Anioł śmierci (powieść wschodnia) Lermontowa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michaił Lermontow
Tytuł Anioł śmierci
Podtytuł (powieść wschodnia) Lermontowa
Pochodzenie Poezye
Wydawca Księgarnia Polska Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz Michał Koroway-Metelicki
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ANIOŁ ŚMIERCI
(POWIEŚĆ WSCHODNIA}
LERMONTOWA.

Kraino cudna, Wschodzie złoty,
Kraino czarów, namiętności,
Gdzie róż ogrody, ziem klejnoty,
Prócz szczęścia wszystko w obfitości,
Gdzie fale w rzekach płyną czystsze
Obłoki niebios uroczystsze,
Wspanialej wieczór dogorywa,
Świat cały piękność ta okrywa
I otaczają te uroki,
Gdy duszy ludzi piętnem skazy
Nie splugawiły złe wyroki.
Ja kocham, Wschodzie, twe obrazy!
Kto ciebie znał, ten zapominał
Ojczyznę własną. Ten wspominał
Krasawic twoich świetne oczy,
W których się tyle żaru mieści
I — bezwątpienia — ten ochoczy
Uwierzy smutnej mej powieści.

Jest anioł śmierci; w pożegnania
Ostatniej chwili życia groźnej
Całuje nas; lecz całowania
Ust jego martwe są i mroźne,
I straszną chwila jest konania.
Ofiara słaba — mimowoli
Ostatni oddech swój oddaje,
Lecz serce biedne boli, boli,
Gdy się już z życiem swem rozstaje.
Lecz ongi ludzie chwilę ową
Do chwil szczęśliwych zaliczali,
Anioła Śmierci tajne słowo
U wrót wieczności przyjmowali.
Wzrok jego pełen był miłości,
Uśmierzał burzę namiętności
I w duszę chorą i gasnącą
Nadzieję lał pokrzepiającą.


Zarówno wszystkie kraje ziemi
Nawiedzał młody Śmierci Anioł
I na ten nędzny ziemski padół
Oczyma patrzył wzgardliwemi,
Lecz przyjścia były łaskawemi,
Bo niebios cisza z nim szła na dół;

Opromieniony światłem bladem,
Jak światło gwiazdy o północy,
Śmiertelne czarem swojej mocy
On walił dusze; z licem radem
Do raju wiódł ich mnogie rzesze
I był szczęśliwym w tej uciesze.
Dlaczegóż dziś błogosławieństwo
Anioła Śmierci — to przekleństwo?

I niedaleko nad brzegami
Bałwanów szumnych oceanu,
Pod niebem znojnem Hindostanu
Pagórki stoją szeregami.
Ostatni wznosi chmurne czoło
I skały zdobią go wokoło,
Wybiega w morze; tam swe gniazda
Uwiły sępy i orłowie,
I rybak każdy ci opowie,
Jak niebezpieczną tam w noc jazda.
Dzikiemi skryta tam krzakami
W nim jest jaskinia potajemna,
Mieszkanie gadów — zimna, ciemna,
Jak oszukane marzeniami,
Jak pozbawione celu życie,
Jak zbójcy lice z uśmiechami,

Gdy zbrodnię w sercu karmni skrycie.
Latarni służbę przy niej pełni
Srebrzysty miesiąc w blasku pełni;
Jej strażnicami palm są rzędy,
Z nią fale szumią swe gawedy.

W niej zdawna mieszkał już wygnaniec
I Zoraima imię nosił.
On na tej ziemi był skazaniec,
Lecz przebaczenia on nie prosił.
Mógł być szczęśliwy, lecz błogości
W zabawach szukał wciąż uciesznych,
Był grzeszny, lecz doskonałości
Od innych żądał, jak sam grzesznych.
W poziomem szukał on wielkości;
Za szczęście biorąc szczęścia mary,
W nadziejach pełen lękliwości,
W bezpożytecznej ostrożności
On do nikogo nie miał wiary.
Miłował noc, swobodę, góry,
Świat cały... lecz od ludzi stronił...
Choć kochał ich, to miłość gonił:
Na czole nosząc zimne chmury,
Z zasady był jej dumnym wrogiem,
Niepomny, że gdy w ludzkiem łonie

Raz się zapali — wiecznie płonie,
Bóg pogardzony — zawsze Bogiem!
Skarb jeden tylko i świątynię
On miał pod niebios swym namiotem,
Jak raj więc cenił tę pustynię...
Czy sen jest prawda?... Nie wiem o tem!

Tam — gdzie Libanu szczytne góry:
Ozdoba grobów — cyprys rośnie
I bluszcz oplata go miłośnie.
Więc gdy zahuczą groźne chmury,
Szalony wicher kiedy wrzaśnie,
Cyprysa złamie wysokiego:
Pociechę cyprys znajdzie właśnie
W ramionach bluszczu, druha swego...
Tak, obcym światu był Zoraim,
Lecz Ada była jemu rajem!
I była rzeźwą jako łania,
I miła, jako blask zarania;
Jej pierś i kibić — ogniem wrząca,
Jej oczy — dwa południa słońca.
I cały świat ją wtedy bawił,
Dopóki w bladej swej wzniosłości
Wygnaniec przed nią się nie zjawił
Z oczami zimnej zuchwałości;

I zapragnęła wówczas ona
W zastygłej piersi jego zrodzić
Miłości ogień, i odrodzić
Zagasłe serce jego łona.
I to spełniła. Zoraima
W objęciach swoich Ada trzyma:
Ich miłość w jedno połączyła,
A zaś rozłączy ich — mogiła!...

Na szczycie niebios lazurowych
Z gwiazdami miesiąc srebrny płynie
Oświetla cichą dziś jaskinię;
Gromady wód oceanowych,
Próbując sił swych tytanowych,
O cypel biją w tej godzinie.
Zwyczajnie — w czas tak uroczysty,
Pamiętam — tkliwy głos i czysty,
Towarzyszony grą muzyki,
Wyrzucał w przestrzeń dźwięków szyki:
Z jaskini one wychodziły.
Szatany jakież owe dźwięki
Czarowną władzą dziś stłumiły?...

Bez uczuć prawie i bez siły
Na łożu śmierci, łożu męki —

Urocza Ada. Nie owionie
Pięknego lica wietrzyk świeży,
I próżno wzrok gasnący bieży
Ku niebios górnych wschodniej stronie,
I próżno czeka dnia jasnego,
I nie doczeka jutrzejszego,
Bo się rozstanie przed porankiem
Ze światem, życiem i kochankiem.

U jej wezgłowia — przerażony
Zoraim, strachem tajnym blady,
Stał na kolanach przygnębiony,
Na twarzy mając bólu ślady.
Dziewicy ręka chłodna w ciepłej
Wygnańca ręce, lecz nie grzeje
Żar życia ręki już zaskrzepłej;
Zoraim myśli: „Są nadzieje.
Że reka chłodna — nic nie waży,
Ja widzę życie na jej twarzy!“
Tak bywa czasem: to myśl wierzy,
Co pochowane w grobie leży,
A gdy nam nic nie pozostaje
Na pocieszenie swego serca,
Nadzieja — chociaż nas nie łaje,
To z nas się śmieje, jak szyderca.

I w on czas Śmierci Anioł tkliwy
Pod niebem leciał południowem;
Wtem słyszy w dole szmer gniewliwy,
I płacz miłości z żalu słowem...
Więc Anioł w jednem oka mgnieniu,
Zjawiskiem uderzony owem,
W jaskini staje. I w cierpieniu
Ostatniem śmierci szybko śpieszy
Osłodę przynieść biednej Adzie,
I — jako może — tak ją cieszy:
Na ustach pocałunek kładzie.
Do lotu potem już się ima,
Lecz nagle ujrzał Zoraima
W boleści wielkiej... Cóż poradzi?...
Promienie oczu ich się zbiegły,
Anielskie oczy wnet spostrzegły
W śmiertelnych wyrzut gorzki. Drgnienie
Litości poczuł Anioł święty,
A potem więcej, bo sumienie
Obwinił swoje, żalem tknięty:
On zabrał szczęście Zoraima,
Zoraim dzisiaj nic już nié ma,
Ją jedną kochał. W tej miłości
Zgorzały inne namiętności.

Lecz on nie płakał... W piersi jęki
Zamarły... Wszakże bladość czoła
Świadczyła, że już nie podoła
Boleściom, sroższej nad śmierć męki.
To pojął Anioł... Któż nie pojmie,
Że gdy najżywsza boleść dojmie,
Ją pieczętuje chłód milczenia?...
Schnie źródło łez!... To są rękojmie
Nadziemskich bólów... to cierpienia!

I Aniołowi myśl przychodzi,
Aniołów godna: męczennika
Za boleść ciężką wynagrodzi,
Bo przecież Stwórca nie zamyka
Nikomu drogi pocieszania:
Więc Anioł pierś swą wnet odmyka
I duszę w trupa on wyłania...
O cuda! Ada ożywiona
Anielską duszą! Krwi strumienie
Zabiły tętnem w środku łona,
I błysły oczu jej promienie.
Tak Anioł Śmierci się połączył
Ze wszystkiem, czem świat ziemski miły,
Lecz z niebiosami się rozłączył
I pozbył dawnej cudnej siły.


W pamięci tylko obraz blady,
Odgłosy sfery bardziej czystej:
Tak pozostawia w oku ślady
Meteor w nocy promienisty!
I dziwi Adę życie nowe,
I przyszłość pełną jest ciemności...
Uczucia dawne aniołowe
Zogniskowała-li w miłości.
Pragnieniom druha poświęciła
Radości wszystkie swego życia,
Jak gdyby śmierć w niej nie gasiła
Miłości żaru, serca bicia!...

I raz był wieczór. Tam na skale
Wygnaniec siedział zadumany,
Z nim Ada. U stóp ich wspaniale
Ocean grał rozkołysany.
Promienie słońca wieczornego
Sinawe głębie wód złociły,
Wędrowne żagle gdzieś brodziły
W przestrzeni groźnej królestw jego.
Dziewica oko czarne, duże
Na przyjaciela kierowała,
Instynktem trafnym zgadywała
Tajemne w sercu dzikiem burze.


On patrzał czasem w roztargnieniu
Ku różowemu zachodowi,
I nagle — ręką swą w milczeniu
Wziął rękę Ady i tak powie:
„Nie mogę! Serce nie pozwoli
W pustyni więzić dłużej ducha;
Jam wolny — dusza ma w niewoli,
Ogniwa skruszę więc łańcucha...
Czem życie? — daj mi sławy czarę
Ze śmiertelnemi choćby jady,
Wypije śmiało, nawet rady:
Czem szczęście wielkie?... cieniem mary!
Bo przyjdzie przecież koniec życia,
A z nim i serca mego bicia...
Toż powiedz, czyli szczyt mogiły
Nikczemnym będzie temu śladem,
Pod czyjem czołem dumnem, bladem
Wyniosłe myśli wciąż krążyły,
Kto chciał po sławy sięgnąć dyadem?
Rzuć okiem! Oto za górami
Z potężnem wojskiem, z sztandarami
Mocarze idą dwaj na siebie;
I jutro ledwo zorza w niebie
Obłoków stada zarumieni,
Już wojny trąba, szczek orężów

Pustyni ciszę w burzę zmieni;
Więc, by powiększyć siłę mężów,
Ja do jednego z królów w służbę
Podążę i mam dobrą wróżbę,
Że nie powrócę — pokonany,
Nie! prędzej po bezmiarach morza
Gonione wichrem wód bałwany,
Skąd wyszły, wrócą, w kraj im znany...
Nie ściśnie szyi mej obroża!
Niejedną cię ozdobię perłą
I złotem, kinę się, moja droga!
Zostawię sobie sławy berło,
Że zwyciężyłem mężnie wroga —
I żyć będziemy, jak u Boga...
Ja wiem, że nigdy miłość jeszcze
Nie pogardzała wrzawą wojny,
Dla tego jam dziś niespokojny;
I gdybyś chciała ty... Nie!... dreszcze
Przechodzą... Jutro krew się toczy...
Chcę działać śmiało, wciąż na czele,
Bez lęku!... Co ci?... we łzach oczy!
Ty płaczesz?... Czegóż, mój aniele?“
Dziewica-Anioł odpowiada:
„Czyś widział kiedy, jak cień pada

Zamyślonego nad strumykiem
Kwiateczka? Płynie cicho woda,
Kwiateczka skromna w niej uroda
Przegląda... Oto, wnet wietrzykiem
Powiało. Fala się poruszy
I strumyk cichy się zamąci...
Czyj kwiatek w wodzie się nie ruszy
I razem z falą nie roztrąci?...
Tak życie twoje — życie moje,
Spojone w jedno węzłem jednym:
Twój obraz — fala, kwiatkiem biednym —
Ja. Memi — twoje niepokoje.
Ty nie wiesz — może już upływa
Ostatnia chwila nam szczęśliwa!“

Dlaczego w cichej gdzieś dolinie
Wonieją mirtów aromaty?
Dlaczego?... Jedna noc nie minie,
Splugawi człowiek jej makaty.
I zawrze bitwa gorejąca,
Strzał chmury skryją blaski słońca.
Obficie krew się wnet potoczy,
Pomięty kwiatek krwią się zbroczy.
Szalona wrzawa, dzikie krzyki,
Zwycięzców hasła, jęk poległych

Spokojne zmuszą dziś słowiki
Do krain lecieć gdzieś odległych,
Gdzie piękny dzień i noc się toczy,
Gdzie ich królowej, ich miłości
Nie zdepce róży, nie sposoczy
Wojownik — pełen surowości.

Sza!... tentent... kurzu lecą, chmury,
I oto, trąby już zabrzmiały!
Poniosło echo głos ich w góry,
W powietrzu strzały zaświstały;
Już purpurowe wstało słońce
Tam, gdzie lazury się wieszały,
Promienie lało czerwieniące
Rycerskie zbroje. W słońca brzasku
Przeciwne wojska się schodziły
Wciąż bliżej, bliżej... Uderzyły!...
W natłoku, tarcz i kopij trzasku,
Sądziłbyś, nagle się zdziwiły...
Lecz król dusz ludzkich — zemsty siła
Ich zadziwienie zwyciężyła.

I strasznym był czas ich spotkania,
Jak gdyby w huku groźnych grzmotów

Dwóch piorunowej siły grotów.
Nie było długo rozwikłania
W chaosie rzezi. Krwi strumienie
Obficie ziemię już zraszały,
Sztandarów płachty się tułały,
I nad żywymi zmarłych cienie.
Tu zgrzyt i jęk, tam złorzeczenie;
Na trupy trupy znów padały...

Lecz — oto, szala się podnosi,
I strona jedna przełamana...
Już się nie broni... łaski prosi...
Ucieka, trwogą pokonana,
Po trawie, która krwią się rosi...
I tylko jeden duch tytana
Samotnie, zdala, otoczony
Wrogami — siekał na wsze strony.
Już przed nim trupich ciał gromady;
On nie był królem, królewiczem,
Lecz jaśniał wzniosłem swem obliczem,
Miał w oku cudnej mocy ślady,
Uderzał dumą, swego czoła...
Lecz nikt przemocy nie wydoła:
Toż nagle strzała go przeszyła,
I szumnie padł bohater młody,

Wnet krew się z niego potoczyła
I pobielały lic jagody,
I nie przemówił ani słowa,
Gdy nad nim hufce przeleciały,
I gdy zabrzmiała pieśń bojowa —
Dzwon pogrzebowy jego chwały.

Gdzie góra kręta i wysoka,
Na bitwę tam patrzała Ada
I wytężała siłę oka;
Za okiem sama lecieć rada.
I boleść żarła ją głęboka:
Wysoko pierś się jej wznosiła.
I serce biło tam w bojaźni,
Zwiększonej mocą wyobraźni,
I łza wciąż lica jej rosiła...
O Boże! w blasku takich oczu,
Czem sławy ziemskiej marna siła?...
Utonąć wiecznie w ich przezroczu!...
Pocóżeś pragnął krwi, szalony?
Straciłeś skarb nieoceniony...
I nie wiedziałeś: Anioł tkliwy
Opuścił raj, w ten świat burzliwy
Przyleciał, żeby serce Ady
Ożywił, żeby cię pocieszył;

On rzucił innych bez porady,
W godzinę śmierci nie pośpieszył.
A tyś nie słuchał jej modlitwy,
Opuścił Adę, na głos bitwy
Za sławą pomknął, za marnością!...
Przyjąłeś dzikie te gonitwy,
Wzgardziłeś cudną jej pięknością!...
Zalega pole cisza głucha,
Przemknęły wojska i sztandary,
I tylko krwawych ciał bez miary
Potratowanych lub bez ducha!...
Lecz gdzież jest Anioł pocieszenia?...
Gdzie goniec raju i wieczności?
On w służbie ziemskiej namiętności
I nie pocieszy ich cierpienia...
Już słońce nizko... Ada czeka!...
I niema jego... czas ucieka!

Ze szczytu górnej swej wyżyny
Już Ada schodzi do doliny:
Wśród trupów brodząc — ledwo dyszy,
I jak w niewinnym, w czas przed kaźnią —
Nadzieja walczy w niej z bojaźnią,
Własnego serca tętno słyszy.

Przewidzieć ona się obawia
I z każdym krokiem postanawia
Powrócić. Ale duch miłości
Przeważa szale lękliwości;
Kto widział w on czas Adę miłą
Ze smutnie pochyloną głową,
Jej postać cichą, aniołową:
Ten widział lilję nad mogiłą!
Lecz gdzież Zoraim?... Jakież męki!...
Sza! czyj głos?... Czyje słychać jęki?
Kto leży strzałą obalony
U stóp dziewicy?... Czyim głosem
Rażona, jak piorunu ciosem?
Kto murem trupów otoczony,
Choć wyraz śmierci już i na nim?...
Kto taki?... Stało się!... Zoraim!...

„Tyś tutaj, Ada?... W takiej chwili
Twa dobroć losu nie umili!
Bo pocóż dusza twa spokojna
Ma wiedzieć, czem jest groźna wojna?
Zbyteczny dowód to miłości!
Tyś nie powinna widzieć śmierci,
Bo straszne wojny okropności
Pokrają serce twe na ćwierci.

Ja chciałem widzieć je: widziałem
I widzę, jak dziś duch mój z ciałem
Na zawsze się rozstaje. Wina
W tem moja! Przyszła dziś godzina,
I gwiazda pierwsza nam obwieści
Fatalny wyrok strasznej treści...
Przed tobą ciężko jam zawinił,
Sierotą ciebie jam uczynił,
Nie znajdziesz krewnych! Przebaczenia
Ja błagam! Ciężkie twe cierpienia!
Gdy nawet da ci los drugiego,
Nie da ci szczęścia powtórnego!


„O, droga! po co uściśnienia
I pocałunki tak namiętne?
Ty widzisz — oczy moje smętne!
Ty zwiększysz tylko ból cierpienia,
Przypomnisz mi, że szczęście miałem...
O, czemuż już nie zapomniałem,
Że są na świecie przypomnienia!
I czuję — wieczność już mię chłonie,
Wciąż bardziej zimne, martwe dreszcze...
Kto myślał?!... Jam tak młody jeszcze!
Jam mógł szczęśliwy na twem łonie

Spokojnie przeżyć długie lata
Pod cieniem nadoceanowych
Palm... Teraz życie me ulata
Na gruzach marzeń mych różowych!...

„I jeszcze w stronie mej ojczystej
Był wieszczbiarz mądry, życiem czysty.
On przepowiedział: chwila będzie,
Dokonam czynu tak wielkiego,
Iż za dalekie mórz krawędzie
Poleci grzmot imienia mego,
Lecz“... Tu, jak harty dźwięk odległy,
Już słowa pojąć się nie dały,
Przebłyski z oczu uleciały,
Widocznie siły go odbiegły.

Lecz Ada już go nie słuchała,
I — milcząc — mocno go ściskała,
Z pamięci jednak uroniła,
Że cudnej władzy się pozbyła,
Że pocałunek jej bezsilny,
Że nadaremne uściśnienia,
Że dziś nie może przedmogilnej
Boleści słodzić i cierpienia...
Wtem, na odległym firmamencie

Z gwiazd wielu, które niebo chowa,
Zabłysła w światów tych odmęcie
Przedziwna gwiazda brylantowa.
Blaskami swemi tak igrała,
Jak gdyby wcale nie wiedziała,
Że blaski świetne jej złociły
Ofiary wojny i mogiły...
Zoraim pragnął też namiętnie
Pieszczotom Ady odpowiedzieć,
Lecz wszystko, co mógł jej powiedzieć,
To mówił ciemno, zimno, smętnie.
Łez ogień Ady na jagody
Lubego pada, lecz jak lody
Już zimne one. Już kroplami
Krew rana sączy i bez mocy
Zoraim leży; jak duch nocy,
Porusza, kracząc, sęp skrzydłami...
Na Adę spójrzał pochyloną
Po raz ostatni już młodzieniec,
Na gwiazdy jasnej złoty wieniec...
I powstał... Odetchnęło łono...
I umarł... Ciało Zoraima
Z sinemi usty i z oczyma
Zbladłemi w trupa się zmieniło:
Oblicze miłe dziś straszyło.

Lecz czyj to jasną mgłą odziany
Cień czysty, jak duch zabłąkany,
Ku górze podniósł się wysoko,
Gdzie gwiazdy pierwszej świetne oko?
I wieniec igra promienisty
Nad cichem i radosnem czołem,
I długo błyszczy ślad ognisty,
Nad pogrążonym w noc padołem...
To Anioł Śmierci dziś zwolniony
Od więzów ziemi w niebios strony!
Dziewicy spadła z niego szata
I on w ojczyznę swą ulata!
Tam to, co kochał tu ziemskiego,
Już zawsze będzie koło niego!

I odtąd władzy jego siła
Przez wieki się nie odmieniła;
Przeminął ból i smutek twardy,
Jak przemijają widma senne;
Dla ziemi dzisiaj ma pogardy
Uczucie zimne i bezdenne,
Za śmierć lubego zapałało
Pragnienie światu mścić całemu,
I nienawiścią w nim zawrzało
To, co w miłości czuł ku niemu.

I odtąd on nieskończoności
Bezmiary — jak myśl — przelatuje
I wzrokiem jednym obejmuje
Stulecia stuleć i wieczności.
Lecz Anioł Śmierci, zawsze młody,
Dziś przestał duchem być osłody.
On poznał ludzi: „ci litości
Zasłużyć sobie już nie mogą,
Nie ulgę, ale bicze złości
Poniesie śmierć im w chwile srogą.
Okrutni oni i zdradliwi,
Nie cnoty, ale grzechu chciwi.
Nie cenią życia, klną je raczej...“
Tak dumał Anioł... mógł inaczej?...

Dziś nie omija z nim spotkania
Śmiertelnik z życia raz wyzuty:
Dwa miecze — oczu jego rzuty!
Na powitalny głos wołania
W jelitach drżą nam złe wyrzuty:
Na śmierć to jest błogosławieństwo,
A pocałunek — to przekleństwo!...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Michaił Lermontow i tłumacza: Michał Koroway-Metelicki.