Strona:Anafielas T. 1.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
80

Przestać nareście być tylko dziecięciem.
Wyglądał oknem. Już się świt zabielił,
Słońce ze swoich pałaców za chwilę
Na złotym wozie miało wyjść z kąpieli.
Wyszli, a jeszcze Bogóm się domowym
Długo modlili i ofiarę leli.
Stary z szałasu wypuścił psy swoje.
Skoczyły, czując, że pójdą na łowy;
Jeden drugiego z radości porywał,
I, jakby tylko sam chciał iść za panem,
Gryząc go za kark, warczał i wstrzymywał.

Wyszli. Był ranek wiosenny, srébrzysty,
Las milczał jeszcze, czekał słońca wschodu,
Rosa na trawach ciężyła i wonny
Kielich się kwiatów powoli otwierał.
Na wschód się starzec milczący obrócił,
Znajomą sobie skierowawszy drogą.
Witol szedł za nim, całemi piersiami
Łakomie chłodne chwytając powietrze.
Szli puszczą, w któréj śladu ludzkiéj nogi,
Śladu człowieka, ni źwierza nie było.
Ogromne dęby z konary gęstemi,
Pokryte gniazdy i świętą jemiołą,
Wysoko po nad brzeźniak się wznosiły.
Poniżéj, brzozy schylone, pogięte,
Jak lud pod panem, niewolnik posłuszny,
Tęsknie za słońca promieniem patrzały.