Święty/Część III/Rozdział siódmy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ SIÓDMY.
1.

Po odejściu gościa Pierson zaczął chodzić tam i zpowrotem po swym gabinecie. Serce wezbrało mu gniewem. Córka — albo parafja! Stary przywilej, streszczający się w słowach: „Anglik jest panem w swym domu“ został naruszony przez tę wizytę. Więc nie wolno mu dać schroniska własnej córce, nie wolno jej pomóc, by drogą jawnej pokuty odzyskała silę i spokój duszy? Czyż nie postąpił, jak prawdziwy chrześcijanin, czyż nie obrał najcięższej bezsprzecznie drogi dla siebie zarówno jak i dla córki? Miał więc odstąpić od tego postanowienia i narazić duszę swego dziecka, lub też zrezygnować ze swego probostwa — co za brutalne alternatywy! Wszystko, co go tu otaczało, było dla niego ośrodkiem świata, jedynem miejscem, gdzie tak samotny, jak on, człowiek mógł się czuć mniej więcej w domu; był związany tysiącem nici ze swym kościołem, ze swymi parafjanami, z tym domem — a żyć w nim dalej po zgłoszeniu rezygnacji było wprost niemożliwością. Głownem jednak uczuciem, jakie go teraz przepełniało, był gniew i zdumienie, że został w ten sposób zaatakowany przez swoich parafjan za to, iż spełnił swój obowiązek.
Ogarnęła go nieprzeparta chęć sprawdzenia, co oni naprawdę myślą i czują — ci jego parafjanie, którym był przyjacielem, dla których przez tyle lat pracował. Wyszedł z domu. Nim jednak przeszedł przez plac, uświadomił sobie absurdalność swego przedsięwzięcia. Nie można było pójść do ludzi i rzec: — Zdradźcie mi wasze najskrytsze myśli. — Zdał sobie nagle sprawę, jak mało łączności istniało między nim, a jego owieczkami. Czy poprzez wszystkie nabożeństwa, które dla nich odprawiał, dotarł kiedykolwiek do ich serc? A teraz w tej palącej potrzebie poznawania prawdy, nie widział na to sposobu. Wszedł na chybił trafił do składu papieru; właściciel sklepu śpiewał basem w jego kościelnym chórze. Spotykali się co niedzielę przez siedem ostatnich lat. Ale, kiedy teraz wszedł do sklepu, opanowany gorączką poznania prawdy, odniósł wrażenie, jakby człowieka, stojącego za ladą, ujrzał po raz pierwszy w życiu. Przebiegło mu przez myśl rosyjskie przysłowie: „Dusza bliźniego jest ciemnym lasem“.
— No, Hodson, cóż słychać z synem? — zagadnął.
— Żadnych wiadomości, panie Pierson, dziękuję, sir; nie dostałem ostatnio żadnego listu.
Wydawało się Piersonowi, kiedy spoglądał na tę twarz, okoloną krótką, siwiejącą brodą, przystrzyżoną podobnie do jego własnej, że mężczyzna stojący naprzeciw niego musi zapewne myśleć: — No, sir, a cóż słychać z twoją córką? — Nikt mu nigdy nie powie prosto w oczy, co o nim myśli. Kupił dwa ołówki i wyszedł. Po drugiej stronie ulicy mieścił się sklep ptasznika. Prowadziła go teraz żona właściciela, który został wzięty do wojska. Nie była dlań nigdy przychylnie usposobiona, wiedziała bowiem, że Pierson często czynił jej mężowi wymówki za to, że handlował skowronkami i innemi dzikiemi ptaszkami. Zdecydowanym krokiem przeciął ulicę i stanął przed wystawą w chorobliwej wprost nadziei, że może od tej nieprzyjaznej mu osoby usłyszy prawdę. Właścicielka była w sklepie i podeszła do drzwi.
— Czy miała pani jakieś wiadomości od męża. Mrs. Cherry?
— Nie, sir, nie miałam; nie było żadnego listu w tym tygodniu.
— Czy jest już na froncie?
— Nie, sir, jeszcze nie.
Rysy jej nie zdradzały żadnych uczuć; były poprostu wyprane z wszelkiego wyrazu. Piersona opanowało szaleńcze pragnienie, by jej powiedzieć: — Na miłość Boską, kobieto, powiedz, co masz na myśli; powiedz, co sądzisz o mnie i o mojej córce. Nie zwracaj uwagi na sutannę! — Ale nie mógł tego głośno wypowiedzieć, tak samo, jak kobieta nie mogła szczerze wypowiedzieć swych myśli. Rzekł więc — dowidzenia — i poszedł dalej. Żaden mężczyzna i żadna kobieta nie powie mu słowa prawdy, chyba może po pijanemu. Przechodził koło szynku i zawahał się nawet na chwilę, czy nie wejść. Ale na myśl, że może usłyszeć coś obraźliwego o Noel, porzucił ten zamiar i udał się dalej. I wtedy uświadomił sobie prawdę. Choć wyszedł, aby usłyszeć co o nim myślą, nie chciał właśnie dowiedzieć się prawdy, nie mógł jej wcale znieść. Zbyt długo był nietykalny, zbyt długo nie podlegał żadnej krytyce, zbyt długo piastował stanowisko, które upoważniało go do mówienia innym, co o nich myśli. Nagle, pośród tej tłumnej ulicy, poczuł tęsknotę za wsią, tęsknotę, która go zwykle nawiedzała, gdy mu coś ciążyło na sercu. Zajrzał do notatnika. Niezwykle szczęśliwym zbiegiem okoliczności był tego dnia prawie że zupełnie wolny. Tuż obok przejechał autobus, który mógł go zawieźć daleko za miasto. Wdrapał się nań i dojechał aż do Hendon; tu wysiadł i zaczął iść dalej piechotą. Dzień był pogodny i gorący, wszystko wokół tonęło w majowem kwieciu. Szedł szybko prościutką drogą, aż stanął na szczycie wzgórza Elstree Hill. Stał tam przez kilka chwil, spoglądając na kapliczkę szkolną, na boiska cricketowe i szerokie pola poza niemi. Spokój panował wokoło, gdyż była to pora obiadowa. Koło niego pasł się koń przywiązany do płotu. Jakiś kot włóczęga, uderzony najwidoczniej osobliwością jego czarnej, wysokiej postaci, zatrzymał się, potem prześlizgnął się pod furtką, wygiął grzbiet w kabłąk i zaczął się ocierać o jego nogę, kiwając zagiętym koniuszkiem ogonka. Pierson pochylił się i pogłaskał łebek stworzonka. Kot zamiauczał cichutko i pomaszerował z gracją przez drogę. Pierson też poszedł dalej, minął wioskę i wszedł na miedzę. Na skraju zarosłego koniczyną pola położył się w cieniu krzaków dzikiej róży. Leżał na plecach, z kapeluszem obok siebie w trawie i rękoma splecionemi na piersi, jak krzyżowiec wykuty na starym grobowcu. Choć leżał nieruchomo, jak taki stary rycerz, nie miał zamkniętych oczu; utkwił je w błękicie, gdzie śpiewał skowronek. Trele ptaka działały na jego umysł niczem ożywczy strumień; namiętna beztroska tego śpiewu rozbudziła w nim wielkie umiłowanie piękna i wywołała bunt przeciw morderczemu, bezlitosnemu światu. Och! Żebyż tak unieść się w przestworza na skrzydłach tej pieśni w jasną krainę ducha, gdzie niema brzydoty, ni zła, ni okrucieństwa; gdzie łagodna twarz Zbawiciela promieniuje wokoło wiekuistą miłość! Zapach majowych kwiatów, przygrzanych słońcem, upoił jego zmysły. Zamknął oczy i z tą samą chwilą myśli jego powróciły do poprzednich roztrząsań ze zdwojoną intensywnością, jakby mszcząc się za jego chwilową od nich ucieczkę. Sprawa sięgała samych źródeł jego istoty, miała straszliwe i tajemne znaczenie. Jeżeli postępowanie zgodne z nakazem sumienia czyniło go niezdolnym do opiekowania się swą parafją, w takim razie wszystko zbudowane było na piasku, było właściwie nieistotne, polegało tylko na dobrowolnej umowie. A gdzież się podziało miłosierdzie i przebaczenie za szczerze odpokutowane winy? Albo on był w błędzie, kiedy żądał od Noel jawnego przyznania się do winy i jawnej pokuty, albo też oni byli w błędzie, domagając się od niego odstąpienia od takiego żądania. Nie istniało nic, coby mogło pogodzić ze sobą te dwie sprzeczności. Ale skoro on był w błędzie, dokądże miał się udać teraz, kiedy już miał najcięższe chwile za sobą? Miał wrażenie jakby został wyrzucony poza obręb świata, jakby zawisł w przestrzeni, jakby oślepiająca chmura otoczyła jego głowę.
— Napewno nie postąpiłem źle, — pomyślał; — każda inna droga była łatwiejsza. Poświęciłem własną dumę i dumę mojej córki; byłbym stokroć wołał, żeby uciekła przed tem wszystkiem.Jeżeli za to mamy zostać ukamienowani i wypędzeni, to cóż za siłę żywotną ma w sobie religja, którą kochałem? Do czego wkońcu zmierza? Czy służyłem zwodniczym złudom? Nie chcę i nie mogę w to uwierzyć. Coś jest ze mną nie w porządku — coś jest nie w porządku — ale gdzie — i co? — Obrócił się, położył się twarzą do ziemi i zaczął się modlić. Prosił Boga, by mu wskazał, jak ma postąpić, by uwolnił go od wybuchów gniewu, które teraz ciągle nim targały; a przedewszystkiem modlił się o wyswobodzenie go z uczucia osobistej krzywdy, z przeświadczenia, że spotkało go coś niezasłużonego. Usiłował postępować w myśl swych zasad sprawiedliwości, poświęcił całą swą drażliwość, całą skrytą a wytrawną dumę ojca i człowieka. I za to miał zostać wyrzucony! Czuł teraz chwilową ulgę — nie wiadomo, czy z powodu modlitwy, czy też przez zetknięcie się z pachnącą koniczyną. W oddali ujrzał wieżę kościoła w Harrow. Kościół! Nie, Ten nie był, nie mógł być w błędzie. Wina leżała w nim samym.
— Jestem niepraktyczny, — pomyślał. — Wiem, że tak jest. Agnes zawsze mi to mówiła, Bob i Thirza też są tego zdania. Wszyscy uważają mnie za niepraktycznego, za marzyciela. Ale czy to jest grzechem? — Obok na polu pasło się kilka owieczek; zaczął się przypatrywać ich skokom; pod wpływem tego widoku przygnębienie ustępowało zwolna; otrzepał kapelusz z kwiecistego pyłu koniczyny i skierował się do powrotu. Na boisku kilku chłopców grało teraz w cricketa; przystanął i przypatrywał im się przez kilka minut. Nie widział rozgrywki cricketowej od chwili wybuchu wojny; uderzenia kijków, nawoływania młodych, krzykliwych głosów, gdzieś w oddali warkot samolotu w drodze do Hendon — wszystko to brzmiało dla Piersona jak echo z innego świata. Jeden z chłopców wykonał dobry rzut, — Brawo! — zawołał. W tej samej chwili uświadomił sobie, jak dziwacznie i nie na miejscu musi wyglądać jego czarna postać wśród tej zieleni, odwrócił się i przeszedł dalej drogą ku miastu. Zgłosić rezygnację; czekać, co się stanie; czy też wysłać Noel z Londynu? Z tych trzech ewentualności jedynie ostatnia wydała mu się niemożliwa. — Czy jestem im rzeczywiście tak obcy, że chcieliby, bym sobie poszedł, jedynie z tego powodu? Jeżeli tak się sprawy mają, to lepiej, żebym poszedł. Będzie to poprostu jeszcze jedno niepowodzenie w mojem życiu. Nie mogę jednak jeszcze uwierzyć, nie mogę.
Skwar dokuczał mu niezmiernie, zmęczył się bardzo, zanim w końcu usiadł w autobusie i poczuł na policzkach chłodzący„powiew. Dopiero o szóstej zajechał do domu, a od śniadania nie miał niczego w ustach. Poszedł na górę, aby wziąć kąpiel, położyć się i wypocząć aż do kolacji.
Niezwykła cisza panowała w domu. Zapukał do drzwi dziecinnego pokoju. Był pusty; przeszedł do pokoju Noel; ale i tam nie znalazł nikogo. Szafa była otwarta, jakby ją ktoś opróżniał w pośpiechu, a z toalety znikły wszystkie stojące tam zwykle przedmioty. Zaniepokojony pociągnął gwałtownie za dzwonek. Staromodny turkot rozległ się po całym domu. Weszła służąca.
— Gdzie jest panna Noel i niania, Susan?
— Nie wiedziałam, że pan już wrócił, sir. Panna Noel zostawiła mi ten list dla pana. Oni... ja...
Pierson przerwał jej ruchem ręki.
— Dziękuję ci, Susan; podaj mi proszę szklankę herbaty. — Czekał z zamkniętym listem w ręce, dopóki nie wyszła z pokoju. W głowie czuł zamęt; usiadł na łóżku Noel i zaczął czytać:
„Najdroższy Tatusiu,
„Człowiek, który był tu dziś rano, powiedział mi, co się ma stać. Nie mogę do tego w żaden sposób dopuścić. Wysyłam nianię z małym z miejsca do Kestrel i idę na noc do Leili, zanim postanowię, co mam robić dalej. Wiedziałam, że mój powrót był fałszywym krokiem. Wszystko mi jedno, co się ze mną stanie, ale nie zniosę, by ciebie spotkała krzywda. Uważam, że to podłe ze strony ludzi, że chcą cię karać za moje winy. Musialam pożyczyć pieniędzy od Susan — sześć funtów. Ach! Tatusiu drogi, przebacz mi.

Twoja kochająca Cię
Nolli“.

Pierson czytał list z niewysłowioną ulgą; wiedział w każdym razie, gdzie była — biedna, przezorna, gwałtowna, kochająca Nolli! Wiedział gdzie była i mógł dostać się do niej. Po kąpieli i herbacie pójdzie do Leili i zabierze ją zpowrotem do domu. Biedna, mała Nolli! Myślała, że opuszczając dom, załatwi całą tę skomplikowaną sprawę! Nie śpieszył się, gdyż czuł się zdecydowanie zmęczony; koło ósmej dopiero wyszedł z domu; dla Gracji, która nigdy nie wracała przed dziesiątą ze szpitala, pozostawił wiadomość.
Dzień nie zagasł jeszcze, a teraz w chłodzie wieczoru Pierson wchłaniał w siebie wszystkiemi zmysłami jego piękno. — Pan Bóg już tak stworzył świat — pomyślał, — że mimo najcięższych zmagań i cierpień, człowiek musi się cieszyć życiem, gdy słońce świeci, gdy księżyc lśni na niebie, lub noc skrzy się gwiazdami. Nawet ludzie nie zdołają tego zepsuć. — W Regent Park bzy i szczodrzenice stały jeszcze w pełni kwiecia, choć czerwiec już dobiegał końca; przechodząc spojrzał na kwitnące krzaki, jak kochanek na panią swego serca. Nagłe opadły go wyrzuty sumienia. Mrs. Michett i ta ciemnooka dziewczyna, którą przyprowadziła do niego w Sylwestra, tej samej nocy, kiedy dowiedział się o tragedji córki — czyż pomyślał o nich choć raz od tego czasu? Co stało się z biedną dziewczyną? Zbyt go niecierpliwiło zamknięte w sobie usposobienie dziewczyny. Cóż mógł zatem wiedzieć o sercach bliźnich, kiedy nie znal swego własnego, kiedy nie umiał panować nad gniewem i buntem, kiedy nie zdołał własnej córki poprowadzić bezpieczną drogą! A Leila! Czyż nie osądził jej zbyt ostro w swych myślach? Jakże silny, jakże tajemny był ten instynkt płciowy, który czatował na ludzkie istoty, porywał je i unosił, i odrzucał w końcu wycieńczone bezbronne ciała! Kilka jasnopopielatych wozów z amunicją, powożonych przez młodych opalonych chłopców w bronzowych mundurach, potoczyło się leniwie drogą. Siła życia, siła śmierci to właściwie jedno i to samo; przemożna, niepojęta siła, z której była tylko jedna ucieczka, w ramiona Niebieskiego Ojca. Przypomniał mu się stary wierszyk Blake‘a:

„Zesłano nas na ziemię na dni wyliczone,
Byśmy się nauczyli znosić żar miłości
A nasze czarne ciała i twarze spalone
Są jeno chmurą, lasem spowitym w ciemności.

Bo z chwilą kiedy serce ogień znieść już zdoła,
Pierzchną chmury i zabrzmi głos Wiekuistego:
Wynijdźcie z lasu! Miłość wieczysta was woła,
Pląsajcie, jak baranki wkrąg namiotu mego!“

Nauczyć się znosić żar miłości! Przypomniały mu się baranki, które widział dziś popołudniu w polu; ich małe, nagłe podskoki i harce, śmieszne, rozedrgane, skręcone ogonki i delikatne, węszące czarne pyszczki — co za małe cuda beztroskiej radości pośród kwiatami zasłanej łąki! Baranki, kwiaty i słońce! Głód, żądza i wielkie, szare armaty! Labirynt, step dziki; a cóż, jeśli nie wiara, będzie drogą wędrówek po tym gąszczu? — Boże, zachowaj nam naszą wiarę w miłość, w miłosierdzie i przyszłe życie! — pomyślał. Przechodził właśnie koło ślepca, grającego na katarynce; obok ślepego stał pies z głęboką miseczką, uwiązaną na szyi. Pierson wrzucił szylinga do miseczki. Człowiek przerwał granie i podniósł na Piersona białawe oczy. — Dziękuję pięknie, sir, pójdę teraz do domu. Chodźmy, Dick. — Wystukując drogę laską szedł poomacku za psem, który ciągnął go za sobą na wyprężonej smyczy; zniknęli za rogiem. Kos, ukryty w rozkwieconych gałęziach akacji, zaintonował pieśń wieczorną, a inny wielki popielaty wóz z amunicją wyjechał z turkotem z bram Parku.

2.

Zegar kościelny wydzwonił dziewiątą, kiedy Pierson stanął przed domem Leili; poszedł na górę i zapukał. Dźwięki fortepianu ucichły; w drzwiach stanęła Noel. Cofnęła się, gdy zobaczyła, kogo miała przed sobą i rzekła:
— Pocoś przyszedł, tatusiu? Nie trzeba było.
— Czy jesteś sama?
— Tak; Leila dała mi klucz. Ma dziś służbę w szpitalu do dziesiątej.
— Musisz wrócić ze mną do domu, drogie dziecko.
Noel zamknęła fortepian i siadła na tapczanie. Wyraz jej twarzy był ten sam, co wtedy, gdy jej powiedział, że nie może wyjść za Cyryla Morlanda.
— Chodź, Nolli, — rzekł; — nie bądź niemądra. Musimy się przedrzeć przez to razem.
— Nie.
— Moja droga, to dzieciństwo. Czy myślisz, że przez swoją przypadkową obecność, czy nieobecność w domu, wpłyniesz na moje postanowienie i zmienisz moje zapatrywania na to, czego obowiązek ode mnie wymaga?
— Tak; chodzi tylko o moją obecność w domu. Tym ludziom nie zależy na całej sprawie, o ile nie robi się z niej jawnego skandalu.
— Nolli!
— Przecież tak jest tatusiu. Wiesz sam, że tak jest. Jeżeli wyjadę, będą cię poprostu żałowali, że masz taką złą córkę. I słusznie. Jestem złą córką.
Pierson uśmiechnął się.
— Postępujesz tak samo, jak wtedy kiedyś była taka malutka.
— Chciałabym być znowu dzieckiem, albo być o dziesięć lat starsza. Najgorzej jest być nawpół dorosłą — ale i tak nie wrócę z tobą tatusiu; więc to wszystko nie ma sensu.
Pierson usiadł obok córki.
— Myślałem dziś o tej sprawie przez cały dzień, — rzekł spokojnie. — Może postąpiłem niesłusznie w mej dumie, gdym się dowiedział o twem strapieniu. Może powinienem był przyjąć odrazu konsekwencje mego błędu, może powinienem był wtedy rzucić wszystko i zaraz cię stąd zabrać. Ostatecznie, jeżeli człowiek nie umie być duszpasterzem, to powinien sobie przynajmniej z tego zdać sprawę.
— Ale ty umiesz! — krzyknęła Noel namiętnie. — Tatusiu, ty umiesz!
— Obawiam się, że brak mi czegoś, nie wiem dokładnie, czego; ale czegoś mi jednak brak.
— Nieprawda. Jesteś tylko za dobry!
Pierson potrząsnął przecząco głową.
— Nie mów tak, Nolli!
— Muszę! — zawołała Noel. — Jesteś za łagodny i za dobry. Jesteś miłosierny i szczery i wierzysz w lepszy świat; to twój cały błąd, tatusiu! Czy myślisz, że oni w to wierzą, ci ludzie, którzy chcą cię wypędzić? Ani im się nawet nie śni, cokolwiek mówią, czy myślą. Nienawidzę ich, a czasem nienawidzę kościoła; albo jest surowy i małoduszny, albo zbyt światowy. — Przerwała na widok twarzy ojca, na której odmalował się niesamowity wprost wyraz bólu i przerażenia, jakby ktoś wyciągnął na światło dzienne jego zdradę, której sobie sam jeszcze nie uświadomił.
— Mówisz rzeczy szalone, — rzekł, ale wargi jego drżały. — Nie wolno ci mówić takich rzeczy; są złe i bluźniercze.
Noel zagryzła wargi i siedziała zupełnie cicho i nieruchomo, oparta o wysoką, błękitną poduszkę. Po chwili wybuchła znowu:
— Harowałeś dla tych ludzi od lat i nie dali ci żadnej przyjemności, żadnej miłości; nie obeszłoby ich ani trochę, gdyby ci serce pękło. Nie zależy im na niczem dopóki wszystko wygląda przyzwoicie nazewnątrz. Tatusiu, jeżeli pozwolisz, by oni wyrządzili ci krzywdę, nie przebaczę ci tego nigdy!
— A jeśli ty mnie teraz krzywdzisz, Nolli?
Noel przycisnęła dłoń ojca do swego ciepłego policzka.
— Och, nie! Och, nie! Nie krzywdzę cię — nie chcę cię krzywdzić. Nigdy cię więcej nie skrzywdzę. Już to raz zrobiłam.
— A więc dobrze, dziecko drogie! Wróć zatem ze mną do domu i zobaczymy, co się da zrobić! Nie można załatwić takiej sprawy ucieczką.
Noel wypuściła jego rękę ze swojej.
— Dwa razy zrobiłam, jakeś mi kazał i za każdym razem krok był fałszywy. Gdybym nie była poszła w niedzielę do kościoła, aby ci sprawić przyjemność, możeby nigdy nie było do tego doszło. Ty nie widzisz niczego, tatusiu. A ja wiem wszystko, choć siedziałam w pierwszej ławce. Wiem, jak wyglądały ich twarze i co sobie myśleli.
— Człowiek powinien postępować tak, jak należy, i nie baczyć na nic.
— Tak, ale czy my wiemy, jak należy postępować? Wiem, że nie powinnam cię krzywdzić i nie uczynię tego.
Pierson zrozumiał nagle, że przekonywać córkę było rzeczą bezcelową.
— A więc cóż chcesz uczynić?
— Przypuszczam, że pojadę jutro do Kestrel. Ciocia chętnie mnie przyjmie, wiem o tem; pomówię jeszcze z Leilą.
— Cokolwiek postanowisz, przyrzeknij mi, że mi dasz znać.
Noel skinęła głową.
— Tatusiu, wyglądasz tak strasznie, strasznie zmęczony! Czekaj, dam ci zaraz lekarstwo. — Podeszła do małego, trójkątnego kredensu i pochyliła się. Lekarstwo! Nie potrzebował lekarstwa dla ciała; jasne poczucie obowiązku — to jedynie mogło go uleczyć!
Głośny wystrzał korka wyrwał go z zamyślenia.
— Co ty robisz, Nolli?
Noel podniosła się z zarumienioną twarzyczką; w jednej ręce trzymała szklankę szampana, w drugiej kawałek biszkopta.
— Musisz się tego napić; sama także sobie wezmę.
— Drogie dziecko — rzekł Pierson zdumiony; — przecież to nie jest twoje.
— Napij się, tatusiu. Wiesz przecież, że Leila nie wybaczyłaby mi nigdy, gdybym ci pozwoliła wrócić w takim stanie do domu. Zresztą powiedziała mi, żebym sobie coś wzięła do jedzenia. Napij się! Poślesz jej potem jakiś ładny prezent! — Tupnęła nogą.
Pierson odebrał jej z ręki szklankę i siedział przez jakiś czas, sącząc wino małemi łykami i dogryzając biszkopt. Było doprawdy dobre, bardzo dobre! Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo był wygłodzony. Noel wróciła powtórnie od kredensu; przyniosła dla siebie również biszkopt i szklankę.
— Widzisz, już lepiej wyglądasz. Teraz musisz zaraz wrócić do domu, i to możliwie dorożką, o ile tylko znajdziesz jaką; i powiedz Gracji, żeby cię dobrze karmiła, w przeciwnym razie wogóle nic z ciebie nie zostanie; a wtedy nie będziesz mógł wypełniać swych obowiązków, jak ci zapewne wiadomo.
Pierson uśmiechnął się i dokończył szampana.
Noel odebrała od niego szklankę:
— Dziś ty jesteś mojem dzieckiem, tatusiu; posyłam cię teraz do łóżka. Nie martw się; zobaczysz, że się wszystko jakoś ułoży. — Wzięła go pod rękę i sprowadziła na dół; z sieni posłała mu ręką pocałunek.
Odszedł jakby we śnie. Światło dnia nie zgasło jeszcze, choć księżyc, już nie całkiem w pełni, stał w górze i reflektory zaczęły już swe nocne wędrówki.
Niebo pełne było duchów i cieni, odpowiadało myślom, które go ogarnęły. Kto wie, czy Opatrzność nie pokierowała całą tą sprawą? Czemużby nie miał pójść do Francji? Choćby teraz jeszcze — czemużby nie? Jakiś lepszy od niego człowiek, który będzie rozumiał serca ludzi i będzie znał świat lepiej od niego, zajmie jego miejsce; a on pójdzie tam, gdzie śmierć upraszcza wszystko, gdzie nie będzie mógł błądzić. Szedł coraz szybciej. Ogarnęło go oszołamiające wprost uczucie ulgi. Thirza i Gracja zaopiekują się Nolli lepiej od niego. Tak, taka musiała być zapewne wola Boża! Księżycowa poświata zalewała teraz ulice; wszystko wokół tonęło w stalowym błękicie, nawet powietrze miało stalową barwę; kroczył w uniesieniu przez miasto, nierealne w swej cudownej piękności, jak senne widziadło. Wnet znajdzie się tam, gdzie ten biedny chłopiec i tyle tysięcy innych złożyło swe życie w ofierze; znajdzie się tam, gdzie wśród błota i granatów, poszarpanej, szarej ziemi i wystrzępionych drzew codzień na nowo przybijano Chrystusa do krzyża — wreszcie znajdzie się tam, gdzie przez ostatnie trzy lata tak bardzo być pragnął. Taka była wola Boża!
A dwie kobiety, na które się natknął, spojrzały na siebie, gdy przeszedł, i słowa „czarne straszydło“ nie przeszły im przez usta.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.