Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ścisk moich dłoni, nie, ja tego nie wymówię nigdy. Bądź jak bądź, ja cię kocham!...
I znowu między nas powróciła cisza, spokój pozorny, spokój — jaki istnieć może po burzach podobnych. Ale spokój ten pochodził raczej z wyczerpania ducha, niż z harmonii. Są słowa, które nie zamieniają się bezkarnie, których nic z pamięci wymazać nie zdoła; są bóle niepowrotne, które jak rdza padają na miłość, plamią ją, brudzą, i niszczą zwolna.
Nieraz, kiedy patrzę na nią gorączkową, bladą, znękaną, zapytuję siebie: czy to ta sama istota, z którą zaznałem czas niebiańskiej pogody, gdy nieświadomi jeszcze wzajemnych uczuć naszych, żyliśmy jednem życiem, oddychali jedną myślą?
Jakżeż ten czas daleko, Albino; czyż niepodobna już wrócić do niego, czy ja, czy ona przemieniliśmy się tak strasznie?
I ciągle przychodzi mi do myśli to, że dniem w którym skończyło się szczęście nasze, był dzień przybycia Herakliusza. Czy nie mylą mnie przeczucia, czy on, jak duch nieufności, nie stoi pomiędzy nami i mści się w ten sposób za odniesioną porażkę? Co nim kieruje: zemsta, zawiść czy miłość? Bo i ta myśl czasem, jak fala ognista przechodzi mi przez mózg i świdruje czaszkę. Gdybym to wiedział, gdybym to mógł wiedzieć! Ten brudny satyr śmiałżeby rzucić na nią oczy? Czemu nie, wiek namiętności nie przeminął dla niego, ani też wiek nadziei; jedno spojrzenie na tę wyszukaną powierzchowność starczy za odpowiedź. A jednak gra jego jest tak skrytą, tak oględną, iż przypuszczenia tego żadnym, by najmniejszym faktem poprzeć nie mogę; ale tkwi ono we mnie uparcie od owego wieczoru przybycia, od owego pocałunku powitania, który wydał mi się zadługim.
Wczoraj, po tej burzliwej rozmowie z Idalią, potrzebowałem chwili ciszy, by uspokoić myśli i zmysły rozsza-