Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ogarnęła go nieprzeparta chęć sprawdzenia, co oni naprawdę myślą i czują — ci jego parafjanie, którym był przyjacielem, dla których przez tyle lat pracował. Wyszedł z domu. Nim jednak przeszedł przez plac, uświadomił sobie absurdalność swego przedsięwzięcia. Nie można było pójść do ludzi i rzec: — Zdradźcie mi wasze najskrytsze myśli. — Zdał sobie nagle sprawę, jak mało łączności istniało między nim, a jego owieczkami. Czy poprzez wszystkie nabożeństwa, które dla nich odprawiał, dotarł kiedykolwiek do ich serc? A teraz w tej palącej potrzebie poznawania prawdy, nie widział na to sposobu. Wszedł na chybił trafił do składu papieru; właściciel sklepu śpiewał basem w jego kościelnym chórze. Spotykali się co niedzielę przez siedem ostatnich lat. Ale, kiedy teraz wszedł do sklepu, opanowany gorączką poznania prawdy, odniósł wrażenie, jakby człowieka, stojącego za ladą, ujrzał po raz pierwszy w życiu. Przebiegło mu przez myśl rosyjskie przysłowie: „Dusza bliźniego jest ciemnym lasem“.
— No, Hodson, cóż słychać z synem? — zagadnął.
— Żadnych wiadomości, panie Pierson, dziękuję, sir; nie dostałem ostatnio żadnego listu.
Wydawało się Piersonowi, kiedy spoglądał na tę twarz, okoloną krótką, siwiejącą brodą, przystrzyżoną podobnie do jego własnej, że mężczyzna stojący naprzeciw niego musi zapewne myśleć: — No, sir, a cóż słychać z twoją córką? — Nikt mu nigdy nie powie prosto w oczy, co o nim myśli. Kupił dwa ołówki i wyszedł. Po drugiej stronie ulicy mieścił się sklep ptasznika. Prowadziła go teraz żona właściciela, który został wzięty do wojska. Nie była dlań nigdy przychylnie usposobiona, wiedziała bowiem, że Pierson często czynił jej mężowi wymówki za to, że handlował skowronkami i innemi dzikiemi ptaszkami. Zdecydowanym krokiem przeciął ulicę i stanął przed wystawą w chorobliwej wprost