Strona:Anafielas T. 1.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
89

Śmiech jakiś dziki usłyszał, szyderski.
Myślał, że jaki ptak się ozwał z sosny?
Gieguze może próżniaczka wesoła?
Lecz znowu cicho i pusto dokoła,
I czuje w duszy: — Nie taki głos ptaka! —
A puszcza milczy, tylko drzewa szumią.
Gdy po nich Witol jeszcze raz pogląda,
Ujrzał nad barcią okropne straszydło.
Był to człek dziki. Włosami okryty,
Na łbie dwa rogi zakręcone nosił;
Twarz miał poczwarną, dwoje lśniących oczu,
I zęby długie, jak wilczéj paszczęki;
Nogami drzewo objąwszy czarnemi,
Rękoma drażnił Witola, i z góry
Świecące, długie zakrzywiał pazury.
Witol łuk porwał, lecz strzał brakowało;
Chwycił za oszczep — ten leżał strzaskany,
I drzewce u nóg złamane leżało.
Nie było nawet czém się widmu bronić.
Straszny Girystys po drzewie się spuszczał,
I coraz głośniéj, coraz śmiał się dziczéj;
A zęby ostrząc, pazurami krzywiąc,
Jak gdyby pastwę rozdzierał już swoję,
Oka z młodego nie spuścił myśliwca.
Witol odstąpił, skórę z ramion zrzucił,
Rękę wyciągnął i czekał go śmiało;
Lecz gdy już walkę ma począć zuchwałą
W szarym pomroku, ujrzy, aż dokoła