Święty/Część IV/Rozdział czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ CZWARTY.
1.

W pierwszych tygodniach po odjeździe Piersona Gracja i Jerzy często roztrząsali postępowanie i położenie Noel w świetle teorji pragmatycznej. Jerzy miał naturalnie czysto naukowy pogląd na tę sprawę. Tak samo — tłumaczył żonie — jak w świecie fizycznym stworzenia, które odbiegają od normy, muszą usprawiedliwić odchylenie zwycięskiem współzawodnictwem ze swem otoczeniem, gdyż w przeciwnym razie zginą, tak samo w świecie etycznym wszystko zależy od tego, czy Nolli potrafi obrócić swój wybryk ku dobremu. Jeżeli potrafi i wzmocni w ten sposób swe siły i charakter, to tem samem wszystko jest w porządku i wybryk jej okaże się korzyścią, która wzbogaci świat. Jeżeli nie, to świat zubożeje przez jej nieudały wysiłek i wtedy jej wybryk okaże się błędem. Ludzie myślący ortodoksyjnie i po akademicku — twierdził — zapominają zawsze o zdolności przystosowywania się wszelkich żyjących organizmów; że każdy, odbiegający od normy czyn wpływa podświadomie na wszystkie inne postępki, na cały światopogląd i filozofję danej osoby.
— Nie ulega wątpliwości, że Noel postąpiła, jak szalona, — rzekł, — ale kiedy zrobiła, co zrobiła, zaczęła zaraz patrzeć inaczej na świat i na moralność. Najgłębiej wpojony jest nam instynkt wiary w to, że musimy postępować tak, jak postępujemy, i że to, cośmy zrobili, było słuszne; jest to instynkt samozachowawczy. Jesteśmy wszyscy wojowniczemi zwierzętami i czujemy dokładnie, że z chwilą, kiedy uznamy się za pobitych — jesteśmy pobici; i że każda wygrana bitwa, a w szczególności, gdy siły są nierówne, hartuje nas i wzmacnia. Jednak moje osobiste zdanie jest, że Nolli w samotności nie da temu rady.
Gracja, której pragmatyzm niezupełnie jeszcze dojrzał, odparła z wahaniem:
— Mnie się też zdaje, że nie. A gdyby nawet umiała, nie jestem pewna, czy to byłoby dobrze. Ale czy nie uważasz, że „pragmatyzm“ to obrzydliwe słowo? Niema w niem żadnego poczucia humoru.
— Prawda, jest nieco ciężko strawne i często u młodych przeradza się w egoizm i arogancję: ale Nolli to nie grozi.
Obserwowali ofiarę swych dyskusyj ze szczerem zatroskaniem. Świadomość, że — przynajmniej dopóki nie wyjdzie zamąż — nie będzie nigdy lepiej chroniona, niż teraz u nich, utrudniała w wielkiej mierze ich sąd o tem, czy Nolli będzie umiała naprawić swój błąd. Od czasu do czasu niepokoiła Grację — która mimo wszystko znała siostrę lepiej, niż Jerzy — myśl, że Nolli zmusi ich do zarzucenia każdej konkluzji, do jakiejby w końcu dojść mogli.
Trzy dni po odjeździe ojca Noel oświadczyła, że pragnie pracować na roli. Ale Jerzy założył gwałtowne veto.
— Nie jesteś jeszcze dostatecznie silna, moja droga. Zaczekaj, aż się zaczną żniwa. Wtedy będziesz mogła pomagać na tutejszej farmie. Jeżeli podołasz temu bez szkody dla twego zdrowia, pomyślimy, co robić dalej.
Pogoda była jednak deszczowa, żniwa spóźnione, a Noel nie miała żadnego zajęcia; doglądała swego dzieciątka, którem się i tak zajmowała bardzo sumiennie niania, marzyła i rozmyślała, a od czasu do czasu smażyła omlet albo zajmowała się jakąś domową robotą dla uspokojenia sumienia. Ponieważ Gracja i Jerzy spędzali cały dzień za domem w szpitalu, więc też nic nie przerywało jej samotności. Kilka razy wieczorem Gracja usiłowała zgłębić myśli Nolli. Dwa razy wspomniała o Leili. Za pierwszym razem Noel odpowiedziała jedynie:
— Tak, to wspaniała kobieta. — A drugim razem rzekła: — Nie chcę o niej myśleć.
Gracja zebrała się jednak na odwagę i ciągnęła dalej:
— Czy nie wydaje ci się dziwne, że od ostatniej bytności kapitana Forta nie słyszeliśmy o nim ani razu?
Noel odparła najspokojniejszym w świecie głosem:
— Po cóżby miał przyjeżdżać, skoro mu dano do zrozumienia, że nie jest mile widziany?
— Kto mu to powiedział?
— Ja mu powiedziałam, że go tatuś nie lubi; przypuszczam jednak, że tatuś osobiście powiedział mu to o wiele ostrzej. — Zaśmiała się cichutko i dodała miękkim głosem; — Tatuś jest nadzwyczajny, prawda?
— Jak to rozumiesz?
— Pobudza nas do robienia rzeczy, których sobie nie życzy. Gdyby się nie był sprzeciwiał memu małżeństwu z Cyrylem, nigdyby się tamto nie było stało. Jego upór tak mnie straszliwie wzburzył.
Gracja spojrzała na nią, zdziwiona, że Nolli zna się tak dobrze. Z końcem sierpnia otrzymała list od Forta.
„Droga pani Laird,
„Zna Pani niezawodnie cały stan rzeczy; nie wie Pani jednak o jednem, a dla mnie najważniejszem: Nie mogę tak żyć dłużej; muszę się przekonać, czy mogę żywić jakąś nadzieję wobec siostry Pani. Dzieje się to wbrew wyraźnemu życzeniu Ojca Pani, który domagał się, by Noel nie miała ze mną nic do czynienia, ale powiedziałem Mu, że nie mogę i nie chcę Mu przyrzec, że się Jej nie zapytam. Z końcem miesiąca dostanę urlop i przyjadę do Państwa, by otrzymać ostateczną odpowiedź. Znaczy to dla mnie więcej, niż sobie Pani wogóle wyobrazić może.
„Pozostaję z serdecznem pozdrowieniem

„szczerze oddany
James Fort“.

Przedyskutowała ten list z Jerzym, który radził:
— Odpowiedz uprzejmie, ale nic ponadto, a Nolli o tem ani słowa. Mojem zdaniem byłoby to bardzo dobre rozwiązanie kwestji. Zapewne, Fort nie jest wspaniałą partją — dwa razy starszy od niej; ale jest prawdziwym mężczyzną, choć może nie czarującą osobistością.
Gracja odparła prawie że niechętnie:
— Życzyłam sobie dla Nolli zawsze najlepszego. Jerzy ściągnął brwi nad stalowemi oczyma i spojrzał
na nią, jakby może spojrzał na człowieka, którego ma operować.
— Zapewne, — rzekł. — Nie wolno ci jednak zapominać, Graci, że Nolli przemieniła się z łabędzia, którym była, w brzydkie kaczątko. Z towarzyskiego punktu widzenia straciła przynajmniej pięćdziesiąt procent swej wartości. Musimy widzieć rzeczy takiemi, jakiemi są w istocie.
— Tatuś jest zdecydowanie przeciwny.
Jerzy uśmiechnął się, cisnęły mu się na usta słowa: — To mnie tylko upewnia w przeświadczeniu, że tak należy postąpić. — Powściągnął się jednak.
— Przyznaję, że nieobecność jego obowiązuje nas o tyle, byśmy nie przykładali ręki do tej sprawy. Nolli zna jednak równie dobrze życzenie ojca, a decyzja należy jedynie do niej. Wkońcu nie jest przecie dzieckiem.
Gracja usłuchała jego rady. Ale napisanie tego uprzejmego, a nic niemówiącego listu, kosztowało ją bezsenną noc i dwie, czy trzy godziny pisarskiego wysiłku. Była bardzo sumienna. Świadomość bliskiej wizyty Forta wzmagała jeszcze jej obawę, z jaką śledziła Noel; raz jednak tylko udało jej się wejrzeć na chwilkę w myśli siostry, a mianowicie, gdy pokazała jej list od Thirzy, zapraszający Noel do Kestrel. Dopisek wuja Bob‘a brzmiał następująco:
„Śniedziejemy tu zupełnie. Ewa odjechała i zostawiła nas znowu samych. Tęsknimy strasznie za Tobą i za malcem. Bądź dobra, Nolli, i przyjedź do nas!“
— Oni są kochani, — rzekła Noel, — ale nie pojadę do nich. Jestem zbyt niespokojna od czasu, kiedy tatuś odjechał; nie wiesz nawet, jak dalece niespokojna. Ten deszcz budzi we mnie poprostu samobójcze myśli.

2.

Pogoda polepszyła się następnego dnia i z końcem tygodnia rozpoczęły się żniwa. Szczęśliwym dla Noel zbiegiem okoliczności właścicielowi farmy popsuła się maszyna do wiązania snopów; nie można jej było naprawić, to też potrzebował jak najwięcej rąk do pracy. Po pierwszym dniu, spędzonym w polu, ręce jej pokryte były pęcherzykami, twarz i szyja spalona od słońca, każdy nerw i mięsień w calem ciele obolały; a mimo to był to dla niej najszczęśliwszy dzień od wielu, wielu tygodni, kto wie, może najszczęśliwszy od owej chwili, kiedy ją Cyryl Morland opuścił, przeszło rok temu. Zaledwie wróciła do domu, wykąpała się i poszła do łóżka.
Leżała, chrupiąc czekoladę i paląc papierosa i rozkoszowała się uczuciem zmęczenia, które uciszyło jej niepokój. Przyglądała się pasemkom dymu, zwijającym się w spirale na tle okna, zalanego blaskiem zachodzącego słońca, i myślała: — Gdybym tylko mogła być codziennie taka zmęczona. — Wtedy czułaby się całkiem dobrze, przestałaby ją gnębić nieokreślona tęsknota i owo uczucie, że znajduje się w dużem pudle z wiekiem zamkniętem, że krąży w niem, jak oszołomiona pszczoła, chora z tęsknoty za ulem w szklance wywróconej dnem do góry; opuściłoby ją wrażenie, że jest tylko napół żywa, że ma jedno skrzydło złamane, że może wzlecieć tylko mały kawałek w górę, a potem musi znowu opaść na ziemię.
Spała tej nocy, jak zabita. Praca następnego dnia była jednak prawdziwą męką, a trzeciego dnia wiodło jej się niewiele lepiej. Za to z końcem tygodnia opuściło ją zupełnie uczucie zesztywnienia.
W sobotę pogoda była wspaniała, niebo bez chmurki. Pole, na którem pracowała, leżało na zboczu wzgórza. Było to ostatnie pole, jakie pozostało do zżęcia, zarosłe jeszcze najpiękniejszą pszenicą; ciężkie, złote, zwisające kłosy miały rdzawy odcień. Ramiona Noel przywykły już do ciężaru snopów, dłonie do powrósła, przesuwającego się przez nie, póki nie objęło całego snopa tuż poniżej kłosów; następnie trzeba je było związać w węzeł. Nie doznawała już teraz przy tem żadnych nowych Uczuć, była to poprostu miarowa, trochę monotonna praca, z ścisłem zachowaniem wyznaczonego jej miejsca w szeregu; z oddali dolatywał suchy chrzęst kosiarki i głos woźnicy, nawołującego konie na skrętach; co pewien czas przerywała pracę na chwilę, by wyprostować plecy i dać im na chwilę odpocząć, wstrząsem głowy odpędzić muchy, lub ssać palec, obolały od ciągłego zrównywania kłosów. Tak mijały godziny upalne wprawdzie i męczące, napełniające ją jednak milem uczuciem, że przyczynia się do spełnienia dobrego zadania i że praca zbliża się pewnym krokiem ku końcowi. Niezżęty obszar na środku pola zmniejszał się miarowo, podczas gdy słońce powoli chyliło się ku zachodowi.
Podczas przerwy podwieczorkowej nie pobiegła, jak zwykle, do domu; napiła się herbaty z flaszki, którą ze sobą przyniosła, zjadła kawałek babki i trochę czekolady, i położyła się na ziemi, oparta plecami o płot. Unikała zawsze grona współpracowników, zebranych wokół dzbana z herbatą, który im przyniosła gospodyni. Unikanie ludzi, o ile się tylko dało, stało się teraz jej przyzwyczajeniem. Pewnie wiedzą wszystko o niej, lub dowiedzieliby się szybko, gdyby im dała sposobność ku temu. Musiała ciągle myśleć o palcu, na którym powinnaby błyszczeć obrączka, i wyczekiwała stale, jako rzeczy całkiem naturalnej, że każde oko będzie jej szukało. Położyła się teraz twarzą do ziemi; puszczała wielkie kłęby dymu w trawę i przyglądała się jakiemuś chrząszczykowi; jeden z wielkich psów owczarskich podbiegł ku niej szukając odpadków jedzenia; Noel nakarmiła go drugim kawałkiem babki. Ukończywszy babkę, pies usiłował zjeść chrząszcza, kiedy go jednak Noel ocaliła, nabrał przekonania, że nie dostanie od niej niczego więcej, kichnął i poszedł dalej. Noel zagasiła papierosa o ziemię i odwróciła się. Woźnica siedział już pochylony naprzód na swej małej ławeczce, a obok szedł jego towarzysz, którego zadaniem było odgarniać zżęte kłosy z drogi. Ss — Sss! Robota zaczęła się na nowo. Wstała, wyprostowała się i powróciła na swoje miejsce w szeregu. Jutro pole będzie skończone; będzie miała rozkoszny odpoczynek — całą niedzielę! Około siódmej pozostał jedynie wąski pas niezżętej pszenicy, szerokości jakichś dwudziestu stóp. Tej właśnie pół godziny obawiała się Noel. Dziś sprawy miały się gorzej, niż zwykle, gdyż gospodarzowi zabrakło patronów, więc szczuto króliki krzykiem, kijami i psami. Króliki były szkodnikami, to prawda, niszczyły zbiory, powinny być tępione; prócz tego były smacznym kąskiem, można było dostać dwa szylingi za sztukę; wiedziała o tem wszystkiem — ale zawsze robiło jej się słabo, gdy musiała patrzeć, jak się rzucano na te biedne, zastraszone, skradające się niepewnie stworzonka, jak je wywracano, oszołamiano krzykiem, goniono; jak szybkie psy chwytały je w zęby, jak chłopcy dopadali ich i zabijali i jak odnoszono ich szare, bezwolne ciała, z główkami zwisającemi na dół, martwe, miękkie i bezradne. Stała bardzo spokojnie, starając się nie widzieć i nie słyszeć; naprzeciw niej w zbożu skradał się królik, przytulił się do ziemi i rozglądał się ostrożnie. — Och! — pomyślała. — Przeleć tędy, malutki! Przepuszczę cię — czy nie widzisz, że cię przepuszczę? To twoja jedyna ucieczka! Prędko! — Ale królik nie ruszał się i rozglądał się dalej, wysuwając zastraszony pyszczek z gładko przylegającemi uszami; starał się najwidoczniej zadecydować, czy to nieruchome stworzenie, stojące przed nim, było takie samo, jak inne podobne. — Nie wyjdzie ze zboża, dopóki się będę na niego patrzyła, — pomyślała i odwróciła głowę. Ujrzała niewyraźnie mężczyznę, stojącego w odległości kilku kroków. Królik wyskoczył ze zboża. Teraz mężczyzna krzyknie pewnie i oszołomi go. Ale człowiek stał cicho, królik pomknął obok niego i zniknął za płotem. Usłyszała krzyk z końca szeregu, ujrzała galopującego psa. Za późno! Hurra! Klasnęła w dłonie i spojrzała na obcego. Był nim Fort! Ogarnięta najdziwniejszem uczuciem — zdumieniem, radością, podnieceniem wspólnego spisku — widziała, że zdąża ku niej.
— Tak strasznie chciałam, żeby królik uciekł, — rzekła z westchnieniem. — Widziałam wszystko. Dziękuję panu!
Spojrzał na nią.
— Boże mój! — powiedział jedynie.
Noel podniosła ręce do policzków.
— Tak, wiem; czy mam bardzo czerwony nos?
— Nie; jest pani piękna, jak Ruth, o ile Ruth była piękna.
Sss — sss! Kosiarka przejechała obok. Noel pobiegła do swego miejsca w szeregu; ale Fort przytrzymał ją za rękę, i rzekł:
— Niech mi pani pozwoli popracować troszkę. Od czasu wybuchu wojny nie spędziłem jeszcze ani jednego dnia w polu. Niech pani mi coś opowie, podczas kiedy będę wiązał.
Stanęła i przyglądała mu się. Robił inne, silniejsze węzły, niż ona i wiązał większe snopy; uczuła coś, jakby zazdrość.
— Nie wiedziałam, że pan się zna na takiej pracy.
— O, tak. Miałem raz farmę na Zachodzie. Nic nie daje człowiekowi takiego zadowolenia, jak praca na roli. Przyglądałem się pani; wiąże pani bardzo dobrze.
Noel westchnęła, zadowolona.
— Skąd pan przychodzi?
— Prosto z kolei. Mam urlop. — Spojrzał na nią i zamilkli oboje.
Ss — sss! Kosiarka znów przetoczyła się koło nich. Noel stanęła na jednym końcu wyznaczonego jej odcinka, Fort na drugim. Pracowali, zbliżając się ku sobie i spotkali się, zanim kosiarka minęła ich po raz trzeci.
— Czy przyjdzie pan na kolację?
— Z największą przyjemnością.
— A więc chodźmy teraz; nie mam ochoty patrzeć dłużej, jak zabijają króliki.
W drodze do domu mówili bardzo niewiele, ale Noel czuła na sobie ustawicznie jego wzrok. Zostawiła go z Jerzym i Gracją, którzy właśnie wrócili, i poszła na górę, by się wykąpać i przebrać.
Nakryto stół na werandzie; było już prawie zupełnie ciemno, gdy kończyli kolację. Równolegle z gasnącem światłem Noel cichła coraz bardziej. Kiedy weszli zpowrotem do pokoju, pobiegła na górę do dziecka. Nie wróciła nadół; stanęła tylko przy oknie, wychylona tak, jak owej nocy w przeddzień odjazdu ojca. Noc była czarna, bezksiężycowa; przy świetle gwiazd mogła dojrzeć jedynie zamglony ogród, gdzie dziś nie pasła się żadna koza. Teraz, gdy pierwsze podniecenie minęło, nagłe odwiedziny Forta napełniły ją melancholijnem rozdrażnieniem. Wiedziała najdokładniej, poco przyjechał, wiedziała przecież zawsze. Z własnego stanu duszy nie zdawała sobie jasno sprawy; ale wiedziała, że przez ostatnie tygodnie wahała się między jego wpływem, a wpływem ojca, słuchając jakby kolejno zaklęć obojga. Dziwnym trafem, prośby każdego z nich, zamiast zdobyć ją dla proszącego, pchały ją w ramiona przeciwnika. Czuła, że musi się w końcu udać pod opiekę jednego, lub drugiego; myśl, że na całym świecie nie było dla niej innego schronienia, upokarzała ją. Szaleństwo tej jednej nocy w starem Opactwie miało najwidoczniej władzę kierowania calem jej przyszłem życiem. Czemuż ta jedna noc, ten jeden czyn miał mieć tę niesamowitą moc pędzenia jej w tę lub tamtą stronę, w te lub tamte ramiona? Czy będzie rzeczywiście zawsze potrzebowała opieki? Kiedy tak stała pociemku, miała wprost uczucie, że podeszli do niej i są oboje za nią i zaczynają swe zaklęcia. Pragnęła odwrócić się i zawołać do nich: — Odejdźcie! Odejdźcie nareszcie! Nie potrzebuję żadnego z was; zostawcie mnie tylko w spokoju! — W tej chwili coś dotknęło jej szyi — może ćma? Przez chwilę nie mogła złapać tchu; przebiegło ją drżenie. Co za głupota!
Słyszała, jak otwierano tylne drzwi domu; męski, ściszony głos rzekł w ciemności:
— Kto jest ta młoda pani, co przychodzi na pole? Inny głos, głos jednej ze służących odparł:
— To siostra naszej pani.
— Mówią, że ona ma dziecko.
— Co cię to obchodzi, co ona ma.
Noel usłyszała śmiech mężczyzny. Wydawał jej się najohydniejszym śmiechem, jaki kiedykolwiek słyszała. Pomyślała szybko i niedorzecznie: — Odejdę od tego wszystkiego. — Okno wznosiło się tylko o kilka stóp nad ziemią. Stanęła na gzymsie, spuściła się nadół i skoczyła. Pod oknem była grzęda kwiatów zupełnie miękka, pachnąca liśćmi geranium i ziemią. Oczyściła się i poszła na palcach przez żwir i mały trawnik przed domem aż do bramy. Dom był całkiem ciemny, całkiem cichy. Poszła dalej wdół drogą. — Pysznie! — pomyślała. — Noc w noc śpimy i nigdy właściwie nie widzimy nocy: śpimy, aż na nas zawołają i nigdy niczego nie widzimy. Jeżeli mnie zechcą złapać, będą musieli gonić. — Zaczęła biec drogą w wieczorowej sukni i pantofelkach, z gołą głową. Uszedłszy jakie trzysta kroków, zatrzymała się na brzegu lasu. Było tam cudownie ciemno; szukała poomacku drogi od pnia do pnia, napół zachwycona, napół zalękniona niezwykłością i tajemniczością tej przygody. Zatrzymała się wkońcu przy smukłym pniu, którego kora lśniła blado w mroku. Dotknęła jej policzkiem — zupełnie gładka — a więc brzoza. Zarzuciła ramiona wokół drzewa i stanęła bez ruchu. Cudnie, czarownie cicho, ciemność, przepojona świeżością i słodką wonią! Małe drzewko zadrżało nagle w jej ramionach, i usłyszała owo ciche, odległe dudnienie, do którego się teraz już tak przyzwyczaiła — armaty, wiecznie czynne, mordujące — mordujące ludzi i mordujące drzewa, małe drzewka, może takie same, jak to, które trzymała w ramionach, małe, drżące drzewka! Tam, na froncie nie będzie w tę czarną noc ani jednego nieuszkodzonego drzewa, ani jednego takiego, jak to gładkie i drżące, ani jednego pola kłosów, ani krzaka, ani źdźbła trawy nawet, żadnych szepczących, słodko pachnących liści, żadnego ptaka, żadnego małego, cicho stąpającego nocnego zwierzątka, z wyjątkiem szczurów; przebiegł ją dreszcz: wspomniała belgijskiego żołnierza malarza. Objęła mocno drzewko i przycisnęła do siebie jego gładki pień. Opadła ją fala tego samego beznadziejnego i bezsilnego buntu, który spowodował jej namiętny wybuch wobec ojca, w przeddzień jego odjazdu. Zabijani, rozdzierani na kawałki, miażdżeni; paleni i zabijani, jak Cyryl. Same młode stworzenia, jak to maleńkie drzewko.
Bum! Bum! Ziemia drży! A wszystko wkoło takie ciche, takie słodkie i ciche, poprzez sieć liści niebo lśni gwiazdami... — Nie zniosę tego! — pomyślała. Przycisnęła wargi, które słońce grzało przez cały dzień, do jedwabiście gładkiej kory. Ale drzewko w jej ramionach zdawało się nieczułe, drżało tylko podczas przydługich grzmotów armat. Przy każdem takiem głuchem dudnieniu życie i miłość gasły, jak płomyki świeczek na wigilijnej choince, zdmuchiwane jedna po drugiej. Oczom jej, przyzwyczajonym już teraz do panującej tu ciemności, zdawało się, że las nabiera powoli życia, jakby był jakąś wielką istotą, przyglądającą jej się bacznie; wielką istotą, o tysiącach ramion i oczu i o potężnem tchnieniu. Małe drzewko, które zdawało się takie przyjazne, przestało być dla niej źródłem pocieszenia, zatraciło swój indywidualny charakter i stopiło się z istotą ożywionego lasu, który patrzył na nią nieprzystępnie i chłodno; wszak była intruzem, pochodzącym z plemienia złośliwych stworzeń, które wyzwalały te wstrząsające grzmoty. Noel rozplotła„ramiona i cofnęła się. Jakaś gałąź drasnęła jej szyję, kilka liści uderzyło o jej oczy; uczyniła krok nabok, potknęła się o korzeń i upadła. Trafiło ją też uderzenie gałęzi, więc leżała oszołomiona nieco i drżąca z trwogi przed tą czarną, wrogą ciemnością. Podniosła ręce do oczu, poprostu, aby zobaczyć coś trochę mniej czarnego; było to dziecinne i niedorzeczne, ale bała się. Las zdawał się mieć tyle oczu, tyle ramion, a wszystkie wrogie; czekał najwidoczniej na to, by wymierzyć jej dalsze ciosy, wywrócić ją znowu i trzymać ją uwięzioną w ciemności, póki... Wstała, zrobiła kilka kroków i stanęła; zapomniała, skąd przyszła. Obawiając się wejść głębiej w las, obróciła się zwolna wkoło, starając się odgadnąć, jaki kierunek ma obrać. Wszystko wkoło było jedną czarną istotą z członkami pełzającemi po ziemi i rozpostartemi w powietrzu. — Każda droga, — pomyślała, — każda droga wyprowadzi mnie stąd. — Szła poomacku naprzód, trzymając ręce wzniesione, by osłonić twarz. To było głupie, ale nie mogła stłumić w sobie zrozpaczonego, beznadziejnego uczucia, jakie napada ludzi zabłąkanych w gęstwinie, czy mgle. Gdyby tylko las nie był taki ciemny, taki — żywy! Przez chwilę opanowała ją niedorzeczna, zastraszająca myśl dziecka: — Co będzie, jeśli się stąd nigdy nie wydostanę? — Potem zaśmiała się z tej myśli i stanęła znów cicho, nadsłuchując. Nie usłyszała żadnego dźwięku, któryby ją mógł wyprowadzić stąd, krom tego dalekiego, tępego łomotu, który zdawał się teraz dochodzić zewsząd. A drzewa patrzyły na nią. — Uf! — pomyślała, — nienawidzę tego lasu! — Jego wężowe konary, jego ciemność i olbrzymie kształty robiły na niej teraz wrażenie siedziby olbrzymów i wiedźm. Szła dalej poomacku, torując sobie mozolnie drogę; potknęła się znowu i upadła, uderzając głową o pień. Uderzenie oszołomiło i otrzeźwiło ją. — To idjotyczne, — pomyślała. — Zachowuję się, jak małe dziecko. Pójdę poprostu powoli naprzód, aż dojdę do brzegu lasu. Wiem przecież, że to nie jest duży las! — Jeszcze raz zbadała z determinacją wszystkie kierunki, wybrała poważnie ten, z którego dudnienie armat dawało się najwyraźniej słyszeć i zaczęła znowu iść przed siebie bardzo powoli, z rękoma wyciągniętemi.Tuż koło niej coś zaszeleściło w gęstwinie. Ujrzała parę zielonych błyszczących oczu. Serce jej zatrzymało się. Stworzonko skoczyło — paprocie i gałązki zaszumiały i — cisza. Noel przycisnęła ręce do piersi. Zdziczały kot! I znów szła dalej. Ale teraz straciła kierunek. — Kręcę się pewnie wkółko. — pomyślała, — to się zawsze tak dzieje. — I znów szarpnęło nią rozpaczliwe, beznadziejne uczucie ludzi zbłąkanych. — Czy mam wołać? — pomyślała. — Muszę być pewnie blisko drogi. Ale to takie dziecinne! — Szła dalej. Trąciła nogą o coś miękkiego. Jakiś głos zaklął siarczyście, czyjaś ręka chwyciła ją za kostkę. Skoczyła, szarpnęła się i uwolniła nogę; oszalała ze strachu krzyknęła i zaczęła pędzić naoślep przed siebie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.