszukiwać się jej między listkami innych roślin, a nieraz trzeba wdrapywać się na wzgórza, zaglądać między kamienie, nie lękać się cierni i głogów, które drogę do niej zagradzają. Ale zato roślinka wynagradza stokrotnie. Ziolarka, co nam zioła górskie przynosi, powiada zawsze, jak nam daje pachnący mech: „Dużo zachodu, zanim się go znajdzie, ale jest wdzięczny.“ Bo ten mech pachnie jak fijołki, a ten zapach przypomina człowiekowi wiosnę w zimie. Przepraszam, pani księżno, że ja zawsze zbijam się z drogi. Chciałam tylko jeszcze powiedzieć, że panienka dawniej była może wesoła, bo miała nadzieję, a dopiero teraz, kiedy nadzieję straciła, w całej pełni poznaje swoją miłość. Bywa tak, że nawet nie wiemy, co posiadamy, i oczy otwierają się nam dopiero wówczas, gdy posiadane tracimy.
— Dziękuję ci za szczerość, babuniu — rzekła księżna. — Czy ja na niej zyskam, tego nie wiem, ale chodzi mi jedynie o to, żeby ona była szczęśliwa. Tobie będzie miała do zawdzięczenia swoje szczęście, bo ja sama nie byłabym się niczego domyśliła. Nie będę cię dłużej zatrzymywała. Jutro chce hrabianka zacząć malowanie twego portretu, przyjdź więc na zamek razem z wnuczkami.
Księżna pożegnała się z babunią, która wracała do domu z błogą świadomością, że życzliwem słowem przyczyniła się do uszczęśliwienia człowieka.
Zbliżając się ku domowi, spotkała się babunia ze strzelcem. Był wzburzony i szedł szybkim krokiem. — Wiecie, babuniu, co się stało? — pytał głosem wzruszonym.
— Nie straszcie mnie, panie strzelcze, i mówcie prędzej.
— Wiktę zabił piorun!
Babunia złożyła ręce i przez chwilę nie mogła nawet przemówić, a z oczu spłynęły jej dwie łzy, duże jak groch. — Bóg ją kochał, niechaj odpoczywa w pokoju! — rzekła szeptem.
— Miała lekką śmierć — rzekł strzelec.
Wtem wyszedł na dwór pan Proszek z żoną i dziećmi, a słysząc od strzelca co się stało, byli wszyscy przez długą chwilę jak zdrętwiali. — Już przed burzą ogarniał mnie niepokój o nią, kiedy ją widziałem pod drzewem. Wołałem, dawałem znaki, ale tylko się śmiała. Widziałem ją więc po raz ostatni — westchnął pan Proszek — niech odpoczywa w pokoju!
— A kto ją znalazł? — pytano.
— Wyszedłem — mówił strzelec, — po burzy, żeby zobaczyć, czy burza zrobiła dużo szkody. Zaszedłem na wzgórze aż do tych zrosłych jodeł, co stoją przed jaskińką Wikty, patrzę, a tam leży coś pod gałęziami. Wołam — nic. Spoglądam w górę, skąd się mogły wziąć te gałęzie i widzę, że obie jodły jakby ścięło. Odgarnąłem gałęzie, a pod niemi leżała Wikta. Poruszyłem ją, ale była już zimna. Od ramienia aż do nogi po lewej stronie ubranie spalone. Najwidoczniej cieszyła się z burzy jak zawsze, bo śmiała się do każdej błyskawicy, wbiegła na wierzchołek wzgórza, skąd zpod jodeł roztacza się ładny widok, i tam zaskoczyła ją śmierć.
— Tak jak naszą gruszę — westchnęła babunia. — A gdzie jej zwłoki?
— Kazałem je zanieść do leśniczówki, bo to najbliżej. Pogrzebem zajmę się sam, chociaż krewni jej sprzeciwiają się temu. Byłem w Żernowie i zawiadomiłem o wypadku. Nawet nie myślałem, że ją tak rychło stracimy. Będzie mi po niej tęskno — rzekł strzelec.
Wtem z Żernowa ozwał się głos dzwonu. Przeżegnali się i odmawiali pacierz. Było to podzwonne dla Wikty.
— Pójdziemy ją zobaczyć — prosiły dzieci babunię i rodziców.
— Przyjdźcie dopiero jutro, gdy będzie ubrana i ułożona w trumnie — rzekł strzelec, pożegnał się i odszedł smutny.
— Już Wikta nie będzie do nas przychodziła i nie będzie śpiewała nad upustem, bo już jest w niebie — mówiły dzieci, rozchodząc się za swojemi sprawami. Tak były przejęte otrzymaną wiadomością, że nawet nie zapytały babunię o hrabiankę.
— Zaiste, że jest w niebie — przyświadczyła babunia, — bo na ziemi nacierpiała się, biedaczka, dość.
Wiadomość o śmierci Wikty rozniosła się po całej dolince w okamgnieniu. Wszyscy Wiktę znali i wszyscy jej współczuli, więc z duszy życzyli jej wiecznego odpocznienia. Mówili sobie też o tem, że miała śmierć lekką i taką, jaką Bóg mało komu posyła. Dawniej mówiono o Wikcie ze współczuciem, teraz mówiono o niej z uczuciem szacunku.
Gdy nazajutrz poszła babunia na zamek, gdzie miała ją hrabianka portretować, pani księżna sama zaczęła mówić o Wikcie. Hrabianka słysząc, że bardzo ją kochano w leśniczówce i w Starym Bielniku, obiecała, że przerysuje ten obrazek, na którym Wikta stoi pod drzewem, jeden dla strzelców a jeden dla państwa Proszków.
— Wszystkich was chciałaby rozradować, zanim odjedzie, a najchętniej zabrałaby was wszystkich z sobą — śmiała się pani księżna.
— Bo i gdzież lepiej, jak nie między ludźmi, którzy nas kochają? I któraż radość jest większa, jeśli nie radość czynienia innym dobrze — pytała babunia.
Dzieci cieszyły się ogromnie, że będą przez hrabiankę odmalowane — o tem, że Hortensja będzie malowała babunię, nikt nie wiedział — cieszyły się też, że im panienka obiecała ładne podarki, jeśli będą grzeczne, i siedziały jak trusie. Babunia przypatrywała się z zaciekawieniem, jak z pod zręcznego pendzla hrabianki wyłaniały się rysy jej miłych wnucząt, i sama napominała dzieci, aby siedziały spokojnie, gdy zaczynały wiercić się i odwracać. — Siedź, Janku, spokojnie i nie bujaj nogami, żeby panienka trafiła w sam raz! A ty, Basiu, nie ruszaj nosem jak królik, bo wyglądałabyś okropnie! Wilusiu, siedź cicho i nie podnoś ciągle ramion, jak gęś skrzydła, gdy jej wyleci pióro! — Kiedy zaś Adelka zapomniała się tak dalece, że nawet paluszek do ust wetknęła, babunia przywstydziła ją i napomniała: — Wstydź się, Adelko, taka już duża panna jesteś, że mogłabyś sobie chleba sama ukrajać, a takie rzeczy robisz! Muszę ja ci kiedy na ten paluszek pieprzu nasypać.
Hrabianka miała dużo uciechy przy tem malowaniu i nieraz się musiała pośmiać z dzieci. Z dnia na dzień była weselsza i coraz różowiejszą miała cerę. Babunia mówiła, że panienka jest podobna nie do różyczki, ale do różowawego kwiatu jabłoni. Była też żwawszą, a oko jej nabierało blasku; do każdego się uśmiechała i z każdym starała się rozmawiać tylko o tem, co mu sprawiało przyjemność. Czasem zapatrzyła się w babunię, oko jej wilgło, a wtedy odkładała pendzel, obejmowała babunię za głowę, całowała ją w pomarszczone czoło i głaskała jej siwe włosy. Razu pewnego pochyliła się do ręki babuni i pocałowała ją.
Babunia została tem zaskoczona tak znienacka, że nie wiedziała, co ma powiedzieć. — Co też panienka wyrabia! — rzekła po chwili. — To nie pasuje.
— Już ja wiem, co robię, babuniu, i wiem, za co ci muszę być wdzięczną. Jesteś dla mnie aniołem opiekuńczym! — zawołała Hortensja i uklękła u nóg babuni.
— No to niech Bóg panience błogosławi i da jej szczęście, jakiego sobie panienka życzy! — rzekła babunia, kładąc na białem liljowem czole dziewczęcia swoje stare ręce.
— Będę się modliła za ciebie, babuniu, i za panią księżnę. Nie mam słów dla jej dobroci.
Pan strzelec przyszedł nazajutrz po burzy do Starego Bielnika, aby powiedzieć jego mieszkańcom, że mogą przyjść pożegnać się z Wiktą. Pani Proszkowa, która nie znosiła widoku ludzi umarłych, pozostała w domu; pani młynarka też się wymawiała, a pan młynarz wydał ją z sekretu, że bała się pójść popatrzeć na Wiktę, żeby się jej w nocy nie pokazała. Krysia pracowała na pańskiem, więc z babunią i z dziećmi szła tylko Marynia młynarzówna. Po drodze rwały dzieci kwiaty, a z ogródka przy domu wzięły rozkwitłą rezedę; chłopcy zabrali z sobą obrazki, które im babunia przyniosła z odpustu w Swatoniowicach, babunia różaniec, a Marynia młynarzówna niosła także obrazki.
— Ktoby to był powiedział, że będziemy wyprawiali pogrzeb, prawda babuniu? — rzekła pani strzelcowa, witając gości u proga.
— Wszyscy zawsze jesteśmy z brzega; wiemy, że rano wstajemy, ale nie wiemy, czy się wieczorem kłaść będziemy — odpowiedziała babunia. Sarna podbiegła do Adelki i łasiła się do niej, chłopcy strzelcostwa razem z psami burzliwie witali przybyłych.
— A gdzie nieboszczka? — zapytała babunia, wchodząc do sieni.
— W domku ogrodowym — odpowiedziała pani strzelcowa, ujęła Anusię za rękę i poprowadziła gości do domku, stojącego w ogrodzie.
Domek ogrodowy, składający się tylko z jednej dużej izby, był cały ozdobiony gałęziami choiny i świerczyny, a pośrodku na nieciosanych marach brzozowych stała prosta trumna otwarta, w której spoczywała Wikta. Pani strzelcowa ubrała ją w białą sukienkę, na czoło włożyła jej wianek z łez Matki Boskiej, a pod głowę nakładła jej zielonego mchu. Ręce złożyła jej na piersiach jak je Wikta za życia miała zwyczaj składać. Trumna i wieko otoczone były gałęziami choiny, w głowach płonął kaganek, w nogach stało naczynie ze święconą wodą i kropidło, zrobione z żytnich kłosów. Pani strzelcowa zrobiła wszystko sama, a ponieważ parę razy dziennie do domku w ogrodzie zachodziła, więc widok trumny z nieboszczką nie wywierał na niej wrażenia, ale babunia wszedłszy do domku, zrobiła krzyż nad umarłą, uklękła i odmawiała pacierze. Dzieci poszły za jej przykładem.
— Niech mi babunia powie, czy jej się to podoba i czy zrobiliśmy wszystko dobrze? — pytała pani strzelcowa, gdy babunia po odmówieniu pacierzy powstała z klęczek. — Nie włożyliśmy do trumny więcej kwiecia i obrazków, bo sądziliśmy, że i wy będziecie chcieli ofiarować jej coś do grobu.
— Bardzo ładnie wszystko zrobione, i dobrze, pani kumo — pochwaliła babunia panią strzelcową.
Pani gospodyni przyjęła od dzieci kwiaty i obrazki i poukładała je przy zwłokach nieboszczki. Babunia owinęła różaniec dokoła zimnych rąk umarłej i długo spoglądała w jej twarz. Nie była to już twarz dzika! Czarne, płomienne oczy były zamknięte, ich blask zgasł na zawsze. Krucze włosy, zawsze takie splątane, były teraz ładnie zaczesane, a wokół czoła zimnego jak marmur, owija się czerwony wianuszek, jak znamię miłości. Na twarzy nieboszczki nie było już ani śladu tych drgań i wykrzywień, które ją tak często szpeciły, gdy wybuchała gniewem, ale na ustach spoczywała ostatnia jej myśl, cierpkawy uśmiech, jakby wyraz zdumienia czy przestrachu.
— Co też cię bolało, ty serce nieszczęsne? Co złego zrobili ci ludzie? — mówiła babunia szeptem. — Nikt już nie zdoła ci wynagrodzić tego, coś wycierpiała, a kto wszystkiemu winien, tego będzie sądził Bóg. Ty zaś odpoczywasz w światłości Bożej i pokoju.
— Kowalka mówiła, żeby jej podłożyć pod głowę wiorów, ale mój mąż wolał użyć za poduszkę mchu. Boję się tylko, żeby nas ludzie nie obmawiali, osobliwie zaś jej krewni, że sami wzięliśmy się za jej pochówek i że wypadł on tak skromnie — mówiła pani strzelcowa.
— Nic nie pomoże malowane łoże. O nic się nie martwcie, droga pani strzelcowo, i niech sobie ludzie mówią, co im się podoba. Po śmierci owinęliby w złotogłów, a za życia nawet nie zapytają: Co ci jest, człowiecze? — Zostawcie jej, pani kumo, tę zieloną poduszkę, przecież przez piętnaście lat tylko na takiej sypiała — rzekła babunia, poczem wzięła w rękę kropidło, pokropiła nieboszczkę trzy razy święconą wodą od stóp do głów, zrobiła nad nią krzyż, kazała dzieciom uczynić to samo, i wszyscy cicho wyszli z domku w ogródku.
Za Ryzemburgiem, w zacisznej dolince koło bousińskiego kościołka, który został niegdyś zbudowany przez pana Turyńskiego na podziękowanie Bogu za uzdrowienie jego niemej córeczki, jest cmentarz, i tam została pochowana Wikta. Na jej grobie pan strzelec zasadził jodłę. — Jodła jest w zimie i w lecie zielona, a Wikta jodły lubiła — rzekł do babuni, gdy się zgadało o grobie Wikty.
Chociaż nad upustem nie słychać już było śpiewania kołysanki, chociaż jaskinia w lesie opustoszała, a jodły koło niej były ścięte piorunem, nikt o Wikcie nie zapomniał, a pamięć jej nieszczęsnego losu żyła po okolicy przez długie lata w smutnej piosence, którą ułożyła o niej Bara z Żernowa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Božena Němcová i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.