Anafielas (Kraszewski)/Pieśń piérwsza. Witolorauda/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Anafielas
Podtytuł Pieśni z podań Litwy
Tom Pieśń piérwsza

Witolorauda

Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1846
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała pieśń piérwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Ranek był, kiedy Witol ojca zbudził;
Ledwie się Aussra rumieniąc na niebie,
Słońcu niebieski ogień rozkładała.
Jeszcze trzy konie słonecznego wozu
Niezaprzężone pasły się na górze;
A xiężyc smutny, z twarzą wpół-rozciętą,
Przyzostał chwilę, by swoję kochankę,
Rumianą gwiazdę poranku zobaczyć.
Głuche milczenie w głębiach puszcz leżało;
Szérokie knieje, ostępy i bory,
A w nich źwierz dziki, snem porannym spały.
Tylko ptaszyny Swieczpauksztynis budził.

One, świergocąc, niechętnie wstawały,
I nazad w ciepłe gniazdko się tuliły.
Brekszta wszelkiego stworzenia powieki
Snem jeszcze słodkim cisnęła łagodnie.
Próżno Budintoj, dla gnuśnych złowroga,
Myślą o pracy ludzi chciała budzić.
Spali spowici potrzebą spoczynku.
Lecz Witol nie spał; przemarzył noc całą;
Bóstwóm się leśnym modlił i Raganóm:
Prosił Sznejbrata i dzikiéj Miedziojny,
Żeby mu w piérwszych poszczęścili łowach;
Prosił puszcz duchów i leśnych straszydeł,
By do ostępów, w których źwierz się kryje,
Gristis i Jodsy nie broniły wstępu.
Słyszał on często, że łowiec zbłąkany
Spotkał się w puszczy gdzie z dzikim człowiekiem,
Lub ptak go uwiódł, padając co chwila,
Lub jeleń zwolna w ostępy prowadził,
Aż potém więcéj łowca nie ujrzano,
Tylko gdzieś w puszczy garstka białych kości
Pod starym dębem na wieki została,
Postrach myśliwych, niebacznym nauka.

Wstał ojciec, przetarł rozespane oczy;
A matka smolne paliła łuczywo,
Placków na drogę, nabiału i chleba,
Rad macierzyńskich nie skąpiąc młodemu.
— Nie wiész — mówiła — nie wiész, co to łowy!

To nie igraszka, jak w podwórku chaty,
Nie w gnieździć wróbli, nie z pliszką to sprawa.
A któż wié, co tam w puszczach się ukrywa?
Tyle straszydeł! niebezpieczeństw tyle!
Tyle srogiego i dzikiego źwierza!
Już brat mój jeden zginął od niedźwiedzi;
Drugiego koza lekko ustrzelona
Wiodła w ostępy, aż zbłądził, i potém
Ledwie w dni kilka wybladły i głodny
Późną się nocą do chaty powrócił;
Ale co widział w Miedziojny krainie,
Nikomu nigdy nie mówił ni słowa,
I więcéj potém nie poszedł na łowy.
Już lepsza bitwa, niż walka z źwierzęty.
Któż wié, co się tam pod skórą ukrywa?
Czasem zły człowiek wilczą skórę wdzieje,
Czasem czarownik w niedźwiedzia się zmieni,
Lub potwór jaki zastąpi ci drogę,
Albo duch, albo.... I kto to odgadnie? —
A Witol słuchał, probując oszczepu,
I głową tylko potrząsał powoli,
Jak gdyby za nic miał matki przestrogi.
Ojciec tymczasem łuk podjął, wziął strzały,
Wdział Wiżos, skórą grzbiet okrył niedźwiedzią,
A Witolowi wyniósł strój podobny
Z twardych skór źwierza na łowach odartych.
Piérwszy raz chłopiec szaty męzkie włożył;
Piérwszy raz uczuł, że mu wolno było

Przestać nareście być tylko dziecięciem.
Wyglądał oknem. Już się świt zabielił,
Słońce ze swoich pałaców za chwilę
Na złotym wozie miało wyjść z kąpieli.
Wyszli, a jeszcze Bogóm się domowym
Długo modlili i ofiarę leli.
Stary z szałasu wypuścił psy swoje.
Skoczyły, czując, że pójdą na łowy;
Jeden drugiego z radości porywał,
I, jakby tylko sam chciał iść za panem,
Gryząc go za kark, warczał i wstrzymywał.

Wyszli. Był ranek wiosenny, srébrzysty,
Las milczał jeszcze, czekał słońca wschodu,
Rosa na trawach ciężyła i wonny
Kielich się kwiatów powoli otwierał.
Na wschód się starzec milczący obrócił,
Znajomą sobie skierowawszy drogą.
Witol szedł za nim, całemi piersiami
Łakomie chłodne chwytając powietrze.
Szli puszczą, w któréj śladu ludzkiéj nogi,
Śladu człowieka, ni źwierza nie było.
Ogromne dęby z konary gęstemi,
Pokryte gniazdy i świętą jemiołą,
Wysoko po nad brzeźniak się wznosiły.
Poniżéj, brzozy schylone, pogięte,
Jak lud pod panem, niewolnik posłuszny,
Tęsknie za słońca promieniem patrzały.

U spodu, młodéj Lazdony dziedzina,
Gęstemi sploty wiła się leszczyna,
Wdzięcznemi łuki gnąc na różne strony.
Z pośrodka dębów, gdzieniegdzie wysmukla
Sosna, u wierzchu ozdobna koroną,
Jakby dziewica do ślubu ubrana,
Wesoło wieńcem niezwiędłym szumiała.
Tu ówdzie biała osina i klony,
I poświęcone Lajmie lipy stare,
Pod poważnemi wyrastały dęby.
A rzadko chwojniak skurczony i biedny,
Jak lud od roli, cherlał na piasczysku.
U stóp drzew kwiaty rozliczne się słały:
Jedne, co jadu strzałóm dostarczały;
Drugie, któremi mądrzy Sigonoci,
Żebrząc po wioskach, od chorób leczyli;
I inne jeszcze, co nieraz do wieńca
Śmiały parobek przynosił Litewce;
Po nad strumyki kwitły owe modre,
Których Nijoła nieszczęsna zachciała,
Które Krumine gorzko opłakała.
Środkiem ostępów rznęły się strumienie,
Okryte gęstém gałęzi sklepieniem,
I uciekały, lękając się ciszy,
Tęskniąc za ludźmi i zieloną łąką.
Szli, a las milczał; tylko czasem krucy
Wrzeszczeli, z wierzchu sosen się zrywając;
To dzięcioł stuknął, wróbel zaświergotał,

To z nich Gieguzo, śmiejąc się, szydziła;
Psy cicho u nóg z spuszczonemi głowy
Szły, znaku tylko pańskiego czekały,
A pyski wznosząc ku kniei zwrócone,
Nosem powietrze łapczywie chwytały.
Wtém łom zaszumiał i cóś się przemknęło.
Witol poskoczył, starzec go zatrzymał —
— Liszka! — zawołał — powrócim do domu. —
— I po cóż wracać z próżnemi rękoma? —
— Przestroga Bogów, byśmy nie szli daléj:
Bo komu tylko liszka przejdzie drogę,
Powinien wrócić, gdy mu spokój miły. —
— Więc winną stronę, idźmy w inną stronę. —
— Wrócić potrzeba. —
— O! ja nie powrócę,
Póki chociażby najlichszego źwierza,
Choćby ptaszyny małéj nie ubiję. —
Tak mówił Witol, a jego zapałem
Starzec niechętny przekonać się musiał.
— Chodźmyż! niech będzie przeznaczenia wola —
Rzekł, i na drugą stronę się zawrócił.

I znowu cicho: bo oba myśliwi,
Okiem po lesie patrzając ostróżnie,
Nic nie mówili; psy dech wstrzymywały,
Jak gdyby źwierza spłoszyć się lękały.
— Słuchaj — rzekł starzec — jest ztąd niedaleko
Starego dziada niedźwiedzi łożysko

Pod wielkim łomem. W zimie łapy liże,
A latem skryty na pastwę czatuje.
Jeśli usłyszy nas, jeśli napadnie,
Będziem się bronić; lecz straszno zaczepiać.
Wiele on ludzi we wnętrznościach nosi,
I wiele kości bieleje pod łomem,
I strzał niemało próchnieje dokoła.
Radbym go obszedł, lecz w lewo i prawo
Głęboki strumień zagradza nam drogę.
Mądry, na saméj ścieżce sidła stawi.
Lecz można cicho ominąć łożysko,
Dech zatrzymując, żeby go nie spłoszyć,
I ostróżnemi minąć go krokami. —

— Ojcze! — rzekł Witol — na cóż się go lękać?
Dwóch nas na niego, czyż nie damy rady?
Wszak to najlepszy na łowy początek. —
— Szaleńcze! cicho! — Witol oszczep podniósł,
I lekko trzęsąc głową, się uśmiechał.
Wtém na łom naszli; za łomem chrzęstnęło;
Psy wzniosły uszy i oczy wywarły;
Ogromny pysk się z za drzewa wychylił,
Potém dwie łapy na łomie oparte,
I czarny niedźwiedź spójrzał na myśliwych.
Stary szedł chyłkiem; lecz Witol z radością
Łuk swój naciągnął i pomiędzy oczy
Strzałę mu ostrą zapuścił głęboko.
Ryknął źwierz dziki i przez łom przeskoczył

Prosto na niego. Stał Witol z oszczepem;
I kiedy niedźwiedź ku niemu się zbliżył,
W czaszkę go dwakroć z całych sił uderzył;
Wierne psy z tyłu szarpać go poczęły;
On się otrząsnął i na nie zawrócił;
A łowiec miody już mu na kark skoczył,
I w silne ręce za gardło ująwszy,
Stłumił ryk prędko, a z rykiem i życie.
Padli obadwa. Z twarzą rozognioną
Porwał się Witol, nie wierząc źwierzęciu,
I bił go jeszcze, aż na twardym pysku
Skrwawiony oszczep w trzaski podruzgotał;
Naówczas krzyknął radośnie, aż w lesie
Sto razy głos się daleko powtórzył.
Stary, patrzając na łatwo zwycięztwo,
Osłupiał, mierząc bojaźliwém okiem
Nieprzyjaciela drgającego jeszcze.
Z radością Witol na pierś mu się rzucił
I ściskał ojca; a łzy mu płynęły,
A piersi oddech wzdymał przyśpieszony;
Potém niedźwiedzia, biegł, deptał nogami,
Szalony pierwszém w swém życiu zwycięztwem.

Siedli ze starcem skórę z niego zdzierać;
Łapy na przysmak odcięli wieczorny,
A ścierwo ptastwu leśnemu rzucili.
— Śpieszmy! — rzekł ojciec. — Obudzone rykiem,

Już puszczą pewnie biegną meszek[1] stada.
Trzeba uciekać! Bierz psy i idź za mną. —
Wstali, a Witol wziął skórę skrwawioną,
I jeszcze drżący wzruszeniem, odwagą,
Szedł, patrząc tylko, zkąd znów dójrzy czego?

Stary na coraz gęstsze wiódł go puszcze;
Czasem z rozmysłem obejrzał się wkoło,
I, jakby dążył po znajoméj drodze,
To tu, to ówdzie kręcił się i zbaczał,
Silném ramieniem gałęzie drzew trzaskał,
Cbrósty rozgniatał, przeskakiwał łomy,
I przez strumienie przewodził głębokie.
Aż wyszli wreście w széroką dolinę,
Dokoła czarnym otoczoną lasem.
Łąka to była zielona, jak rola,
Kiedy ją młoda wiosny ruń okryje;
Gdzieniegdzie tylko złociły się kwiatki,
I łoza młode puszczała gałązki.
Tu siedli spocząć; a Witol swą skórę,
Pełen radości, na wietrze rozesłał.

Już było słońce podeszło wysoko,
Śpiesząc do swojéj wieczornéj kąpieli;
Obeschły rosy; na niebios błękicie
Chmury, jak wojska, jęły się gromadzić.
Łowcy posiłek południowy wzięli;

I gwarząc, jak to myśliwcóm się gwarzy,
Z wiernemi psami jadłem się dzielili;
A kości, Bogóm podziemnym ofiarę,
Szepcąc modlitwy, pod ziemię zagrzebli.
Potém szli znowu. Lecz stary, na słońce
Spójrzawszy, drogę ku domu zawrócił
Inszemi lasy i dalszemi ścieżki.

— Tu — rzekł do syna — inszy źwierz nas czeka:
Wilk, lis, ryś może, sarna bojaźliwa.
Niechaj psy idą. — Świsnął — niecierpliwe
Prędko się w knieje, przeganiając, wdarły;
A on, wskazując ręką Witolowi,
— Czekaj — rzekł — aż cię głosem uwiadomią,
Gdzie się masz ruszyć. Stój. Ja daléj idę.
Kiedy zawołam, ozwij się, przybywaj. —

Witol zaledwie słowa starca schwytał,
Słuchał psów głosu, za niemi się zrywał,
Zazdrościł wolnych po puszczy przegonów;
Lecz kiedy ojciec, łamiąc się przez chrósty,
Odszedł, a jego samego zostawił,
Uczuł się jakby swobodniejszym jeszcze,
I jak do walki, sparłszy się o drzewo,
Czekał i czekał. A psy gdzieś już w dali
Słabym się głosem raz po raz ozwały.
I cicho znowu; tylko drzewa szumią
I ptacy krzyczą na sosen wierzchołkach.
Wtém z za Witola nagle się wyrywa

Jeleń wysmukły; spójrzał, w górę skoczył;
Lecz nim w las pierzchnął, uwięzła w nim strzała.
Padł. Witol za nim. On porwał się znowu,
I szedł, kulejąc. Drugą za nim strzałę
Posłał myśliwiec, i drugą go trafił.
A jeleń coraz szedł wolniéj, rogami
Gałęzie łamiąc. Witol coraz bliżéj
Ściga go z drzewcem, doścignąć nie może.
Drą się po lesie przez mokre bagniska,
O staje tylko od siebie, to bliżéj,
To daléj znowu: bo jeleń poskoczy
I znów ustanie; myśliwiec pośpieszy,
Wstrzymają gąszcze. Wiele strzał w sajdaku
Miał Witol, wszystkie za nim powysyłał;
A jedne poszły po drzewach i lesie,
Raniąc niewinne starych lip Ragany,
Inne go zlekka po skórze drasnęły,
Lub padły słabe pod nogi jelenia.
Wciąż gonił łowiec, wciąż jeleń uciekał.
Witol rozjadły, z wlepioném weń okiem,
Zapomniał ojca, i przestróg, i puszczy,
Co go dokoła nieznana, tajemna,
Coraz straszniejsza, ciemniejsza, objęła.
Zziajany stanął i chciał dobyć głosu.
Długo się męczył, nim piersi znużone
Słabe huknięcie, obumarłe w puszczy,
Ku stronie ojca z westchnieniem wydały.
Ale daleko ojciec już od niego

Pozostał z psami, i głos go nie doszedł.
A jeleń skoczył wgłąb’ kniei i zniknął.
Zmęczony łowiec upadł odpoczywać,
Nie śmiał już krzyczeć i począł rozmyślać.
Słońce się coraz na zachód skłaniało;
Ledwie czérwony promień przez gęstwinę
Jeszcze się tylko obłędny przeciskał.
Cóż począć było? Witol myślał wracać
Śladem jelenia; lecz szukając drogi,
Którą strzałami i krwią był poznaczył,
Nie znalazł nigdzie złamanéj gałęzi
I nigdzie śladu. Wszystko się już było
Znowu po za nim splątało, zamknęło,
Jakby od wieka ni człowiek, ni źwierzę,
Jednéj gałęzi nie poruszył z miejsca,
I ziemi nogą nie dotknął dziewiczéj.
Naówczas Witol odwagi żałował,
I ojca rady zapoźno przypomniał;
A myśląc, jakby z puszczy się wydobyć,
Próżno dokoła patrzał niespokojny.
Wtém ujrzał dziką barć na staréj sośnie,
W roztwartém dziuplu, rojem otoczoną.
Wszystko zjadł z sakiew, pragnienie paliło
I głód go męczył; ale straszno było
Te dzikie pszczoły Bogini Austhei
Wydrzeć, ażeby miodem głód ugasić.
Podnosił jeszcze oczy na barć chciwie.
Wtém zśród gałęzi nad głową zwieszonych

Śmiech jakiś dziki usłyszał, szyderski.
Myślał, że jaki ptak się ozwał z sosny?
Gieguze może próżniaczka wesoła?
Lecz znowu cicho i pusto dokoła,
I czuje w duszy: — Nie taki głos ptaka! —
A puszcza milczy, tylko drzewa szumią.
Gdy po nich Witol jeszcze raz pogląda,
Ujrzał nad barcią okropne straszydło.
Był to człek dziki. Włosami okryty,
Na łbie dwa rogi zakręcone nosił;
Twarz miał poczwarną, dwoje lśniących oczu,
I zęby długie, jak wilczéj paszczęki;
Nogami drzewo objąwszy czarnemi,
Rękoma drażnił Witola, i z góry
Świecące, długie zakrzywiał pazury.
Witol łuk porwał, lecz strzał brakowało;
Chwycił za oszczep — ten leżał strzaskany,
I drzewce u nóg złamane leżało.
Nie było nawet czém się widmu bronić.
Straszny Girystys po drzewie się spuszczał,
I coraz głośniéj, coraz śmiał się dziczéj;
A zęby ostrząc, pazurami krzywiąc,
Jak gdyby pastwę rozdzierał już swoję,
Oka z młodego nie spuścił myśliwca.
Witol odstąpił, skórę z ramion zrzucił,
Rękę wyciągnął i czekał go śmiało;
Lecz gdy już walkę ma począć zuchwałą
W szarym pomroku, ujrzy, aż dokoła

Na każdém drzewie, na każdéj gałęzi
Świecą się oczy, drżą ostre pazury,
I rogi krzywe po liściach szeleszczą.
Pełno ich było, w którą spójrzał stronę.
Walczyć z wszystkiemi? — pomyśleć nie można.
Pobladł młodzieniec, lecz serca nie stracił;
Stanął i czekał. A oni siedzieli,
Szyderskim śmiechem do siebie gadali,
I pazurami sobie wskazywali
Biednego chłopca, który stojąc wryty,
Trzymał luk próżny i drzewce złamane.
Już skórą świeżą zarzuciwszy plecy,
Myślał się cofać, gdy mu pod stopami
Cóś się ruszyło. Ogromna ropucha,
Jak gdyby mlékiem święconém karmiona,
Dwoje weń oczu wlepiała zielonych.
Rzucił się w stronę. Tu karzeł wyskoczył
Stary, garbaty; na łokieć miał brodę;
Sparty na kiju, sunął się powoli,
I Witolowi sobą zaparł drogę.
Próżno chciał przebić te żywe zapory.
Gdziekolwiek myślą, oczyma się zwrócił,
Zewsząd go dziwne objęły potwory,
Jakby nie w puszczy nadniemeńskiéj błądził,
Lecz w tajemniczym Staubunów gdzieś lesie.
Zamknął już oczy, wyciągając ręce,
I śmiało na przód rzucił się w gęstwinę.
Wtém puszcza śmiechem tysiącznym zawrzała:


Witol w lesie przed Mildą w obłoku

A na ramionach uczuł nieszczęśliwy,
Jak mu się dwoje ostrych szpon wciskało.
Spójrzał — nad głową dwoje ócz ognistych,
Jak dwa pioruny ze chmury, wisiało.
Chciał strząsnąć, porwać, nie dostał rękami.
Już Johds go dusił, do gardła dostawał,
Gdy zebrał siły, lecz nie na obronę,
Na krzyk ostatni. Puszcza jęk odbiła,
I nagła jasność spuściła się z góry,
Na białéj chmurze promienista postać
Kobiety w bieli, przed którą straszydła,
I Johds, co za kark już dusił Witola,
I karzeł, który drogę mu zastąpił,
I Giristysy w gałęziach wiszące,
Wszystko zniknęło i jak sen pierzchnęło,
Tylko krew ciepła po plecach płynęła,
I serce biło, i oczy pałały.
Zdziwiony Witol upadł na kolana,
Bo nigdy, w dzikiéj wychowany chacie,
Takiéj kobiéty, takiego uśmiechu
I takiéj twarzy nie widział, nie marzył.
A gdy ją ujrzał, serce mu zabiło,
Nie strachem, jakiémś uczuciem nieznaném.

— Ktoś ty? — zawołał. — Jam ci winien życie!
Zbłąkany w puszczy, piérwszy raz na łowach,
Byłbym tu nędznie bez stosu, mogiły,
Skonał, jak bydlę, pod potwór zębami.

Ktoś ty? o Dejwa! Czyliś ty Lazdona?
Czyli tych dębów Ragana gościnna?
Czyli Miedziojna myśliwych Bogini?
Czyli Austheja pszczół tych opiekunka? —

— Jam matka twoja — zawołała Milda. —
Leciałam górą, kiedy jęk twój, synu,
Boleśnie w serce tęskne mnie uderzył.
Jam matka twoja! —
— Tyś jest matką moją!
Nie! Jam jest synem ubogiéj kobiéty.
Malda jéj imie. Ojciec mnie dziś stary
Piérwszy raz, nie chcąc, na łowy prowadził.
On tam gdzieś w puszczy szuka mnie napróżno,
Nie śmié sam jeden do chaty powrócić.
Jam chłopek biédny, ty jesteś Bogini! —
— Ci ludzie nie są to twoi rodzice.
Jam matka twoja. — To mówiąc, troskliwa
Milda go szatą śnieżystą osłania,
Szatą, za któréj dotknięciem cudowném
Najsroższe rany posłuszne się goją;
Krew jego ściera, pocałunkiem blizny,
Uściskiem serce bijące ulecza.
Napróżno Witol zdziwiony się broni,
Próżno się z matki objęcia wyrywa.
Ona, jak w upał jeleń upragniony,
Którego strzały od wód nie odpędzą,

Ani się zraża Witola zdumieniem,
Ni zimną jego dla siebie bojaźnią.

Woła nareście: — Nie czujeszże, synu,
Nie czujesz matki? Czyż serce nie bije
I krew ci żywiéj po żyłach nie płynie?
Czyliż nic tobie nie mówi przeczucie? —

Chłopiec milczący bał się i nie wierzył.
— O Dejwa! — mówił — nie chciéj mnie uwodzić.
Jam się w ubogiéj wyrobnika chacie,
Jam się ubogi, nieznany urodził.
Gdybym był twojém, o Dejwa, dziecięciem,
Czegożbym w puszczy na ciężkiém wygnaniu
Tak nędzne życie, tak długo wlókł biedny? —
— Nie wiész ty, synu, dla czego cię matka
Daleko oddać i ukryć musiała:
Bo nad twą głową jest zemsta Perkuna,
Na ciebie duchy mściciele czyhają,
I wszędzie stawią zasadzki i sidła.
Musiałam ciebie w obcych oddać ręce,
W dalekie puszcze, żebyś niepoznany
Przeżył dzieciństwo, aż do lat młodzieńczych,
Pod skrzydłem swego ubóstwa tajemnic.
Tutaj spokojnie przepędziłeś lata,
Które gdzieindziéj jużby walką były.
Możeby Grajtas, szukając po świecie,
Odkrył cię dawno, w kolebce udusił,
A moje serce zakrwawił na wieki! —


— Matko! a za cóż ta zemsta Perkuna? —
— Bo ojcem twoim był nie Bóg, lecz człowiek. —
— Gdzież jest mój ojciec? —
— Dawno już zabity.
Gdyś ty się rodził, on, bojąc się zemsty,
Dumny, sam sobie zadał śmierć okrutną! —
— A gdzież jest jego mogiła? o matko! —
— W puszczy nad Niemnem, na wzgórzu zieloném. —
— Pójdźmy tam do niéj, poprowadź mnie, Dejwa! —
— Nie! Tam oddawna Grajtas już czatuje,
Bo wié, że syna najłatwiéj mu znaleźć
U grobu ojca ze łzą i ofiarą.
Kiedyś w noc ciemną polecim tam razem.
Lecz teraz, synu, czas gdzieindziéj tobie.
Nie możesz zawsze w téj chacie pozostać.
Nie dość masz siły na zwalczenie Bogów.
Trzeba, byś poznał świat i jego tajnie,
I wszystko, co się przed tłumem ukrywa,
Co tylko starzy ołtarzów kapłani
Z ust do ust sobie od wieków podają.
Chodź ze mną! — rzekła. Lecz Witol się wzbrania.
— Pozwól mi — rzecze — pożegnać się z ojcem. —
— Jeszcze go potém obaczysz, mój synu! —
— Pozwól mi z matką pożegnać się starą,
I z braćmi memi, siostry, i tą chatą,
W któréj lat tyle spędziłem spokojnie. —
— Nie! Czas nam lecieć! Jeszcze ich zobaczysz.
Kiedyś tu późniéj zawędrujesz może.

Lecz nie płacz po nich, za życiem dziecięcém;
Zapomnij! Inne gotuję ci życie,
Piękne, jak Saule[2], gdy świeci w południe,
Wielkie, jak niebo nad morzem rozpięte,
Głośne, jak grzmoty starego Perkuna.
Syn Mildy miałby płakać lat spędzonych
W pogardzie, w nędzy?! żegnać towarzyszy
Sromoty swojéj?! — To rzekła Bogini,
Witola szatą śnieżystą osłania.
Młodzieniec zadrżał, spogląda zdziwiony,
Tuli się drżący do matki, i wzlata
Po nad drzew wierzchy, wyżéj, po nad chmury,
I nic z wysoka nie widzi już ziemi,
Którą westchnieniem pożegnał żałośném.









  1. Niedźwiedzi.
  2. Słońce.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.