Ania z Avonlea/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Avonlea
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsteinowa
Tytuł orygin. Anne of Avonlea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVIII
Przygoda na drodze.

— Aniu — mówił Tadzio, siedząc w łóżeczku z główką, wspartą na rączkach. — Powiedz mi, gdzie jest sen? Każecie mi co wieczór układać się do snu, i ja wiem, że to jest tam, gdzie mi się śni. Ale gdzie to jest? Jak ja się tam dostaję i jak stamtąd wracam, nie wiedząc nic o tem?
Ania klęczała u okna facjatki, przyglądając się zachodzącemu słońcu, co skrywało się za horyzontem podobne do ognistego słonecznika. Na pytanie Tadzia odwróciła głowę i zadeklamowała rozmarzona:
„Ponad górami księżyca, w głębiach dolin cieniów...“
Jaś Irving byłby to zrozumiał lub wytłumaczył po swojemu, lecz praktyczny Tadzio, który, jak Ania kilkakrotnie już z przykrością zauważyła, nie posiadał ani krzty wyobraźni, był zdumiony i urażony.
— Aniu, ty chyba mówisz głupstwa?
— Zapewne, drogi malcze. Tylko bardzo głupi ludzie mogą zawsze mówić o mądrych rzeczach.
— Mogłabyś nie żartować, kiedy się ciebie pytam o mądre rzeczy — niecierpliwił się Tadzio.
— Jesteś za mały, żeby to zrozumieć — odparła Ania, ale zawstydziła się tej odpowiedzi. Świeżo jeszcze miała w pamięci podobne pytania z własnego dzieciństwa i swe uroczyste postanowienia, iż nigdy nie odpowie żadnemu dziecku, że jest za małe, „aby coś zrozumieć“. I oto postąpiła wbrew swej zasadzie — tak wielką bywa często przepaść pomiędzy teorją a praktyką.
— Przecież ja staram się prędzej być dorosłym, ale nic na to nie mogę poradzić. Gdyby Maryla nie była taka skąpa i dawała mi więcej marmelady, na pewno rósłbym daleko prędzej.
— Maryla nie jest skąpa, Tadziu! — zgromiła Ania surowo. — Jesteś bardzo niewdzięczny, wyrażając się w ten sposób.
— Jest jeszcze drugi wyraz, który znaczy to samo, ale jest o wiele grzeczniejszy. Tylko ja go nie pamiętam — rzekł Tadzio, marszcząc czoło z natężeniem. — Wczoraj sam słyszałem, jak Maryla to o sobie mówiła.
— Jeśli myślisz „oszczędny“, to zupełnie co innego, jak „skąpy“. To duża zaleta być oszczędnym. Jeśliby Maryla była skąpa, nie przyjęłaby do swego domu ciebie i Toli, gdy wasza matka umarła. Czy wolałbyś mieszkać u Wigginsów?
— Słowo honoru, że nie! — Tadzio zaprzeczył energicznie, — do wuja Ryszarda też nie pojadę za nic w świecie. Wolę być tutaj, nawet jeśli Maryla przy konfiturach jest... no, ten długi, trudny wyraz. Bo ty tutaj jesteś, Aniu. Moja złota, opowiedz mi jaką bajkę, zanim usnę. Tylko o żadnych dobrych wróżkach — to są bajki dla dziewczyn. A ja chcę coś okropnego; dużo strzelaniny, bitwy, pożar...
Szczęściem dla Ani w tej chwili rozległ się głos Maryli:
— Aniu, Diana wzywa cię już od kilku chwil!
Ania pobiegła do swego okna i ujrzała, dochodzące z okna Diany, błyski światła w grupach po pięć. Znaczyło to, stosownie do ich dawnej, dziecięcej umowy: „przyjdź natychmiast, gdyż muszę ci coś ważnego powiedzieć“.
Zarzuciwszy biały szal na głowę, pośpieszyła poprzez Las Duchów do Barrych.
— Mam dla ciebie dobrą nowinę — przywitała ją Diana. — Wracamy właśnie z Carmody, gdzie w sklepie Blaire’a spotkałam Manię Spencer. Mówiła mi, że panny Copp mają granatowy chiński półmisek, zupełnie taki sam, jaki widziała na naszym bazarze. Przypuszcza, że gotowe będą go sprzedać, bo Marta Copp sprzedaje każdą rzecz, na którą znajdzie się kupiec. Gdyby jednak nie chciały, to Keysonowie na pewno sprzedadzą swój, tylko, że Mania nie wie, czy ich półmisek jest taki sam jak ciotki Józefiny.
— W takim razie jadę do nich jutro — rzekła Ania stanowczo. — Ale ty musisz mi towarzyszyć. Wielki ciężar spadnie mi z serca. Pojutrze mam być w mieście, a nie śmiałabym spojrzeć w oczy twojej ciotce, nie odwożąc jej półmiska. Byłoby to jeszcze większe przejście, niż w swoim czasie przeprosiny za nocny napad w waszym gościnnym pokoju.
Dziewczęta roześmiały się na to wspomnienie[1].
Nazajutrz po południu wyruszyły na poszukiwanie nieszczęsnego antyka. Dziesięć mil dzieliło je od Spencervale, miejsca zamieszkania panien Copp, a pogoda nie była zbyt odpowiednia dla jazdy. Upał panował nieznośny, ani śladu wiatru, na drodze zaś unosiły się tumany kurzu, jakich należało się spodziewać po sześciu tygodniach nieustannej suszy.
— Ach, jakże pragnę, by deszcz lunął — westchnęła Ania, — wszystko jest spalone. Pola wyglądają żałośnie, a drzewa zdają się wyciągać ramiona, błagając o deszcz. Ból mnie przenika, ilekroć wejdę do mego ogródka, chociaż ogródek jest drobnostką w porównaniu ze stratami rolników. Pan Harrison mówi, iż jego łąki są tak wysuszone, że krowy nie znajdują ani źdźbła pożywienia; poprostu czuje się winnym okrucieństwa wobec tych stworzeń, ilekroć spotka ich spojrzenia.
Po dość uciążliwej jeździe dziewczęta przybyły do Spencervale i skręciły na odludną drogę, gdzie kępki trawy między śladami kół wskazywały na brak ruchu w tych stronach. Wkrótce znalazły się przed siedzibą panien Copp, domostwem o tak nadzwyczajnej zewnętrznej schludności, że nawet Zielone Wzgórze ucierpiałoby na porównaniu. Sam dom był to staroświecki budynek, stojący na wzgórzu, z którego to powodu trzeba było ułożyć kamienny fundament z jednej strony. Bielone ściany oślepiały swą czystością, a w wypielęgnowanym ogródku warzywnym nie można było dojrzeć ani jednego chwastu.
— Wszystkie żaluzje są zapuszczone — rzekła Diana z żalem. — Zapewne niema nikogo w domu.
Tak było w istocie. Dziewczęta patrzały na siebie z zakłopotaniem.
— Nie wiem, co począć? — rzekła Ania. — Gdybym miała pewność, że ich półmisek jest odpowiedni, poczekałabym, aż wrócą. Lecz jeśli nie, za późno będzie wtedy na jazdę do Keysonów.
Diana przyglądała się kwadratowemu okienku ponad fundamentami.
— To jest okienko śpiżarni — rzekła. — Jestem pewna, gdyż dom ten jest bliźniaczo podobny do domu wuja Karola w Nowych Mostach. Żaluzja jest podniesiona, więc jeśli się wdrapiemy na dach tego małego domku, będziemy mogły zajrzeć do śpiżarni i obejrzeć półmisek. Czy sądzisz, że to co złego?
— Nie, nie przypuszczam — odparła Ania po namyśle, — bo nie czynimy tego z prostej ciekawości.
Po rozstrzygnięciu tego ważnego etycznego zagadnienia Ania zabrała się do wejścia na pochyły dach domku, zbitego z desek. Dawniej służył on jako pomieszczenie dla kaczek, ale panny Copp zarzuciły tę hodowlę, twierdząc, że to takie „nieporządne ptaki“, i od paru lat domek stał pustkami z wyjątkiem wypadków, gdy sadzano w nim kury na jajach. Pomimo, iż świeżo wybielony, domek robił wrażenie nędznego, i Ania czuła się trochę niepewną, wdrapując się nań po beczce, ustawionej na skrzyni.
— Lękam się, że nie wytrzyma mego ciężaru — rzekła, posuwając się ostrożnie.
— Oprzyj się o parapet — rzekła Diana.
Ania usłuchała i spojrzała przez szybę. Na półce wprost okna stał granatowy chiński półmisek, taki właśnie, jakiego szukała. W swej wielkiej radości zapomniała o niepewnym gruncie pod nogami, puściła parapet i podskoczyła z zadowolenia. W tej chwili dach zatrzeszczał i zapadł się pod nią, tak że osunęła się i tylko głowa oraz ramiona sterczały nad domkiem. Przerażona Diana wpadła do kurnika i objąwszy swą nieszczęsną przyjaciółkę wpół, starała się ściągnąć ją na ziemię.
— Ach, nie czyń tego! — krzyknęła Ania — jakieś klujące drzazgi wpijają mi się w ciało. Podstaw mi coś pod nogi, to może wtedy sama się wydobędę.
Diana czem prędzej wciągnęła wzmiankowaną poprzednio beczułkę, która okazała się wygodnem podparciem dla nóg Ani. O wydostaniu się z pułapki nie było jednak mowy.
— Czy nie mogłabym cię wyciągnąć górą? — troszczyła się Diana.
Ania beznadziejnie potrząsnęła głową.
— O, nie! Połamane deski za bardzo mnie kłują. Ale gdybyś znalazła siekierę, może mogłabyś mnie wyrąbać. Zaczynam naprawdę wierzyć, że urodziłam się pod nieszczęśliwą gwiazdą.
Diana udała się na poszukiwanie siekiery, lecz napróżno.
— Pójdę sprowadzić pomoc — rzekła, wracając do więźnia.
— O, nie — zaoponowała Ania gwałtownie. — Jeśli to uczynisz, o przygodzie mojej dowiedzą się wszyscy wokoło, i wstyd mi będzie spojrzeć ludziom w oczy. Musimy czekać powrotu panien Copp i zobowiązać je do zachowania tajemnicy. One znajdą siekierę i uwolnią mnie. Gdy się zachowuję spokojnie, nic mi nie dolega... w znaczeniu fizycznem, rozumie się. Ciekawa jestem, na ile też panny Copp oceniają ten kurnik: przecież będę musiała zapłacić za wyrządzoną szkodę. Ale mniejsza z tem, jeśli tylko zechcą zrozumieć powody, które mnie skłoniły do zakradania się do ich śpiżarni. Jedyna moja pociecha to, że półmisek jest właśnie taki, jakiego mi potrzeba, i jeśli tylko sprzedadzą mi go, zapomnę o tem przykrem zdarzeniu.
— A co będzie, jeśli panny Copp powrócą dopiero późnym wieczorem lub jutro rano? — zastanawiała się Diana.
— Jeśli nie powrócą przed zachodem słońca, trzeba będzie szukać obcej pomocy, lecz zdecydujemy się na to tylko w ostateczności — odpowiedziała Ania. — Ale nie bądźmy złej myśli. Nie martwiłabym się tak memi przygodami, gdyby były przynajmniej romantyczne, jak to się zwykle zdarza bohaterkom pani Morgan. Lecz moje są poprostu śmieszne! Wyobraź sobie, co pomyślą panny Copp, gdy wjeżdżając na dziedziniec, spostrzegą jakieś ramiona i głowę sterczące z ponad dachu kurnika. Posłuchaj tylko... czy to turkot wozu? Nie, to grzmot chyba.
Był to niewątpliwie grzmot. Diana, śpiesznie okrążywszy dom, powróciła z wiadomością, że wielka czarna chmura nadciąga szybko z północy.
— Lada chwila rozpęta się straszna burza — zawołała z rozpaczą. — Cóż poczniemy?
— Musimy się przygotować na to — rzekła Ania spokojnie; burza wydała jej się drobnostką w porównaniu z przygodą, która ją spotkała. — Zaprowadź konia i kabrjolet do tej otwartej szopy. Szczęściem w kabrjolecie jest mój parasol. Ale... weź mój kapelusz. — Trzeba być gąską, żeby zabierać najstrojniejszy kapelusz w taką drogę, powiedziała mi przy pożegnaniu Maryla — miała słuszność, jak zwykle.
Diana odwiązała konia i wprowadziła go do szopy w chwili, gdy pierwsze ciężkie krople deszczu spadały na ziemię. Siedząc tam, patrzała na strugi deszczu, który był tak ulewny, że niewyraźnie tylko mogła widzieć Anię, mężnie trzymającą parasol nad swą odkrytą głową. Grzmotów nie było wiele, ale deszcz lał jak z cebra prawie przez całą godzinę. Od czasu do czasu Ania unosiła parasol i żywym ruchem ręki starała się dodać otuchy Dianie; nie można bowiem było prowadzić rozmowy w tych okolicznościach i z tej odległości. Wreszcie deszcz ustał, słońce się ukazało i Diana poprzez kałuże i jeziora dziedzińca pobrnęła przed kurnik.
— Czyś bardzo przemokła? — pytała troskliwie.
— O, nie — zawołała Ania wesoło. — Głowę i ramiona mam zupełnie suche, a suknię tylko trochę wilgotną tam, gdzie deszcz przedostawał się przez deski. Nie lituj się nade mną, bo ja sama nie przejmuję się już tą przygodą. Przemyśliwałam nad tem, wiele dobrego ten deszcz zdziała, jak się nim ucieszył mój ogród, i wyobrażałam sobie, co poczuły spragnione kwiaty i pąki na szmer pierwszych kropel deszczowych. Ułożyłam nawet prześliczną rozmowę pomiędzy groszkiem pachnącym, różami, słowikiem z krzaku bzu i dobrym duchem ogrodu. Spiszę ją, gdy powrócę do domu. Uczyniłabym to zaraz, gdybym miała kartkę papieru i ołówek, bo lękam się, że za chwilę najpiękniejsze zdania ulecą mi z pamięci.
Diana miała ołówek w kieszeni, a w kabrjolecie znalazł się arkusz papieru. Ania zamknęła ociekający wodą parasol, włożyła kapelusz, rozprostowała papier na podanej przez Dianę dachówce i pisała swą ogrodową idyllę w warunkach, niezbyt sprzyjających pracy literackiej. Mimo to rezultat okazał się bardzo miły i Diana była zachwycona, gdy Ania odczytała jej swój utwór.
— Cudowne, naprawdę cudowne, Aniu. Musisz to posłać do „Przyjaciela Młodzieży“!
Ania zaprzeczyła.
— Ależ nie nada się zupełnie: niema w tem wcale intrygi. Poprostu wiązanka fantastycznych myśli. Ja lubię pisywać takie rzeczy, ale nie drukuje się nic podobnego, bo wydawcy zawsze żądają intrygi. Tak twierdzi Priscilla. Ale oto panna Ewa Copp. Błagam cię, Diano, biegnij mnie wytłumaczyć.
Panna Ewa Copp była to mała osóbka w czarnej skromnej sukni i kapeluszu, o którego wyborze na pewno nie zdecydowała moda, lecz praktyczność. Łatwo zrozumieć jak ją zdumiał ów oryginalny widok na dziedzińcu, lecz objaśnienie Diany wzbudziło w niej tylko sympatję. Pośpiesznie przyniosła siekierę i kilku zręcznemi uderzeniami uwolniła Anię, która, trochę zmęczona i zdrętwiała, osunęła się do wnętrza swego więzienia, poczem wydostała się już na zupełną swobodę.
— Panno Ewo! — zaczęła poważnie. — Zapewniam panią, że zaglądałam do śpiżarni jedynie dla przekonania się, czy pani posiada granatowy chiński półmisek. Nie widziałam nic więcej, bo nie patrzałam na nic innego.
— Nie szkodzi — uspokajała ją panna Copp uprzejmie. — Nie martwcie się tem, przecież nic złego się nie stało. Dzięki Bogu, my, Coppówny, utrzymujemy stale porządek w naszych śpiżarniach, więc nie wstydzimy się, gdy kto je obejrzy. Co do kurnika, rada jestem, że się zapadł, bo może teraz Marta zgodzi się go rozebrać; przedtem nie pozwalała, twierdząc, że może się jeszcze kiedy przydać, a ja każdej wiosny musiałam go bielić. Z nią trudno jest dojść do ładu. Dzisiaj pojechała do miasta, odwiozłam ją właśnie na stację. Chcesz kupić chiński półmisek? Ile dajecie za niego?
— Dwadzieścia dolarów. — Ania nie dorosła do zawierania tranzakcyj z rodziną Coppów, gdyż ofiarowała z miejsca zbyt wysoką cenę.
— Dobrze, zobaczymy — rzekła panna Ewa przezornie. — Szczęśliwym trafem półmisek jest moją osobistą własnością, w przeciwnym razie nie ośmieliłabym się sprzedać go w nieobecności Marty. Jestem pewna, że i tak podniesie lament, bo ona tu rej wodzi. Już mi się sprzykrzyło życie pod pantoflem tej kobiety. Ale, proszę, wejdźcie do pokoju; musicie być porządnie zmęczone i głodne. Ugoszczę was, jak będę mogła najsuciej, ale nie oczekujcie nic ponad chleb z masłem i parę ogórków; przed wyjazdem Marta pochowała całe ciasto, ser i konfitury. Zawsze mnie tak urządza, uważając, że jestem zbyt rozrzutna w podejmowaniu gości.
Dziewczęta były za bardzo wygłodzone, ażeby być wybrednemi: masło, chleb i ogórki zyskały ich gorące uznanie.
Po skończonym podwieczorku panna Ewa rzekła:
— Nie wiem, czy powinnam sprzedać ten półmisek. To stara sztuka, wart co najmniej dwadzieścia pięć dolarów.
Diana lekko nadepnęła pod stołem nogę Ani; miało to oznaczać:
— Nie zgódź się, odda i za dwadzieścia.
Ale Ania nie dbała o to — natychmiast zgodziła się na dwadzieścia pięć, czego wynikiem było, iż panna Ewa żałowała, że nie zażądała trzydziestu.
— No, to zgoda. Pieniądze są mi teraz koniecznie potrzebne. Wiedzcie bowiem — tu panna Ewa zadarła dumnie głowę, a rumieniec wystąpił na jej chude policzki, — wychodzę zamąż za Ludwika Wallace’a. Dwadzieścia lat temu prosił o moją rękę. Kochałam go szczerze, lecz że był biedny, ojciec mój dał mu odkosza. Nie należało się na to zgodzić, ale byłam nieśmiała i bałam się ojca. Zresztą nie wiedziałam, że tak trudno o męża.
Skoro dziewczęta znalazły się daleko — Diana z lejcami, Ania zaś z gorąco upragnionym półmiskiem w rękach — zielona, odświeżona deszczem samotna droga rozbrzmiała wesołemi wybuchami ich śmiechu.
— Jutro w mieście rozweselę ciotkę Józefinę opowiadaniem tej niezwykłej historji. Była to dość ciężka próba — na szczęście już minęła. Zdobyłam półmisek, a deszcz odświeżył przyrodę.
— Nie jesteśmy jeszcze w domu — zauważyła Diana pesymistycznie — i niewiadomo, co może się zdarzyć, zanim dojedziemy; ty przecież masz szczęście do przygód, Aniu.
— Taki dar jest już wrodzony — odparła Ania pogodnie. — Nabyć go ani pozbyć się go nie można.





  1. Opis tego zdarzenia znajduje się w pierwszej części: „Ania z Zielonego Wzgórza“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Rozalia Bernsteinowa.