Przejdź do zawartości

Życie za życie/List XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Życie za życie
Podtytuł Powieść
Wydawca Redakcja „Mód Paryzkich“
Data wyd. 1822
Druk Władysław Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST XIII.
EDWARD DO ALBINY.

Dawno już nie pisałem do ciebie, bo i cóż ci powiem, Albino? Siły moje wyczerpują się w walce z widmami, które pokonane na chwilę, znów powracają, zmieniając kształty jak kameleon, a zawsze stając pomiędzy nami. To ów wieczny kamień Syzyfa: daremnie podnoszę go w górę, on zawsze opada mi na ramiona.
Na pozór mam wszystko czego żądać mogę, serce i przyrzeczenie ukochanej kobiety; na pozór nie mam przeszkody żadnej, a jednak położenie moje jest straszne i pogorsza się z dniem każdym, bo oddając życie i miłość, jeszcze Idalii szczęścia dać nie mogę. Wyobraźnia jej stawia zawsze cierpienia urojone, życzenia niepodobne; wzdycha jak dziecko, do gwiazdy z błękitu i płacze że jej dostać nie może. Prawa życia i społeczeństwa, niecofnione warunki bytu, ludzkie potrzeby i ludzkie żądze, wszystko to leży za granicami jej pojęcia. Ja nie wiem jakiem słowem przemawiać do niej, nie wiem jak ukoić jej bóle, jak wytłumaczyć wszystko, czego rozumieć nie chce. Niespodzianie spadają na mnie burze jej serca, i odgadnąć ich, uprzedzić nie mogę, i winię o to niedołęztwo miłości mojej.
Ale powtarzam ci, braknie mi w końcu siły. Złamany, znękany, wiem to jedno: że kocham i cierpię.
Wczoraj zastałem ją zmienioną, tak, że od pierwszego wejrzenia stanąłem jak wryty. Herakliusza nie było w pokoju, a Du Barlette wyszła w krótce, zostawiając nas samych. Idalia drżąca, gorączkowa, patrzyła na mnie i zapominała witać; oczy jej wielkie, podkrążone, połyskiwały łzami, wyrzutem, ale i miłością, usta drgające, blade nie mogły wymówić słowa.
— Idalio! zawołałem, rzucając się ku niej jak szalony, Idalio! co tobie? powiedz!
Nie wyrzekła słowa, nie mogła mówić; pierś jej podnosiła się łkaniem.
Pochwyciłem jej ręce: były zimne jak marmur. Twarz jej wyrażała tak dziwną walkę, jakby kłóciły się w niej dwie potęgi. Mój widok mimowolnie rozjaśniał jej rysy i po za smutkiem błyszczała miłość, po za ufnem spojrzeniem, przebijała wiara; ale to trwało chwilę. Znowu nieufność i smutek zwyciężały.
Wiedziałem już, że z nią jak z dzieckiem postępować trzeba. Zwolna ukląkłem przy niej, jej ręce przytuliłem do piersi i tak wpatrywałem się chwilę w jej oczy, w jej przejrzyste rysy, napiętnowane cierpieniem.
— Idalio! wyrzekłem miękko, czy nie chcesz, czy nie możesz powierzyć mi smutku twego? Wszak on do mnie należy, jak i ty cała. Co tobie?
Nie broniła mi się, nie odpychała, tylko nawzajem wzrok zatopiła we mnie i milczała długo. Ja czekałem.
— Nie, to być nie może! zawołała w końcu z wybuchem, to być nie może, byś ty mnie nie kochał...
— Bym ja nie kochał ciebie? powtórzyłem blednąc. To nie serce twoje, to usta tylko wymówiły te wyrazy, Idalio, i nie powtórzą ich więcej, bo nie zawsze mógłbym je przebaczyć.
Tym razem nie obraziła jej dumna mowa moja, owszem słuchała, wpatrując się we mnie z rodzajem szczęścia.
— A jednak, wymówiła po chwili, był czas, kiedyś mnie nie kochał, Edwardzie.
— Nie znałem ciebie wówczas, wyrzekłem, śledząc niespokojnie wyraz jej źrenic i nie wiedząc co powiedzieć chciała.
Ona pasowała się chwilę sama ze sobą.
— Powiedz mi, szepnęła w końcu, nachylając usta do ucha mego, jakby lękała się słyszeć słowa własne, — czy tak samo kochałeś „inne“?..
To słowo objaśniło mi wszystko: to zazdrość przeszłości dręczyła teraz to okrutne dziecko, — i smutek przeszedł do głębi mej duszy. Zazdrość przeszłości, to zazdrość nieuleczona; sam Bóg przemienić nie może tego co było.
I zawahałem się chwilę, szukając odpowiedzi, ale miłość przyszła mi w pomoc.
— Bądź spokojną, odparłem, biorąc jej rękę i kładąc na piersi mojej. Nie kochałem nigdy, jak kocham ciebie, dla nikogo i od nikogo nie zniósłbym tyle.
Musiała w oczach wyczytać szczerość słów moich, a jednak one nie zdołały jej uspokoić.
— Więc ty kochałeś już, zawołała, więc to prawda, kochałeś już nieraz!?..
— Idalio, wyrzekłem smutnie, poco zaglądasz próżno do chaosu przeszłości? poco dręczysz mnie i siebie? Spojrzyj mi w oczy, w czoło, i zobacz czy dostrzeżesz tam ślad uczucia, któreby nie było miłością dla ciebie. Niebądź okrutną daremnie; przeszłość przestała być w mocy mojej. Choćbym chciał zmyć ją i zmazać łzami, — nie potrafię jej przeinaczyć. To próżno. Ale patrzaj w przyszłość, Idalio. Teraz i zawsze życie moje, serce, myśl do ciebie należą. Czegoż chcesz więcej?
— Ja nie mogę znieść myśli, że masz wspomnienia do których ja nie należę, nie mogę przenieść tego żeś kochał inne kobiety...
Milczałem, wpatrując się w nią boleśnie, bo i cóż powiedzieć mogłem?
— I gdzież są kobiety, które kochałeś? Edwardzie, pytała dalej gorączkowo.
Pytania te były mi męką; czułem, że odpowiedź moja będzie nią dla niej, ale nie chciałem zniżyć się do kłamstwa.
— Ja nie wiem sam, wyrzekłem; życia nasze rozeszły się, tak jak i serca.
— I to jest wasza miłość! zawołała, odwracając się odemnie z rodzajem zgrozy. I ty masz czoło zwracać do mnie ten wyraz, sprofanowany już tyle razy!..
Podniosłem się, dotknięty temi słowy, a jednak była w nich prawda. Są rzeczy, których bezkarnie profanować nie można; są czyny niezmazane, które w danej chwili powstają jak widma i stają nam w poprzek życia.
Idalia nie miała słuszności, ale jam nie był bez winy; rzucałem młodość na wszystkie wichry i serce na wszystkie fale. Dziś ona żałowała roztrwonionych skarbów uczucia, które do niej należeć miały, obrażała się tym podziałem życia i serca. Ale przeszłość była niepowrotną!
— Więc, spytałem z dumnem poddaniem się, czy chcesz dzisiaj ukarać mnie za to, żem śmiał pokochać ciebie, że wzajem byłem kochany? Czy chcesz bym wrócił ci słowo? Czy chcesz zapomnieć o mnie, jak o niegodnym siebie?..
Oczy Idalii utkwiły we mnie z przerażeniem, jakbym wymawiał niepojęte słowa.
— Ty umiesz zapominać, wyrzekła z goryczą i zniechęceniem. Naucz mnie jak to można zapomnieć. Ja nie potrafię, ja nie chcę, a choćbym chciała... nie mogę...
I blada jej głowa opadła na piersi, łzy strumieniem puściły się z oczów przymkniętych i płynęły po białe] twarzy, jak rosa po kielichu kwiatu.
Patrzyłem na nią z boleścią nie do opisania; serce pękało mi w piersi, i poraz pierwszy w życiu ja także uczułem pod powieką gryzącą gorycz łez.
— Więc czego żądasz odemnie? zawołałem. Czy w mocy jest mojej wrócić ci spokój przeszłości? Jeżeli sądzisz mnie niegodnym siebie, przebacz mi, żem oczy podniósł ku tobie. Dziś, jak i zawsze, rozrządzać mną możesz. Rozkazuj. Jam gotów na wszystko!..
— Gotów na wszystko, powtórzyła z goryczą, gotów znowu zapomnieć i znowu kochać, jak zawsze, jak dawniej...
— Bóg widzi, wyrzekłem z rozpaczą, że nie pojmuję bez ciebie życia ni szczęścia. Powiedz mi, czy jest jaka przysięga, coby uspokoić cię mogła?
— A czy jest jaka przysięga, której nie wymówiły dotąd usta twoje? Czyż nie rozumiesz, że przeszłość odbiera mi wiarę nazawsze, a miłości i bólu odebrać nie może? — dodała ciszej, jakby sama do siebie, opuszczając ze zniechęceniem załamane ręce.
— Więc żal ci że mnie kochasz? pytałem namiętnie, chwytając jej ręce i patrząc prosto w oczy. Powiedz to, miej odwagę powiedzieć!..
Chwilę wahała się niepewna, topiąc wzrok pytający w moich oczach, jakby przez nie szła do głębi ducha i badała jego tajniki. I musiała wyczytać w nich ból straszny; twarz moja, lepiej niż słowa, musiała odkryć jej całą siłę miłości mojej, — bo blade rumieńce wróciły na jej lica.
— Nie, Edwardzie, wyszeptała po chwili, oddając uścisk moich dłoni, nie, ja tego nie wymówię nigdy. Bądź jak bądź, ja cię kocham!...
I znowu między nas powróciła cisza, spokój pozorny, spokój — jaki istnieć może po burzach podobnych. Ale spokój ten pochodził raczej z wyczerpania ducha, niż z harmonii. Są słowa, które nie zamieniają się bezkarnie, których nic z pamięci wymazać nie zdoła; są bóle niepowrotne, które jak rdza padają na miłość, plamią ją, brudzą, i niszczą zwolna.
Nieraz, kiedy patrzę na nią gorączkową, bladą, znękaną, zapytuję siebie: czy to ta sama istota, z którą zaznałem czas niebiańskiej pogody, gdy nieświadomi jeszcze wzajemnych uczuć naszych, żyliśmy jednem życiem, oddychali jedną myślą?
Jakżeż ten czas daleko, Albino; czyż niepodobna już wrócić do niego, czy ja, czy ona przemieniliśmy się tak strasznie?
I ciągle przychodzi mi do myśli to, że dniem w którym skończyło się szczęście nasze, był dzień przybycia Herakliusza. Czy nie mylą mnie przeczucia, czy on, jak duch nieufności, nie stoi pomiędzy nami i mści się w ten sposób za odniesioną porażkę? Co nim kieruje: zemsta, zawiść czy miłość? Bo i ta myśl czasem, jak fala ognista przechodzi mi przez mózg i świdruje czaszkę. Gdybym to wiedział, gdybym to mógł wiedzieć! Ten brudny satyr śmiałżeby rzucić na nią oczy? Czemu nie, wiek namiętności nie przeminął dla niego, ani też wiek nadziei; jedno spojrzenie na tę wyszukaną powierzchowność starczy za odpowiedź. A jednak gra jego jest tak skrytą, tak oględną, iż przypuszczenia tego żadnym, by najmniejszym faktem poprzeć nie mogę; ale tkwi ono we mnie uparcie od owego wieczoru przybycia, od owego pocałunku powitania, który wydał mi się zadługim.
Wczoraj, po tej burzliwej rozmowie z Idalią, potrzebowałem chwili ciszy, by uspokoić myśli i zmysły rozszalałe. Wybiegłem do ogrodu, szukając samotności; gdy nagle, na przekór samemu sobie, naszedłem na Herakliusza.
Hrabia, wygodnie rozłożony w kołyszącym się fotelu, wygrzewał się jak pająk na słońcu; głowa jego zwieszała się na poręczy, a oczy wpół przymknięte zdawały się śledzić z bezmyślną rozkoszą błękitny dym wonnego cygara, który spiralnym słupem ulatywał w górę. Cała jego postawa była postawą człowieka bez troski, obojętnego na wszystko co nie jest materyalnem użyciem, nie dręczonego żadną głębszą myślą, żadnem uczuciem lub namiętnością. Zatopiony w rozkoszach far niente, spoglądał zadowolonym wzrokiem na piękny krajobraz, na czyste niebo, na wykwintne kwiaty ogrodu, ułożone w różnowzory kobierzec. Duch jego zdawał się, jak ciało, używać doskonałego spoczynku. Nadszedłem i zawahałem się chwilę; nie chciałem przerywać mu tej ciszy, a bardziej jeszcze nie chciałem pokazywać mu swej zmienionej twarzy.
Ale jego bystre, przymglone oko spostrzegło mnie, choć nie zdawało się obejmować promieniem spojrzenia. Skinął mi głową z przyjazną poufałością, na znak powitania, i razem wyciągnął rękę z otwartą cygarniczką.
Nie mogłem odsunąć się bez nie grzeczności, lub zwrócenia uwagi. Zbliżyłem się i zapalając cygaro, chciałem dać rozstrojonym rysom czas powrócenia do normalnego stanu.
Jednak nic nie uszło niedbałej przenikliwości jego.
— Widzę, rzekł z właściwym sobie uśmiechem pół dobrodusznym, pół szyderczym, spoglądając na różę, którą machinalnie zerwałem, przechodząc i cisnąłem w palcach, widzę żeś się pan przekonać musiał o kolcach u każdej róży.
W istocie, kwiat który trzymałem, miał ostre kolce, które do krwi prawie wpijały się w ręce moje zaciśnięte. Rzuciłem go z gniewem, jakbym nie rozumiał ukrytego tych słów znaczenia.
— Ale hrabia ciągnął dalej pytająco:
— Czy odrzuciłbyś pan równie skwapliwie wszystkie kolce z drogi życia? W takim razie powiem Idalii, żeby się miała na baczności. Widziałem dzisiaj pełno kolców w jej spojrzeniu, i przewidując burzę, aż tu się schroniłem. Wprawdzie burza mnie się nie tyczy, ale zawsze strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Mówił to zwolna, przeplatając słowa kłębami dymu, niby oczekując przerwy, odpowiedzi. Alem ja nie mógł tak łatwo dostroić się do tego tonu, lub obojętnie mówić o tem, co życie moje wytrącało z kolei.
— Ach! młode dziewczyny, młode dziewczyny! ciągnął dalej Herakliusz, spoglądając w górę litośnie z wymownym gestem ramion i patrząc na mnie z pod oka.
Rozmowa ta drażniła rozstrojonego ducha, a jednak postanowiłem nie dać tego poznać, bo jakkolwiek hrabia był zamkniętym w sobie, jakkolwiek robił sobie zapewne igraszkę z cierpień moich, mierząc mnie skośnem spojrzeniem, dawał mi w zamian pole badania siebie. Dlatego starałem się słuchać go cierpliwie.
Nic tak nie dręczy, jak podejrzenie oparte na przeczuciu, gdy fakt żaden wspierać go nie chce, a ono na przekór trwa uparte, niezwalczone.
— Młode dziewczyny, powtórzyłem, hamując porywczość moją. Mówisz pan o Idalii. Czy wiesz co jej jest?
I wzrok mój zapałał mimowolną groźbą; ale hrabia nie zdawał się widzieć tego. Wyjął z ust cygaro, przymrużył bardziej jeszcze oczy, wlepiając je we mnie i wyrzekł z pewnym rodzajem wybuchu:
— Co jest Idalii! Jak ja to wiedzieć mogę? Czy sądzisz pan, że moja głowa obejmie ten ogrom nierozsądku, dziwactw, marzeń i urojeń, z których składa się usposobienie dziewczyny? Jesteś pan naiwny, że mi stawiasz podobne pytanie. Weź przeciwieństwo wszystkiego co się zowie logiką i zdrowym sensem, a będziesz miał odpowiedź.
W istocie, dla Herakliusza Idalia była tem wszystkiem; ironiczna gorycz prawdy dźwięczała w jego głosie. Mógłże ją kochać i tak sądzić, tak przemawiać o niej?.
A jednak w jego głosie była ukryta radość, która nie uszła uwagi mojej. Byłaż to prosta złośliwość tylko, prosta zazdrość?
Ludzie którym już miłością serce nie zdoła zakwitnąć, mszczą się zazwyczaj w ten sposób za bezsilność własnę, lub widząc burze uczucia, cieszą się, jak bezpieczny żeglarz, cudzem rozbiciem i cudzą męką.
Bądź jak bądź, pod tą pozorną, szyderczą obojętnością hrabiego, widziałem jawnie jedno z tych uczuć. O! gdybym mógł się przekonać, że to on wlewa w jej umysł jad nieufności, niewiary, że to on brudzi jej czyste myśli obrazami przeszłości mojej, odzyskałbym szczęście i spokój, odzyskał nadzieję. Ale tak, łamię się i biję z nieujętemi widmami i nie śmiem myśli zagłębić w tę przepaść jutra niezbadaną.
Walka z istotą ukochaną, to owa mistyczna, biblijna walka z aniołem: nikt jej nie stacza bezkarnie, zwycięztwo nawet zabija.
Ja nie mam już siły na walkę żadną, a czuję, że każdą chwilę przyszłości zdobywać mi przyjdzie, że z drogi na której stanęliśmy, niema powrotu. Serce moje jest mdłe i zbolałe, myśl strudzona, głowa ciężka, czoło palące. Pierwszy raz w życiu trwożę się i wątpię, potrzebuję spoczynku i ciszy. Ach! gdybym mógł choć jeden dzień, choć godzinę zamarzyć pogodnie, spoglądając na nią jak dawniej, jak kiedyś, znów usłyszeć jej piosnkę dźwięczącą srebrną nutą w powietrzu, — odzyskałbym może siły utracone...
Ale to próżno, takiej chwili nie odnajdę już nigdy może, a tymczasem miłość moja, zamiast zmniejszać się, wzrasta z dniem każdym, z przeciwnością każdą, pożera istność moję całą. Pamiętam, że dawniej byłem silny, dumny, nieugięty; ale dziś to wszystko jest przeszłością tylko! Albino, ja nie poznaję już samego siebie!..





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.