Strona:Anafielas T. 1.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
91

A na ramionach uczuł nieszczęśliwy,
Jak mu się dwoje ostrych szpon wciskało.
Spójrzał — nad głową dwoje ócz ognistych,
Jak dwa pioruny ze chmury, wisiało.
Chciał strząsnąć, porwać, nie dostał rękami.
Już Johds go dusił, do gardła dostawał,
Gdy zebrał siły, lecz nie na obronę,
Na krzyk ostatni. Puszcza jęk odbiła,
I nagła jasność spuściła się z góry,
Na białéj chmurze promienista postać
Kobiety w bieli, przed którą straszydła,
I Johds, co za kark już dusił Witola,
I karzeł, który drogę mu zastąpił,
I Giristysy w gałęziach wiszące,
Wszystko zniknęło i jak sen pierzchnęło,
Tylko krew ciepła po plecach płynęła,
I serce biło, i oczy pałały.
Zdziwiony Witol upadł na kolana,
Bo nigdy, w dzikiéj wychowany chacie,
Takiéj kobiéty, takiego uśmiechu
I takiéj twarzy nie widział, nie marzył.
A gdy ją ujrzał, serce mu zabiło,
Nie strachem, jakiémś uczuciem nieznaném.

— Ktoś ty? — zawołał. — Jam ci winien życie!
Zbłąkany w puszczy, piérwszy raz na łowach,
Byłbym tu nędznie bez stosu, mogiły,
Skonał, jak bydlę, pod potwór zębami.