Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Noel podniosła się z zarumienioną twarzyczką; w jednej ręce trzymała szklankę szampana, w drugiej kawałek biszkopta.
— Musisz się tego napić; sama także sobie wezmę.
— Drogie dziecko — rzekł Pierson zdumiony; — przecież to nie jest twoje.
— Napij się, tatusiu. Wiesz przecież, że Leila nie wybaczyłaby mi nigdy, gdybym ci pozwoliła wrócić w takim stanie do domu. Zresztą powiedziała mi, żebym sobie coś wzięła do jedzenia. Napij się! Poślesz jej potem jakiś ładny prezent! — Tupnęła nogą.
Pierson odebrał jej z ręki szklankę i siedział przez jakiś czas, sącząc wino małemi łykami i dogryzając biszkopt. Było doprawdy dobre, bardzo dobre! Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo był wygłodzony. Noel wróciła powtórnie od kredensu; przyniosła dla siebie również biszkopt i szklankę.
— Widzisz, już lepiej wyglądasz. Teraz musisz zaraz wrócić do domu, i to możliwie dorożką, o ile tylko znajdziesz jaką; i powiedz Gracji, żeby cię dobrze karmiła, w przeciwnym razie wogóle nic z ciebie nie zostanie; a wtedy nie będziesz mógł wypełniać swych obowiązków, jak ci zapewne wiadomo.
Pierson uśmiechnął się i dokończył szampana.
Noel odebrała od niego szklankę:
— Dziś ty jesteś mojem dzieckiem, tatusiu; posyłam cię teraz do łóżka. Nie martw się; zobaczysz, że się wszystko jakoś ułoży. — Wzięła go pod rękę i sprowadziła na dół; z sieni posłała mu ręką pocałunek.
Odszedł jakby we śnie. Światło dnia nie zgasło jeszcze, choć księżyc, już nie całkiem w pełni, stał w górze i reflektory zaczęły już swe nocne wędrówki.
Niebo pełne było duchów i cieni, odpowiadało myślom, które go ogarnęły. Kto wie, czy Opatrzność nie