Anastazya/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Anastazya
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Mara to jest, która po Bożym świecie kręci się na wsze strony, tak chyżo a pośpiesznie, że to tu, to tam, to ten człowiek, to inszy, śmiertelną strzałą jej przeszyty, upada, głuchnie, ślepnie, tężeje i zimnym marmurem chwilę przed oczyma ludzkiemi przeleżawszy, na wieki z przed oka słonecznego znika.
Zimnym i białym marmurem leżał pan Cyryak pośrodku małej świetlicy, w pięknie na czerwono pomalowanej trumnie, która nizko nad podłogą stała na deskach, wzorzystym kilimkiem okrytych. Nie każdy umarły ma taką białość, jaka na niego wnet po ostatniem odetchnięciu padła, niby płótno, na zaświeciu jakiemś rękoma aniołów nieskazitelnych utkane. Pod białością tą, czoło, na którem za życia zmarszczki przewalały się często jak chmury czy fale, spokojnem i jasnem uczyniło się na podobieństwo zwierciadła, odbijającego w sobie toń wody spokojnej i jasnej. Powieki, które wpierw były nabrzmiałe i zaczerwienione, wygładziły się i zbielałe spokojnie osłaniały oczy, nad któremi stały brwi do dwóch krzaków ośnieżonego ciernia podobne. I tylko usta pomiędzy dwoma krzakami wąsów zachowały nieco srogości czy smętku, tak, że prawie spodziewać się było można, iż wnet, wnet otworzą się i gniewliwie wyrzucą z siebie słowo: »Psombraty!« lub z tęskną zadumą wymówią: »Kto w górze bywał?«.

Kilka świec kościelnych, grubych i wysokich, paliło się mu dokoła głowy, a czarna odzież, w którą czyściuchno był przyobleczony, tu i owdzie ledwo ukazywała się z pod gęstwiny rzuconych na nią bławatków, kąkolów, maków szkarłatnych, chryzantem białych, dojrzałych kłosów pszenicznych i żytnich.
Prawdziwie jako rolnik, lub jako kłos z roli wyrosły, leżał wśród roślin polnych i z pomiędzy nich wydobywał ręce marmurowe, bo tak białe i twarde jak marmur, ze sterczącym w palcach obrazkiem świętym. Dokoła, w świetlicy niedużej, sprzętów jako u człowieka bezżennego nie było wiele: stołów i stołków nieco, jedno krzesło z poręczami, komódka, na której kilka książek leżało i stało kilka fotografii poblakłych w ramkach starych; na ścianie Matka Boska z Dzieciątkiem na ręku i wizerunek sławnego wodza z gałązką cierniową po jednej stronie, a pękiem święconych wianuszków po drugiej; naprzeciw zaś dwa nieduże okna otwarte na podwórko zielone i stojącą wśród niego lipę rozłożystą, z ławką drewnianą u dołu, a gniazdem bocianiem na szczycie.
Ludzi w świetlicy prawie nie było, bo praca około żniw, od których życie zależy, odchyliła ich od dramatu śmierci. Ledwie niekiedy ktoś wchodził, przyklękał, odmawiał krótki pacierz i do roboty pilnej powracał; w bokówce za to, za drzwiami zamkniętemi, słychać było głosy męskie, z pośród których wyróżniał się podczas gruby i zapędliwy bas Mruka, a podczas cienki i ochrypły dyszkant Piszczałki.
Bratankowie tam, z kilku sąsiadami, przebywali, w oczekiwaniu na wielki akt, na dreszczami nadziei i strachu przenikający ich akt — otworzenia i przeczytania testamentu nieboszczyka.
A testament ten, jak wszyscy powszechnie o tem wiedzieli, znajdował się w odpisie jednym u pewnego adwokata sławnego w mieście, a w odpisie drugim — u Wincentego Tuczyny, Nawrócicielem zwanego. Wolą było zmarłego, aby ten drugi odpis, wnet po jego skonie i przed pogrzebem jeszcze, sukcesorom, w obecności świadków był przeczytany.
Anastazya, w zmiętej sukni i z roztarganą kosą na plecach, siedziała u nóg trumny na nizkiej ławce, otwartą książkę do nabożeństwa na kolanach miała, ale oczy wlepione w białą twarz ze spokojnem czołem, która pod chwiejącymi się płomykami świec kościelnych nakształt rzeźby marmurowej leżała na pościeli z kwiatów i kłosów. Tę pościel barwistą ona mu sama o wschodzie słońca dziś przyniosła, błyszczącą od rosy obfitej, woniejącą miodem, rumiankiem i mokremi trawy. Teraz rosa już oschła na kwiatach i w spłakanych oczach dziewczyny chwilami nie było łez. Skurczona, jakby zdumiewała się wciąż nad czemś, jakby wnętrznie mówiła do siebie:
— Ot i przyszło już! ot i przyszło!
To, czego lękała się najwięcej, przyszło. Zawsze to, czego człowiek najwięcej się lęka, wcześniej czy później przychodzi. Ale ona, u początku życia będąc, jeszcze tego pojąć nie mogła.
Jako cienie błędne, przesuwają się ludzie przez świat i znikają! Jako mgły rozwiewające się, jako wiatry lecące, rozwiewają się, przelatują ukochani!
Babunia rozwiała się, zniknęła, Martka tak samo, a teraz on... najdroższy.
Zaczynała drżeć na całem ciele i tak płakać, że zdawało się, klatka piersiowa od tego płaczu pęknąć musi, ale potem cichła znowu, na ręku wsparta w twarz marmurową jak w tęczę patrzała, i ile tylko w mowie człowieczej jest słów pieściwych, tkliwych, wdzięcznych, żałosnych, tyle ich wymawiały do tej twarzy oczy jej i drgające usta.
Oprócz niej, w świetlicy przebywały stale trzy tylko osoby: dwie bardzo stare, ubogie niewiasty, które kędyściś za trumną pacierze szeptały, i młody syn Nawróciciela, Bolko, który jak stanął przed godziną plecami do ściany przyparty, i jak wlepił oczy w Naścię, tak stał i wlepiał do tego czasu, jak zaczarowany, czy jak zabity.
Bo smętny był okrutnie i razem jakby gniewliwy.
Może na Naścię gniewał się, że płakaniem piękne oczy sobie psuje, a może na śmierć, że do płakania ją przymusza. Pięknym nie był chłopak ten, bo rysy miał grube i postawę przysadzistą, ale na twarzy malowała się mu poczciwość, czoło było białe, wąsik złoty, a w oczach błękitnych miłowanie nieodwzajemnione tęsknicą i żalem osiadło.
W bokówce gwar głosów wzmagał się. Bratankowie nieboszczykowi, na otworzenie testamentu oczekujący, niecierpliwili się i pohukiwać zaczynali. Dwa razy młodzi synowie Mruka i Piszczałki, ledwo dorośli, wypadali stamtąd, pędem przebiegając izbę, przed trumną przyklękiwali, jakby muchy opędzając żegnali się i wybiegali z domu. Posły to były od zgromadzonych w bokówce, do Nawróciciela wysyłane.
Ludzi też trochę nadchodzić zaczęło, czegoś tu ciekawych, jak z min i szeptów poznać można było, ale którzy do familii nie należąc, nieco nieśmiele u drzwi stawali, lub nawet zatrzymywali się w ciemnawej sionce, która też wprędce od przytłumionych rozmów ulowi pszczelnemu podobną stawać się poczęła.
Wtem, z za szarych i białych surdutów i siermiężek wyłonił się i we drzwiach od sionki stanął najpiękniejszy w świecie tużurek czarny, cienki, elegancko skrojony, pomiędzy którego klapami kołysały się dwa szkiełka w rogowej oprawie. Pan Apolinary! On sam, ze swoją kształtną, chociaż i teraz wykrygowaną nieco figurą i ze swoją twarzą ładnie i delikatnie przez naturę wykrojoną, a dużemi oczyma i ciemnymi wąsikami przyozdobioną ślicznie. Zgrabną czapeczkę w ręku trzymał, a na czole miał niedużego, ale do okoliczności dobrze zastosowanego marsa.
Tuż przy nim, cudem jakby, znalazła się Ewka Glindzianka. Cud nie cud, bo razem z innymi, ciekawością wiedziona, z pola przybiegła, tak jako żęła w różowy kaftan luźny ubrana, od skwaru rozczerwieniona, z sierpem za pas wetkniętym i na kraciastej spódnicy pobłyskującym. Oczyma też, błyszczącemi jak czarne brylanty, Naścię panu Apolinaremu ukazywała. On ją i sam już widział, i dwa kroki uczyniwszy, z marsem na czole, czapeczką w ręku i kołyszącemi się u piersi szkiełkami, przed nią stanął. Ona podniosła wzrok, spojrzała i krzyknęła:
— Pan tutaj!
Ale, gdy on rękę ku niej wyciągnął, nagle z ławeczki zsunęła się i, twarzą na naroże trumny upadając, z cichym wybuchem zawołała:
— Nie, nie, nie! Ja z tobą, dziaduńku! Ja z tobą, mileńki mój, stareńki, złocisty, najdroższy.
Pan Apolinary cofnął się i, dziewczynę od łkań drgającą wskazując, do Ewki, która też do płaczu twarz wykrzywiała, rzekł:
— Widzę ja, że pannę Anastazyę desperacya okropna po dziaduńku ogarnia, i niemało mię to zadziwia, bo starym już będąc, umrzeć musiał. Czy to mało ludzi na świecie umiera? Czytałem w książce jednej, że każdej a każdej sekundy śmierć na kuli ziemskiej jednego człowieka porywa.
Gdy słowa ostatnie wymawiał, Ewka przestała twarz do płaczu wykrzywiać i, czarne swe oczy szeroko od zdumienia rozwarłszy, w niego się wpatrywała. Na twarzy jej wyraźnie malowała się pełna podziwu myśl: »Ależ mądry! no, mądry! Wie nawet, ilu ludzi codzień na świecie umiera!« Bolko Tuczyna zaś, który wnet po wejściu do świetlicy p. Apolinarego, jak mak polny na twarzy poczerwieniał, oderwał plecy od ściany i, kilku szerokimi krokami z domostwa wypadłszy, przez podwórko, za oknami otwartemi szybko przebieżał. I tego też desperacya ogarnęła. Szczęśliwy rywal nagle, jakoby z nieba, spadł!
Ale w sionce ruch i tupot nóg teraz powstał, ludzie przed kimś się rozstępowali, do świetlicy wszedł Wincenty Tuczyna, którego Nawrócicielem przezwano dlatego, iż złości, ani nieuczciwości ludzkiej nie folgował nigdy i surowo napominał za nie każdego, czy kobietę, czy mężczyznę, czy chłopa, szlachcica lub nawet i pana. Było bowiem i takich wypadków kilka, że języka w gębie strzymać nie mogąc, panom w sąsiedztwie Tuczyniec żyjącym podawał na nim potrawę, co to gorzką i zarazem zdrową jest, a nazywa się prawdą.
Człek to był niewysoki, w ramionach tęgi, krępawy, niezbyt już młody, ale z twarzą czerstwą i czarnemi oczyma, które z pod wypukłego czoła patrzały na świat bystro i ogniście. Surdut miał na sobie z samodziału szarego gruby, ale przystojnie skrojony i w czarne taśmy zdobny, brodę szpakowatą, krótko ostrzyżoną, a gdy przed wejściem do świetlicy czapkę z głowy zdjął, odsłonił czuprynę też szpakowatą i tak nadmiar gęstą, że nakształt strzechy wysoko nad głową mu się podnosiła.
Przed trumną nieboszczyka przykląkł, i kiedy żegnając się westchnął, to od tego westchnienia aż płatki kwiatów błękitne i białe w górę podleciały. Z klęczek powstawszy, ku bokówce się skierował, a gdy miał już do niej wejść, bratankowie nieboszczykowi drzwi za nim zamknąć chcieli, ale on sprzeciwił się temu, głośno powiadając, że wolą pana Cyryaka było, aby jak największa liczba świadków przy czytaniu testamentu jego była obecna.
Tedy ludzie od drzwi świetlicy pogarnęli się w tamtą stronę i przed drzwiami bokówki uformowali tłumik spory, złożony z surdutów białych i szarych, pomiędzy którymi pstrzyło się nieco kolorowych kaftanów kobiecych, że to czasu żniw zawsze kobiety szlacheckie ubierają się w taką odzież z jaskrawych perkalów. W tłumiku tym i pomiędzy osobami bokówkę zapełniającemi uczyniła się cichość taka, że kiedy Nawróciciel z kieszeni surduta kopertę niewielką i znajdujące się na niej pieczęcie łamać począł, muchaby nawet nieposłyszenie przelecieć nie mogła, i nic inszego słychać nie było, tylko suche trzeszczenie przełamywanego laku. Za tym, który pieczęcie łamał, krępy Mruk i wysoki a cienki Piszczałka stali z szyjami powyciąganemi, z nad ramion jego na palce mu patrząc, a żony i dzieci ich, pod ścianami stojąc, oczy w łamiące się pieczęcie wlepiały, a rękoma, nogami, czyniły takie ruchy rozmaite, że zdawało się jakby członkami ich wewnętrzny wicher jakiś miotał. Kiedy nakoniec Nawróciciel wyjął z koperty duży arkusz papieru we czworo złożony, ale nie rozkładając go jeszcze, oczyma czegoś dokoła wodził, Mruk, w osobliwy jakiś sposób stopami po podłodze zadeptawszy, zawołał:
— A czytajcież, panie Wincenty! Czegóż jeszcze czekacie?
Piszczałka zaś, wąsiska swe długie i konopiaste w dół targając, jak smyczek po strunach przeciągany, zapiszczał:
— A czytajcież choć raz, panie Wincenty! Bójcie się Boga, duszy z ciała nie wydzierajcie!
On wszakoż, cale na przynaglenie to nie zważając, wciąż kogoś pomiędzy ludźmi upatrywał, upatrzyć nie mogąc. A przecie tym jego bystrym i ognistym oczom, któremi na świat patrzał, okulary bynajmniej potrzebne nie były. Tedy po chwili daremnego upatrywania, głosem tak silnym, aby wszyscy obecni słyszeć go mogli, przemówił:
— Dwóch bratanków nieboszczyka widzę tu obecnych, ale po trzecim bratanku jego, Franciszku Tuczynie, jest żyjąca córka, Anastazya, której nie widzę. A w jej nieobecności testamentu nijak czytać mi nie wolno, bo ona z panem Waleryanem i Dominikiem Tuczynami równem prawem po nieboszczyku dziedziczy i do posłyszenia ostatniej woli jego równe z nimi prawo posiada.
A do dwóch wymienionych Tuczynów obracając się, rzekł:
— Myślałem, że wszystkich sukcesorów razem zebranych tu najdę. Ale postrzegam, że kiedy o sprawiedliwość idzie, pamięć macie krótką.
Nie mylił się: gdy o ziemię i insze dostatki szło, dwaj bracia tak się zawdy zapamiętywali, że najwiadomsze rzeczy z głów im wylatywały, jak ptaki stukami cepów z gumien wystraszane. Już po raz drugi w życiu o istnieniu na świecie córki po trzecim bracie zapominali, chocia przedtem i bali się okrutnie, aby pan Cyryak zbytnio na jej stronę nie przechylił testamentu, tem się przecie w dobrej nadziei utwierdzając, że krwi i nazwiska swego skrzywdzić nie zechce. Teraz nawzajem po sobie, a później na żony swe spojrzeli.
— A gdzież Nastka?
— A Bóg święty wiedzieć to raczy! Z kawalerami może gdziekolwiek siedzi...
— Abo na pole swoje żąć poleciała...
Tu Ewka Glindzianka, w tłumiku, który u drzwi bokówki stał, sierpem u pasa zwieszonym pobłyskując, cienkim głosem krzykła:
— Nadaremnie języków sobie na niej nie wyostrzajcie! Tu jest ona, przy trumnie, z żałości umierająca i o sukcesyi bynajmniej tak, jak wy, nie myśląca! ot co!
I ku Naści poskoczywszy, twarz rozognioną ku niej pochyliła, a za rękaw sukni pociągać ją zaczęła.
— A idźże, Naścia, testamentu słuchać! Nawróciciel woła cię i stryjaszki z ciekawości ledwo że nie umierają!
Dziewczyna twarz spłakaną odjęła od naroża trumny i na Ewkę patrzała oczyma, które widocznie objawiały, że nic z tego, co działo się koło niej, ani widziała, ani słyszała, Ewki też słów odrazu zrozumieć nie mogła. Dusza jej utonęła cała w rozmowie z drugą duszą, która z martwego ciała tego uleciała i nie wiedzieć gdzie była, ale ona pewnie dufając w to, że była, zrywała się do lotu za nią... za nią... Sam Mruk przed Naścią stanął.
— A chodźże ty, utrapiona! Czy my z twojej przyczyny do wieczora z rozdziawionemi gębami przestoim?
Wstała i poszła za Mrukiem, bynajmniej nie wiedząc ani dokąd idzie, ani po co, a do bokówki przez Mruka wepchnięta, stanęła przed Nawrócicielem, który arkusz papieru rozpostarty trzymał w ręku. Oczy miała wilgotną mgłą przesłonione i głęboką pręgę boleści serdecznej pośród czoła, na które włosy złote w nieładzie spadały. Nawróciciel zaś, ujrzawszy ją, głośno, dobitnie i powoli czytać począł.
Pismo było dość długie, bo wszystkie dobra ruchome i nieruchome, które nieboszczyka własnością były, ze szczegółami wyliczało, ale treść jego, sam ten sens, od którego skóra poruszała się na twarzach i karkach domniemanych sukcesorów, w tem się zawierał, że grunt posiadany i stojące na nim budynki nieboszczyk dwom bratankom pozostawił, ponieważ, jak z tego się tłómaczył, prawo nie pozwalało mu inak postąpić, ale wszystko, cokolwiek ruchomego na tym gruncie było, inwentarz żywy albo nieżywy stanowiąc, jako też kapitał w gotówce, dziesięć tysięcy wynoszący, a w mieście na banku ulokowany, zapisywał, darowywał, na wieczną i niepodzielną własność oddawał córce po trzecim bratanku swym Franciszku Tuczynie, a swojej wnuczce najmilszej, Anastazyi Tuczynównie, pannie.
I jedną tylko w zamian prośbę do niej zanosił, aby o nim, który ją za córkę najukochańszą sobie obrał, chowała do śmierci pamięć życzliwą, a za zbawienie duszy jego każdego roku mszę św. fundowała.
Tu następowało mianowanie Wincentego Tuczyny na egzekutora woli zmarłego i jednobrzmiące podpisy świadków, co wszystko Wincenty Tuczyna, czyli Nawróciciel, skrupulatnie co do słowa przeczytawszy, arkusz papieru znowu we czworo złożył i, do kieszeni surduta go chowając, dobitnie i głośno mówić zaczął:
— Jeżeliby ktokolwiek przez jakoweś zaprzeczanie i wytaczanie procesów tę ostatnią wolę pana Cyryaka Tuczyny pochwiać zamierzał, to ostrzegam, aby nie ponosił fatygi nadaremnej, bo testament ten jest przed prawem ważny i mocny, a wszystko, co prawo zachowywać nakazuje, zachowane w nim jest. Pan Cyryak w ciemię bity nie był, do miasta jeździł i ostatnią wolę swoją napisał pod przewodnictwem adwokata dobrze w rzemiośle swojem wyuczonego. Ja zaś, Wincenty Tuczyna, egzekutorem woli tej zamianowany, jak oka w głowie strzedz jej będę i na nijakie pogwałcenie jej — tak mi Panie Boże Święty dopomóż! — nie pozwolę. A teraz, gdym już wszystko, co trzeba było, przeczytał i wypowiedział, całej kompanii pięknie kłaniam i żegnam, gdyż chmury nadciągają i wóz do zwożenia snopków zaprzężony na mnie oczekuje. Zdrowi wszyscy ostawajcie!... Bolko! Bolko!
Daremnie na syna wołał, bo i śladu go już tu nie pozostało, więc nieco rozgniewany mruknął: »Młodość głupość!« — i w sionce na czuprynę ogromną czapkę z daszkiem osadziwszy, domostwo opuścił. Gdy wychodził, ludzie z uszanowaniem rozstępowali się, drogę przed nim czyniąc, a potem wszyscy, bratanków nieboszczykowych i ich familii nie wyłączając, stali chwilę jako słupy, czy jako głąby, w oniemieniu i nieruchomości, do nijakiego poruszenia lub słowa niezdolni. Wszyscy od razu przeniknęli się przekonaniem, że pan Cyryak nie w ciemię bity rzecz tę cale jak należało wykonał, i że przytem, gdy Nawróciciel, człek jak łza czysty, a jak żelazo w postanowieniach swoich twardy, na straży jej stać poprzysiągł, to klamka już zapadła, to już amen, to i Święty Boże nie pomoże, a nadzieja wszelka z woza spadła i przepadła.
Ta ostateczność i nieodwołalność nie przeszkadzały cale krwi burzyć się, oczom gorzkiemi łzami się oblewać, a złości i nienawiści płomieniem po żyłach przepływać i wichrem w głowach szumieć. Piszczałka, pierwszy tym wewnętrznym ogniom i wichrom folgę czyniąc, cienkim swym głosem, w którym teraz coś świstało, chrypiało i stękało, zawołał:
— A to my raz drugi już od święcie nam przynależącej się sukcesyi jak dudkowie z kwitkiem odprawieni się widzimy! Bo co się tycze tej ziemi, którą nas nie dobroć stryjaszka, lecz sprawiedliwość prawa obdarzyła, to pomiędzy dwóch rozdzielona i z inwentarza wszelkiego ogołocona...
Tu rozległ się krzyk Mruka, nietyle głośny, ile od poruszeń rękoma, a nawet i nogami czynionych, mocy nabierający:
— Kpem byłbym, gdybym ten łachman przyjął, co mi go nieboszczyk jak psu kość ogryzioną rzucił! Niech go ta sama osoba bierze, która przypochlebstwami wszystko dla siebie zagarnąć potrafiła, i niech krzywda moja i dzieci moich na głowę jej padnie! U Pana Boga pomsta dla niej się najdzie, a wprzód jeszcze u tego, co bogactwu jej wierność u ołtarza przysięgnie, a na nią samą, jak na sukę nogą nastąpi...
— A! bo trza nam było tak samo, jak ona, nieboszczykowi do nóżek upadać i łaskę jego przypochlebnem języcznictwem sobie wylizywać...
— Wszystkim nam przyjdzie tera podle płota zdychać, gdy jedyna już nadzieja nasza do tej ludożerki na służbę poszła!
— Patrzajcie, jakie to niewiniątko z wejrzenia jest, a za skórą caluteńki faryzeusz siedzi, a serce ma, jak loch ciemny zasklepione...
— Oho! kto mądrym urodzi się, ten i gęsią orać potrafi!
— Szelmom fortuna sprzyja!
— Czy ziela takiego od wiedźmy dostała, że szczęście do siebie pociąga?
Tak wszyscy razem mówili i krzyczeli, coraz więcej do Naści się przybliżając i różnymi ubligami w twarz jej plując. Ona zaś, ze ścisku wydobyć się nie mogąc i może nawet o wydobywaniu się nie myśląc, oniemiała, ogłuszona, z sercem rozdartem tylko co usłyszanemi, ostatniemi słowami na wszystko umiłowanego dziadka, stała z twarzą jak płótno białą, po której, jak dwa sznurki pereł, na nić znizane, biegły, ani na moment nie przerywające się łzy.
Niektórzy z obecnych ku rozszalałym familiom Mruków i Piszczałków sykali: »Cicho! a cichocie! A dość już tego! Grzech śmiertelny!« Insi na trumnę z nieboszczykiem oglądali się niemal trwożliwie, szepcąc, że nie godzi się przy zwłokach tak hałasować, że to nieprzystojne jest i przez Kościół Ś-ty zabronione. Ale nikt do tych interesów familijnych mieszać się, ani na zwarcie się z takimi ludźmi, jak Mruk i Piszczałka, narażać się nie chciał; i nikt też nie odchodził, bo wszystkim ciekawość, jak też skończy się ta komedya, do ziemi nogi przykleiła. Wtem, przez szare i białe surduty męskie i kolorowe kaftany kobiece przeciskać się począł czarny tużurek elegancki, szafirowym krawatem okraszony, i p. Apolinary Tuczyna, w całym blasku swym z gminnej szarzyzny wypłynąwszy, obok Anastazyi stanął. Dlatego, aby obok niej stanąć, musiał wprzód Mrukową i Salkę Piszczałkównę z drogi sobie usunąć, czego też dokonał w sposób taki, że się aż na inszych ludzi zatoczyły, a uczyniwszy to, z czupryną od irytacyi rozrzuconą, z marsem na czole i oczyma ogniem buchającemi wyrzekł:
— Zadziwia mię prostactwo i grubijaństwo postępowania państwa z panną Anastazyą, i dłużej już znosić go nie mogąc, jako krewny jej proszę, aby we mnie obrońcę swego przeciw tym uciemiężeniom obaczyła.
To wyrzekłszy, ruchem, nie jak u niego zazwyczaj bywało, wykrygowanym i nadmiar już delikatnym, ale owszem szorstkim i nagłym, za rękę ją porwał i razem z nią przez tłumik u drzwi stojący przebijać się począł.
— Niech panna Anastazya nie ociąga się i nie ogląda — mówił — lecz co prędzej razem ze mną stąd uchodzi. Za sobą śmierć pani ostawia, a przed sobą życie i wszystkie jego wesołości postrzedz może, jeżeli tylko rozumem rządzić się będzie.
Ona wszakoż, nie mogąc w tej chwili rządzić się rozumem, oglądała się na trumnę i twarz marmurową, leżącą śród pościeli z bławatków i kłosów, której ujrzeć nie miała już nigdy. Oglądała się, ale za przewodnikiem swym szła i wyszła, a w bokówce rozległy się wykrzyki zdziwienia:
— Skąd on się tu wziął, ten obieżyświat, arystokrat, alegancik?
— Nos ma widać dobry, skoro z tak daleka pismo nieboszczykowe nim zwąchał!
— Tego też i przyjechał pewno, aby razem z nią pieniądze zcapić!
Ktoś z tłumu rzekł:
— Po to przyjechał, aby resztę należności swojej od braci odebrać.
— Po jeden swój grosz przyjechał, a sto naszych uwiezie! — huknął Mruk.
— Szelmom fortuna sprzyja! — dokończył Piszczałka, za czapkę porwał i, pędem na długich nogach świetlicę przeleciawszy, ku polu się puścił, aby tam Nawróciciela, snopy do gumna zwożącego, wyrzutami obsypać. Jego to była jentryga, że nieboszczyk w sposób taki dobrem swem rozporządził. Syna swego z Nastką ożenić zamierzył i dla przyszłej synowej o wielką fortunę się wystarał. Piszczałkę zadławiłyby chyba te myśli, gdyby ich nakształt garnka z pomyjami na głowę Nawróciciela nie wylał. To też na poblizkiem polu krzyki niebawem słyszeć się dały, ale trwały krótko, bo z Nawrócicielem długich sporów nie można było zaprowadzać. Z początku zawsze cierpiał i do perswazyi się udawał, ale postrzegłszy, że ona nie pomaga, jak huknął swoim głosem niesłychanym, a ramieniem w powietrzu zamachnął, to żeby tam nie wiedzieć kto i z jakim językiem był, na ubocz schodzić musiał. Kark miał gruby człowiek ten, głos za lasy i góry sięgający, a siłę w pięści taką, że gdyby nią wołu w łeb grzmotnął, toby go pewno nieżywym na ziemię powalił. W jednem sumieniu jego tylko delikatność taka zasiadła, że najmniejszy grzech był mu tak wstrętliwy, jak niewiastom bywa podczas pająk lub glista.
A pan Apolinary z pod ulewy lżywych słów i nienawidzących spojrzeń Anastazyę uprowadziwszy, towarzyszył jej do samego domu, wciąż sobie od irytacyi czuprynę nad głową burząc. Nic do siebie nie mówili, ale dziewczyna, przez świeże powietrze i cichość na polu panującą do przytomności doprowadzona, uczuła dla towarzysza taką wdzięczność i czułość, że zdawało się jej, jakby w piersiach, przedtem żarem palonych i piołunem nalewanych, rozlewała się miodna patoka. Jeżeli i wpierw już człowiek ten był jej miły, a jakaś moc wnętrzna, której sama nie pojmowała, ku niemu ją silnie ciągnęła, to cóż teraz, gdy z pomiędzy ludzi wszystkich on jeden za nią się ujął i gdy śmierć nielitościwa z jedynego na świecie umiłowania serce jej opustoszyła?
Gdy tedy znaleźli się już oboje na małym ganku jej domostwa, chciała mu podziękować i coś miłego powiedzieć, ale nie mogła, bo słowa, których w głowie miała niemało, więzły w gardle, rumieńce tylko na policzki jej rzucając. Tedy różanym kolorem jutrzenki opłyniona, kryształowe oczy swe, od łez jeszcze mokre, na twarz mu podniosła i nieśmiele trochę rękę do niego wyciągnęła. Czy taką poranną i wdzięczną wydała się mu wtedy, czy ogarnęła go taka czułość dla losu sieroty, lub upodobanie, które zawsze w niej miał, wzrosło od tego, że była już teraz osobliwie i co się nazywa bogatą, dość, że nieśmiele wyciągającą się rękę jej obu swojemi porwawszy, gorącemi ustami ją ucałował i rzekł:
— Jako krewny ja panią z tego piekła prostactwa wyprowadziłem, ale gdyby mi pozwolone to było, wolałbym pewnie swoje prawo do tego na inszem słowie wesprzeć.
Mówiąc to, rękę jej coraz mocniej ściskał i w twarzy jej szafirowe swe a ogniem buchające oczy zatopił. Ona zaś, z odchyloną nieco twarzą w ziemię patrząc, szepnęła:
— Jakież to jest słowo?
— A gdybym ja pragnął, aby słowo to było: »narzeczona«, to co?
Wtedy z Anastazyą stało się coś dziwnego. Uczuła dla człowieka tego takie miłowanie, że aż pchało ją ono ku niemu, aż ją warem gorącym i słodyczą nad wszystkie miody milszą napełniało, ale po sekundzie z tego waru i miodu wybuchnęła fala gorzka i gryząca, która na sobie niosła i przed oczy jej postawiła twarz dziadunia, zastygłą w marmur biały i niemy. Tedy podnosząc na pana Apolinarego oczy smętne i błagające, poprosiła:
— Nie teraz! oj, nie teraz jeszcze! później...
— Niech będzie później! — prostując się i rękę jej z dłoni swych wypuszczając, odpowiedział.
Poczem mówił dalej:
— Chociaż ja nic przeciwnego upatrzyć w tem nie mogę, aby umarli swoją drogą do grobów swoich szli, a żyjący swoją drogą o szczęściu swojem myśleli, to przecież, jeżeli pannie Anastazyi ta rzecz cale naturalna wstydliwą się wydaje, to na odpowiedź zaczekam i sam się tu po nią zgłoszę. Czy dobrze?
— Dobrze! — odrzekła z cicha.
Ale on jeszcze nie odchodził.
— Za ileż dni przyjść mam? Za dwa czy można?
Przecząco wstrząsnęła głową.
— A za trzy?
Naleganie jego było dla niej tak słodkie, że niepewny, jakby słońca wstydzący się uśmiech na usta jej wybiegł. Wszakoż znowu głową zatrzęsła na znak, że trzy dni to czas jest zbyt krótki. Panu Apolinaremu czoło marszczyć się zaczynało.
— A za tydzień? — zapytał. — Może i całego tygodnia zbyt mało będzie, aby w sercu pani człowiek żyjący mógł umarłego człowieka zasłonić? Czy choć za tydzień będę mógł umarłego człowieka zasłonić? Czy choć za tydzień będę mógł przyjść po to słówko, które z ust pani posłyszeć żądam?
W głosie jego było coś, co zdawało się objawiać, że jeżeli i za tydzień przyjść mu dozwolone nie będzie, to nie przyjdzie nigdy. Ambicyę miał i znał wartość osoby swojej. Serce Anastazyi zatrzepotało, jak ptak strwożony. Zlękła się, że obraziła go; zlękła się, że go utraci.
— Dobrze! Za tydzień! — odpowiedziała.
On ręki już jej nie podał, tylko ładnie ukłoniwszy się i raz jeszcze głęboko w oczy jej spojrzawszy, odszedł. Ach, jak ona lubiła ten ukłon jego, w którym, gdy czapeczkę nad głowę podnosił, kędziorki ciemnych włosów opadały na czoło kształtne, śniadawe! Za zgrabną postacią jego, która teraz z bramy podwórka wychodziła, szłaby na koniec świata, bez końca, byleby chociaż trochę zbliżyć się do niej, a gdy tak, jak przed chwilą, spojrzenie swoje, w którem skry złote na szafirowej toni migotały, w oczach jej zatopił, czuła obejmującą ją od stóp do głowy, a nad wszelkie wina i miody słodszą niemoc omdlenia...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.